sobota, 27 czerwca 2015

Większe recenzje - ZAPISKI NOSOROŻCA - Łukasz Orbitowski

Łukasz Orbitowski
ZAPISKI NOSOROŻCA
wydawnictwo: SQN
stron: 275
ocena: 5/6

 Autor „Tracę ciepło” w ostatnich latach urósł do miana twórcy, z którym się trzeba liczyć, czy tego się chce, czy nie. Konsekwentnie rozwijający swój styl w różnych odcieniach fantastyki i grozy, jednocześnie chętnie próbuje innych gatunków i form literackich. Były już bajki, był dramat, teraz przyszedł czas na „Zapiski nosorożca”, specyficzny dziennik z podróży wymieszany z legendami Czarnego Lądu. Próżno tu jednak szukać typowej literatury podróżniczej skrzącej się od anegdot, ciekawostek, penetrowania i przybliżania odmiennych krajów. Łukasz, jak to on, wszystko robi po swojemu serwując nam książkę, która stanowi sto procent zawartości Orbita w Orbicie.
Autor bez skrępowania przyznaje, że nie jest ani reporterem ani podróżnikiem i w żaden sposób nie chce pretendować do tego miana, bo obraziłby zarówno tych reporterów i dziennikarzy, których szanuje, jak i tych szacunku niegodnych. I równie otwarcie wyznaje, że Afryki, którą poznawał przez trzy tygodnie, nie zrozumiał. Podsuwa radę, by lubujący się w szufladkach nazwali książkę długą pocztówką. Sprytne. Ale bliżej tu wizytówki stylu Orbitowskiego w dwóch jakże odmiennych i jakże specyficznych odmianach.
Pierwsza to zapiski z podróży, w którą autor wyruszył ze swą partnerką Agatą. Dwójka radosnych, ciekawych świata ludzi przez trzy tygodnie zwiedzała Republikę Południowej Afryki, ale na własną rękę, bez przewodnika i biur podróży. Dzięki temu owa podróż okazała się bardziej emocjonująca, ale i zdecydowanie bliższa „prawdziwej” Afryce, którą bohaterowie dziennika zdołali zobaczyć. Celowo nie ryzykuję sformułowania „poznać”. Tu spotykamy Orbitowskiego gawędziarza-filozofa, którego znamy z licznych felietonów i recenzji. Autor po prostu opisuje kolejne dni, z jednej strony drobiazgowo informując co było jedzone i pite (oraz że było tanio), z kim i o czym rozmawiano, co widziano. A także co go zirytowało, jak na przykład stłuczka w wypożyczonym samochodzie. Orbitowski nie przebiera w słowach i jeśli uznaje, że trzeba, rzuca mięsem, dosadnie komentuje i nie pozuje na wytwornego turystę-inteligenta, martwi się czy nocą po ciemku stłukł pełną czy pustą flaszkę z alkoholem. Z drugiej jednak strony co rusz popada w zadumę, w wyjątkowy tylko dla niego sposób zatrzymując się nad pięknem, ale i też brzydotą. Popada w dygresję od lovecraftowskich naleciałości, po rozważania niemal teologiczne, jednocześnie ukazując swoją niezwykłą wrażliwość (choćby rozważania o biedzie, czy żelkach w bagażniku). To Orbitowski, jakiego bardzo cenię. Wyczulony obserwator, który daje zastanowić się nad tym, co zobaczył, nie podając na talerzu jasnych odpowiedzi. Bo w nich zawsze tkwi odrobina melancholii i tęsknoty za utraconym.
Druga odmiana to opowiadania. Króciutkie, ledwie kilkustronicowe parafrazy afrykańskich legend, jakie autor zebrał podczas podróży. I tu pojawia się Orbitowski prozaik, jakiego bardzo lubię. Owe historie prezentują obraz Afryki niezwykle mroczny i ponury, a przede wszystkim pełen niesprawiedliwości i okrucieństwa. Mamy więc do czynienia z ludowymi horrorami w egzotycznym sosie. I jakże bliskimi tradycyjnej prozy autora. Bo w każdej z nich czai się dogłębny smutek i dramat, którego nie sposób przezwyciężyć (szczególnie ujęły mnie „Drewniana Dziewczyna”, „Masilo i Masiloyane”, „Malembatata” i „Makoma”).
Orbitowski kłamie. Jego książka mówi więcej o Afryce, niż wiele kolorowych reportaży. Właśnie owo zestawienie dnia codziennego mieszkańców RPA wraz z ich legendami (i idącą za tym mentalnością) uwypukla odmienność i wyjątkowość tamtejszych ludzi. I chociaż nie pozwala ich zrozumieć, daje rozumieć. A to już bardzo dużo. Jedno trzeba jednak zaznaczyć. Nie jest to książka dla czytelników, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z twórczością Orbitowskiego. Specyfika jego prozy i publicystyki może się okazać za trudna do zniesienia przeciętnemu zjadaczowi chleba. Chyba dopiero teraz zrozumiałem zamysł twórcy. Ciężar tych opowiadań uczyniłby tę książkę tak przejmującą i ponurą, że konieczne było złagodzenie jej łagodniejszymi fragmentami z życia codziennego. Ale i tu nie ma odpoczynku. Orbitowski znów zmusza do refleksji. To podróż na własną odpowiedzialność.

Oryginalna recenzja na serwisie DZIKA BANDA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz