środa, 27 sierpnia 2014

Większe recenzje - OPOWIEŚCI MIŁOSNE, ŚMIERTELNE I TAJEMNICZE - Edgar Allan Poe

OPOWIEŚCI MIŁOSNE, ŚMIERTELNE I TAJEMNICZE
Edgar Allan Poe
Wydawnictwo Vesper
stron: 792
6/6

Trudno przecenić wkład Edgara Allana Poe we współczesną literaturę, i aż dziw bierze, że nazwisko to wciąż jeszcze bywa marginalizowane i przypisywane jedynie do nurtu zwanego grozą. Wynika to być może z faktu, że choćby w Polsce najsłynniejsze wydania Poego to „Opowieści niesamowite” z 1976 roku i przeedytowane ich wznowienie jako „Opowieści niezwykłe” w roku 2000. Nie są to oczywiście jedyne zbiory prezentujące tego amerykańskiego twórcę, można więc zapytać po co po raz kolejny wydawać coś znanego? Dla lepszej okładki? Dla rozgłosu? Okazuje się, że wydawnictwo Vesper podeszło do sprawy nad wyraz poważnie, prezentując nie tylko najlepsze i najpełniejsze kompendium tekstów Poego, ale i zbiór, po który powinien sięgnąć każdy czytelnik. Nawet jeśli ma już na półce któreś z wcześniejszych wydań, nie warto nawet zastanawiać się nad zasadnością zakupu. Ten jest niezbędny!
Zbiór otwiera rozdział zatytułowany „Śmiertelny uścisk miłości”. Na część ten składają się wybitne teksty: „Berenice”; „Morella”; „Ligeja” i „Eleonora”. Sam Poe uważał dwa z nich za swoje najlepsze utwory i nie ma w tym czczych przechwałek. Każde z opowiadań dotyczy miłości, za każdym razem jednak prowadzącej do dramatu. Niewątpliwie najbardziej upiorny i krwawy jest ten z „Berenice”, jednego z pierwszych utworów autora, niemniej niewiele ustępują mu ponury epilog „Morelli” czy fascynujący i pełen grozy finał „Ligeii”. Ostatni z tekstów zaskakuje optymizmem, jednak i on prezentuje romantyczną, mroczną stronę duszy Poego. Opiumisty i alkoholika, człowieka ogarniętego żądzą autodestrukcji, wyniszczonego przez żądze i pragnienia.

Druga część to „Tortura sumienia, rozkosz zemsty”. Tu zaczyna się od swoistego pastiszu na powieść gotycką zatytułowanego „Metzengerstein”. Pastiszu na tyle udanego, że przez wielu traktowanego jako poważny i straszny utwór. W tej części bowiem dominuje groza i zło, ukryte pod płaszczem quasi-filozofii („Bies przewrotności”) czy po prostu dzikiej, niczym nieuzasadnionej zbrodni („Serce Oskarżycielem”). Nie mogło tu zabraknąć obłąkańczego „Czarnego kota”, czy wstrząsającego „Williama Willsona”, tekstu który stał się podwalinami pod klasyka gatunku - „Niezwykłego przypadku dr Jekylla i pana Hyde'a” Roberta Louisa Stevensona. Fenomenologię zła Poe kultywuje jeszcze w przepełnionej czarnym humorem „Beczce Amontillado” i opartym na faktach (o czym nikt nie wspomina) „Żabim skoczku”. Każda z przedstawionych tu historii po dziś dzień potrafi przyprawić o dreszcze, cóż więc czyniły w czasach Poemu współczesnych?

Prawdziwa groza i horror choć obecne wcześniej, w pełnej krasie objawiają się w części trzeciej zatytułowanej „Po tej i tamtej stronie śmierci”. To tu znalazła się paranoiczna „Studnia i wahadło”, ponura i perwersyjnie pesymistyczna „Maska Śmierci Szkarłatnej”. Tu też pojawia się symboliczny i upiorny „Król Mór” oraz „Portret Owalny”, który z kolei zainspirował Oscara Wilde'a do napisania „Portretu Doriana Grey'a”. „Zagłada domu Usherów” to emanacja gotycyzmu w najczystszej i najdoskonalszej formie prowadzącej znakomicie do pełnego grozy finału. „Przedwczesny pogrzeb” jest z kolei znakomitą gawędą o stanie badań nad jednym z największych lęków autora, a więc pogrzebaniem żywcem. Fascynacja śmiercią przebija także z „Prawdziwego opisu wypadku z p. Waldemarem”. To już klasyczny horror, do jakich przyzwyczai nas później Howard Phillip Lovecraft, zawsze podkreślający swoją fascynację Poem. Ten rozdział zamykają dwie historie oparte na dialogach: „Rozmowa Manosa z Uną” i „Rozmowa Eirosa z Chairmionem”, w których autor próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie co czeka na nas po śmierci.

Czwarty rozdział to „Zagadki i tajemnice realności” gdzie Poe bawi się konwencją powieści przygodowej wmontowując w nią zagadkę niemal kryminalną („Złoty Żuk”), jeszcze bardziej kpiarskie podejście do tematu prezentując w „Okularach” i „Sfinksie”. O groteskę ociera się w „Aniele dziwnych przypadków”, by w pełni rozwinąć skrzydła w trzech historiach o Auguście Dupinie. Bez zbędnych dywagacji, gdyby nie ta postać i związane z nim opowiadania („Zabójstwo przy Rue Morgue”; „Tajemnica Marii Roget” i „Skradziony list”) nie byłoby ani Sherlocka Holmesa, ani Herculesa Poirota, a strach pomyśleć jak wyglądałaby literatura kryminalna i sensacyjna. Jakby tego było mało, Poe parodiuje stworzoną przez siebie konwencję w utworze „Tyś nim jest!”, by za chwilę uderzyć ponurym „Człowiekiem tłumu” (kolejnym tekstem, który niewątpliwie inspirował Lovecrafta.

Piąta odsłona talentu autora została zatytułowana „Dalej niż na koniec świata” i znalazły się w niej najdłuższe teksty, o podróżniczo-przygodowej konwencji („W bezdni Maelstromu”; „Rękopis znaleziony w butli”) śmiało zmierzające w stronę nieistniejącego jeszcze wówczas science-fiction („Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket”; „Nieporównana przygoda niejakiego Hansa Pfaalla” i „Tysięczna i druga opowieść Szeherezady”). Do tych ostatnich utworów jawnie nawiązywali później Jules Verne i, oczywiście H.P. Lovecraft („W poszukiwaniu zaginionego Kadath” chociażby!).

Ten popis geniuszu wieńczą trzy teksty nieprzystające pozornie do powyższych zebrane w rozdziale „Czy pisanie to zajęcie dla dżentelmena?”. Tu znalazły się mało znane współcześnie „Bujda balonowa” (znów science-fiction, tym razem będące żartem sprawionym jednej z gazet, udawało bowiem prawdziwy, naukowy artykuł) oraz „Zaesowanie agapitu” i „Kariera literacka JWP Fintiflucha Boba”, będące satyrą na środowiska literackie właśnie. Zastanawiające i przerażające, jak niewiele w dzisiejszych czasach się zmieniło. Poe wszak był człowiekiem, którego bezsprzecznie należy nazwać geniuszem, za życia, we własnym kraju był zaś kompletnie niezauważony i niedoceniany, a najwyższe honorarium otrzymał za poemat „Kruk” (dziś uważany za arcydzieło romantyzmu) i wynosiło ono całe dziewięć dolarów...

Nie da się przecenić wkładu Poego w literaturę światową. Zainspirował setki pisarzy, od wspomnianych Stevensona, Lovecrafta, Wilde'a, Verne'a, po innych: m.in. Morta Castle, Grahama Mastertona, Stephena Kinga, Stefana Grabińskiego, a także Aghatę Christie, Arthura Conan Doyle'a i wielu, wielu innych. Wprowadził do literatury dziesiątki rozwiązań, które dziś świadczą o kanonie gatunków. Gatunków, które niejako wynalazł, bez niego nie mielibyśmy bowiem science-fiction, powieści kryminalnej, powieści podróżniczo-przygodowej, a przede wszystkim horroru. I to w kilku odmianach.

Wydawnictwo Vesper zadbało, by przekazać czytelnikowi jak najbardziej dokładny i rzetelny obraz geniuszu Poego, do czego przyczynił się niewątpliwie Maciej Płaza, dokonując wyboru tekstów, dużą rolę odegrały bowiem tłumaczenia, jak najdokładniejsze i jak najwierniejsze. Nie bez znaczenia jest znakomite pogrupowanie utworów, wreszcie rewelacyjne, upiorne ilustracje Harry'ego Clarke'a. Na koniec jeszcze znajdziemy posłowie Macieja Płazy oczywiście, w którym przybliżono okoliczności powstania niektórych tekstów i wątły życiorys samego autora. Trudno o lepsze kompendium wiedzy o Poem. Niedocenionym geniuszu, który odmienił świat literatury. Jeśli wątpicie w te słowa, jeśli uważacie się za znawców literatury, jeśli cenicie Poego, jeśli czytacie to lektura dla was. Bezsprzecznie obowiązkowa. Nawet dla tych, którzy z autorem mieli już styczność.

Recenzja napisana oryginalnie dla portalu Horror Online: sprawdź tu.

Większe recenzje - DEMON RUCHU - Stefan Grabiński


DEMON RUCHU
Stefan Grabiński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron: 541
6/6

 Chciałoby się powiedzieć, że Polacy nie gęsi i swój horror mają. Bo i nazwisk prekursorów gatunku w naszym kraju nie brak, gorzej, że przez cierpiętniczą rolę jaką przypisano naszej literaturze wiele z nich popadło w zapomnienie. Stefan Grabiński jest najwybitniejszym przedstawicielem początków XX-go wieku. Żył równolegle do Lovecrafta, podobnie jak on czerpał garściami z dorobku Poego tworząc własną wizję literatury grozy. Nie doczekał się, oczywiście, stosownych pochwał i zachwytów za życia, obecnie też przypomina się o nim zdecydowanie za mało. Na szczęście Zysk i S-ka wydał właśnie zbiór opowiadań, będący swoistą kompilacją najlepszych i najbardziej oryginalnych utworów pisarza.
Znakiem rozpoznawczym Grabińskiego stała się kolej. Stworzył on specyficzny rodzaj horroru, w którym grozę siały opętane wagony, opuszczone stacje kolejowe, błędne pociągi, a katastrofy kolejowe zbierały swoje krwawe żniwo. Ten specyficzny, unikalny i nad wyraz oryginalny typ literatury zaprezentował w zbiorze „Demon ruchu”(1919), z którego zaczerpnięto do omawianego tomu nie tylko tytuł, ale i dziesięć pierwszych opowiadań (z niewiadomych przyczyn zabrakło „Wiecznego pasażera” i „W przedziale” do pełnego obrazu tego wybitnego zbioru). Tu najlepiej widać wyjątkowość autora, bowiem teksty te, nacechowane z jednej strony typową dla dwudziestolecia międzywojennego gloryfikacją techniki i nowoczesności, z drugiej tchną grozą rzadko spotykaną i u współczesnych pisarzy. Grabiński wykorzystał klasyczne schematy opętania, złych omenów, nawiedzeń czy wreszcie demonów i duchów, wrzucił je do nowej rzeczywistości i uzyskał efekt znakomity i unikalny. Co najbardziej zaskakujące, wciąż bardzo rzadko eksploatowany (na tę chwilę przychodzi mi jedynie do głowy jedno opowiadanie Łukasza Orbitowskiego i jedno Kazimierza Kyrcza jr & Roberta Cichowlasa, będące swoistym hołdem dla Grabińskiego).

Autor ten nie ograniczał się jedynie do stworzonych przez siebie demonów dziedzin. Wielokrotnie podkreślał swoją fascynację twórczością Edgara Allana Poe, co widać czy to w „Problemat Czelawy” (charakterystyczny dla Poego wątek doppelangera), czy „Saturnin Sektor” (tu znów wątek śmierci i czasu znamienny dla wspomnianego amerykańskiego pisarza) – oba ze zbioru „Szalony Pątnik” (1920). Kilkukrotnie inspirując się autorem „Maski Śmierci Szkarłatnej” idzie dużo dalej. Subtelne wątki i sugestie erotyczne nabierają nowego znaczenia we wstrząsającym horrorze „Kochanka Szamoty”, której zwizualizowany finał robi wrażenie do dnia dzisiejszego. Opowiadanie to (jak dziewięć innych doczekało się ekranizacji, najpierw amerykańskiej w 1998 roku, potem niemieckiej w 1999).

Osobnym etapem twórczości pisarza była fascynacja pożarnictwem, której dał upust w „Księdze ognia” (1922), którą zawarto w tym wydaniu w całości. Tutaj stworzył kolejne unikalne uniwersum żywiołów, które toczą nieustanną walkę z człowiekiem. Czasem jest ona jedynie symbolem dewiacji seksualnych („Płomienne gody”), czasem jawną inkarnacją („Zemsta żywiołaków”). Bywa, że żywioły nawiedzają osoby („Czerwona Magda”), bywa, że całe miejsca („Pożarowisko”). Zagrożeni są zarówno strażacy jak i kominiarze („Biały wyrak”). Czasem ogień jest tylko świadkiem demonicznej rozpusty („Czad”, „Gebrowie”).

Stefan Grabiński to pisarz, który bez kompleksów tworzył znakomitą literaturę grozy, głęboko osadzoną we współczesnym mu świecie. Czytając jego opowiadania zawsze zastanawiam się, czy mieszkając w innym kraju nie osiągnąłby bardziej kultowej i zaszczytnej pozycji? I dlaczego tak wielu dzisiejszych autorów polskich stara się tworzyć w oparciu o wzorce zachodnie (lub wschodnie), nie doceniając własnego dziedzictwa? Odpowiedzi nie udzielę, powiem jedynie, że Grabińskiego wstyd nie znać. A dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka mamy okazję sięgnąć po swoiste „the best off” autora bez konieczności poszukiwania starych wydań. Szkoda tylko, że przy takim doborze zabrakło choćby kilku stron posłowia, które przybliżyło sylwetkę tego wyjątkowego twórcy osobom mniej zorientowanym w temacie.

Recenzja oryginalnie napisana dla portalu Horror Online - tutaj.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Większe recenzje - ZGROZA W DUNWICH - H. P. Lovecraft

ZGROZA W DUNWICH
Howard Philips Lovecraft
Wydawnictwo Vesper
stron: 795
6/6


Dziś zdaje się to być sprawą nie do pomyślenia, ale jeszcze kilkanaście lat temu, mimo uznania na świecie, Lovecraft w Polsce był postacią znaną jedynie garstce zapaleńców i bibliofilów, z których część, dzięki opinii Stanisława Lema uznawała Samotnika z Providence za „antykwarycznego pisarza”. Na szczęście obecnie sytuacja uległa diametralnej zmianie, nie ma osoby mieniącej się miłośnikiem horroru, która nie zna dokonań ojca Mitów Cthulhu, sprawnie działa serwis hplovecraft.pl, a na półkach księgarń co rusz lądują zbiory opowiadań. Pytanie – czy warto kupować kolejne wydania, skoro w gruncie rzeczy mamy do czynienia z tym samym miksem opowiadań?
Większość stwierdzi, oczywiście, że takie zbiory jak omawiana „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” to nic innego jak skok na kasę, bowiem nie ma tu ani jednego opowiadania, które nie ukazałoby się w którejś z wcześniejszych antologii. Tych zaś jak dotąd mamy w Polsce trzydzieści dwie (!) W zasadzie wszystkie utwory pochodzą z najsłynniejszego zbioru „Zew Cthulhu”, wzbogacone zostały o minipowieści „Przypadek Charlesa Dextera Warda”,„W górach szaleństwa”; „Szczury w murach” i opowiadanie „Święto” (wcześniej nieudolnie tłumaczone jako „Festyn”. Jest to więc swoiste „the best off”, pigułka dla wszystkich miłośników pisarza. Co jednak wyróżnia ten tom od innych? Niewątpliwie sprawca zamieszania, a więc wydawnictwo Vesper i redaktor, tłumacz, doktor i teoretyk literatury – Maciej Płaza, który podjął się tytanicznej pracy i przetłumaczył klasyka na nowo. Już przy okazji „Opowieści o miłości, śmierci....” Edgara Allana Poe niezwykle pozytywnie zaskoczył mnie profesjonalizm i zaangażowanie, które ze zbioru opowiadań uczyniło jednocześnie pomnik autora i kompendium jego twórczości. Nie inaczej jest i tym razem.

Nie ma sensu w tym miejscu przytaczać fabuły i treści poszczególnych opowiadań. „Szepczący w ciemności”, „Muzyka Ericha Zanna”, „Kolor z Przestworzy” (tu przetłumaczony jako „Kolor z innego Wszechświata”) czy „Zew Cthulhu” to absolutne klasyki, mus nie tylko dla miłośników horroru, ale literatury w ogóle. W tym wydaniu najważniejsze jest bowiem słowo.

A ze słowem w Polsce Lovecraft często miał pod górkę, na co wielokrotnie zwracał uwagę największy w kraju znawca Samotnika z Providence, redaktor i tłumacz – Mateusz Kopacz. Koszmarne tłumaczenia ukazywały oczywiście geniusz pisarza, bowiem zawierały kwintesencję jego pomysłowości, jednakże nieudolnie przełożone, okaleczone, pozwalały przez lata rzucać dyletantom opinie, według których „Lovecraft ocierał się o grafomanię”; „nie radził sobie z przymiotnikami”; „miał ubogi styl”. Dziś, wreszcie i nareszcie można poznać prawdziwy kunszt Mistrza. Płaza bowiem sprawnie radzi sobie zarówno za archaicznymi stylizacjami, jakich u Lovecrafta nie brakuje, jak i z pogmatwanymi, złożonymi zdaniami, które wielokrotnie enigmatyczny pisarz eksponował. Tłumacz nie tylko korzystał z sugestii S.T. Joshiego, opartych na rękopisach autora, ale wykazuje się znakomitą znajomością wszelkich niuansów, pozwalając tym samym poznać prawdziwą głębię i fenomenalny, unikatowy styl Samotnika z Providence. I wierzcie mi, mimo iż sam mienię się ogromnym fanem i jednym z największych znawców tematu, to jednak kolana ugięły się pode mną z zachwytu gdy na nowo odkrywałem poszczególne teksty. Czasem są to niuanse. Drobne przestawienie szyku zdania, które po prostu sprawia, że opowiadania czyta się lepiej niż wcześniejsze, toporne wersje. Czasem są to przekłady zmieniające wymowę całych akapitów, podkreślające grozę, uwypuklające wymowę utworów. I sprawiające, że po raz kolejny składam pokłon geniuszowi Lovecrafta i chylę czoła przed ogromem pracy Macieja Płazy.

Oczywiście, można trochę ponarzekać na niektóre tłumaczenia tytułów. Dziwi wspomniany "Kolor z Innego Wszechświata” (Wszechświat mamy przecież tylko jeden, bez liczby mnogiej), „Nawiedziciel Mroku” zamiast „Ducha Ciemności”, jednak są to drobiazgi, które w żaden sposób nie odbierają przyjemności z obcowania z tą niezwykłą literaturą.

„Zgroza w Dunwich i inne straszne opowieści” to niezwykły monument, najlepsza na rynku antologia twórczości Lovecrafta i jeden z najlepszych zbiorów w ogóle. Znakomicie przetłumaczona, świetnie zilustrowana (najsłynniejsze prace Johna Coultharta ze albumu „The Haunter of the Dark and Other Grotesque Visions”) i fachowo, rzetelnie i profesjonalnie opracowana. Obowiązkowa pozycja dla każdego fana grozy. Wracając do pytania z początku, czy warto wydawać pieniądze na kolejny tom znanych opowiadań? Po pierwsze – nowe wersje ukazują utwory w znamienitszym, nowym świetle. Po drugie – zasadniczo zapomnijcie o kalekich wersjach sprzed lat. TO jest biblia dla Lovecraftofilów. Warta każdego grosza. Brawa dla tłumacza, brawa dla wydawcy. Stojąca owacja dla Mistrza z Providence.

P.s. Recenzję ową napisałem w pełni władz umysłowych. Zaświadczam również, że w żaden sposób nie zostałem przekupiony/nagrodzony/podjudzony przez którąkolwiek z osób wychwalanych w powyższym tekście. Zaznaczam to na wszelki wypadek, bowiem nigdy nie napisałem jeszcze takiej laurki. Bo i nie miałem okazji.

Recenzja napisana dla portalu Horror Online. Oryginał tutaj.

Większe recenzje - SZCZĘŚLIWA ZIEMIA - Łukasz Orbitowski

SZCZĘŚLIWA ZIEMIA
Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo SQN
stron: 381
5/6


Trudno się pisze o książkach autora, którego uważa się za jednego z najlepszych współczesnych twórców polskich. Zbierałem się do tej recenzji długo, chociaż przeczytałem książkę chwilę po premierze. Musiałem odetchnąć, przetrawić to czym tym razem uraczył nas autor „Widm” i „Świętego Wrocławia”. Niestety, potem nie było łatwiej, książka wciąż bowiem siedzi głęboko we mnie, a co rusz słyszę i czytam o nagrodach i nominacjach wszelakich dla powieści, które bezsprzecznie wpływają na obiektywizm. Ale czy mogę o nim mówić w przypadku Orbitowskiego?
Nieopodal Legnicy znajduje się miasteczko Rykusmyku. Dziura jakich wiele, z przeszłością, lecz bez przyszłości, pełne niespełnionych nadziei i okaleczonych przez życie ludzi, którzy próbują dobrnąć do ostatniego rozdziału swojej własnej historii. To tu mieszka pięciu młodych chłopaków, którzy marzą, że coś się w ich życiu zmieni. Ostatnia noc, ostatnie wspólne lato, skłania młodzieńców do niegroźnych z pozoru szaleństw połączonych z wyprawą do zamkowych podziemi. Tu wydarzy się coś, co napiętnuje ich losy na zawsze. Kilkanaście lat później śledzimy ich losy. Rozrzuceni po różnych miastach i krajach skazani na życie jakie sobie wymarzyli duszą się i szamoczą w egzystencji, która miała być co najmniej zadowalająca. Piętno Rykusmyku ciśnie tak bardzo, że powrót do niego okaże się niezbędny. Tu zaś nastąpi dramatyczny finał.

Orbitowski dokonał wreszcie tego, co zwiastował w każdej swojej kolejnej powieści. Odszedł od horroru. Może nie całkiem, może jeszcze uparty czytelnik doszuka się tu kilku scen, kilku motywów typowych dla literatury grozy. Większość jednak zakrzyknie, że to realizm fantastyczny, doszuka się tu całej masy cudów, które na pewno wyciągną autora z worka z napisem horror. Tylko że Orbitowski nigdy tam tak naprawdę nie siedział, a że pisał najlepsze książki w tym gatunku w tym kraju świadczy tylko o poziomie naszej literatury fantastycznej w ogóle. Bo to co najbardziej zachwyca w nowej powieści twórcy „Tracę ciepło” to realizm. Dojmujący i chwytający za serce, tak mocno, że nie dający o sobie zapomnieć. Elementy fantastyczne są wprowadzone na początku, czasem ewentualnie gdzieś się jeszcze o nich przypomni, powracają dobitnie w finale, ale i bez nich powieść okazałaby się niemniej wyjątkowa. Oto bowiem schemat jest pozornie prosty. Każdy z chłopców ma jakieś marzenie: pieniądze, miłość, święty spokój... I każdy z nich dostaje to o czym marzył. Pieniądze jednak przynoszą kolejne problemy, miłość okazuje się kajdanami, święty spokój bezgraniczną pustką samotności. Spełnione marzenia niszczą życie bohaterów rujnując nadzieję na jakąkolwiek odmianę. I to jest najbardziej przerażające w nowej powieści autora „Świętego Wrocławia”. Nie potwory, nie demony, nie pakty zawarte w jakiś tam mrocznych miejscach. Tylko szczęśliwe życie, które okazuje się niewiarygodnie smutne i puste. Trzeba tylko spojrzeć pod odpowiednim kątem.

O tej powieści wiele bardzo mądrych głów napisało bardzo wiele jeszcze mądrzejszych słów. Nie mnie się z nimi równać, więc nawet nie będę próbował odwoływać się i rozbijać na czynniki pierwsze „Szczęśliwej ziemi”. Powiem wprost, że to dzieło, wobec którego nie można przejść obojętnie, tekst, o którym się nie zapomni. Ale nie dlatego, że jest tak niezwykły, czy straszny. Poprzez wyborny warsztat autora, jego znakomitą umiejętność do konstruowania zapadających w pamięć zdań czy postaci każdy czytelnik odnajdzie w tych mężczyznach cząstkę siebie. Nie potrzeba tu mentalności metalowca, nie trzeba być z Dolnego Śląska, można nigdy nie pojechać do Krakowa czy Kopenhagi, a jednak nie sposób nie odnaleźć wspólnego mianownika z poszczególnymi bohaterami. Tworzy to rzadko spotykaną wśród polskich fantastów (ale nie tylko) empatię z postaciami wynikającą nie z faktu, że „chciałbym być taki”, ale dlatego, że „też tak kiedyś miałem, mnie też to spotkało, to o mnie te słowa”. Orbitowski zawsze zaskakiwał swoją wrażliwością, uderzał precyzyjnie spostrzeżeniami. W „Szczęśliwej ziemi” sięga jeszcze głębiej. Wyszarpuje z czytelnika emocje, o których chciałoby się czasem zapomnieć. Pokazuje wszystkim, że jego czas dopiero nadejdzie. Po znakomitych „Tracę ciepło” i „Świętym Wrocławiu”, po wybitnych „Widmach” udowadnia, że poprzeczkę można podnieść jeszcze wyżej, ale już w innej kategorii. Autor odnalazł swoją „Szczęśliwą ziemię” i kroczy nią dumnie i pewnie. Strach pomyśleć, co przyniesie przyszłość, gdy jego marzenia zaczną się spełniać.


 Recenzja napisana dla portalu Horror Online (oryginał tutaj).

czwartek, 21 sierpnia 2014

Większe recenzje - KORONA ŚNIEGU I KRWI - Elżbieta Cherezińska

KORONA ŚNIEGU I KRWI
Elżbieta Cherezińska
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron 765
6/6

Powoli staje się regułą, że recenzowane tutaj książki zbierają same pochwały i najwyższe noty. Nim jednak komukolwiek przyjdzie do głowy jakakolwiek teoria spiskowa (a daleko szukać nie trzeba – omawianą powieść otrzymałem od wydawcy: wydawnictwa Zysk i S-ka), przypomnę, że to mój blog autorski, a w dziale „większe recenzje” opisuję książki, które w faktyczny sposób okazały się dla mnie unikatowe.

Nie jest tajemnicą, że jestem z wykształcenia i zamiłowania historykiem, wszyscy moi uczniowie (byli i obecni) potwierdzą, że mam bzika na punkcie epoki Średniowiecza, ze wskazaniem na Piastów. Jedynie najbliżsi wiedzą, że planowałem sekretnie napisać powieść historyczną (czy raczej cykl), gdzie głównymi postaciami byliby w s z y s c y Bolesławowie zasiadający na tronie owej dynastii. Nie bardzo wiem, co zrobić z zebranymi materiałami teraz, gdy dostałem do ręki „Koronę śniegu i krwi” Elżbiety Cherezińskiej, powieść, która łączy w sobie wszystko: mało znane fakty z historii Piastów, historyczne zdarzenia splecione z intrygującymi hipotezami, wreszcie niezwykłe, ale jakże prawdziwe i barwne postacie, którym autorka pozwoliła ożyć, a często wręcz wychynąć z zakurzonych kart historii. Jest też tu odrobina fantastyki, ale na tyle nienachalnej, że miłośnicy historii mogą nawet przymknąć na nią oko, względnie uznać za ciekawy zabieg stylistyczny.

Dobrze. Myślę, że udało się już odstraszyć wszystkich, których owa tematyka nie interesuje, a pozostałych przy tym akapicie zapraszam do dalszych rozważań nad jedną z najlepszych powieści, jakie w tym roku przeczytałem. Ja wiem, że dwa lata po premierze. Liczy się jednak z jakim zachwytem. A ten był przeogromny.

Elżbieta Cherezińska sięgnęła po mało znane przeciętnemu zjadaczowi chleba konflikty piastowskie w trakcie rozbicia dzielnicowego, głównym bohaterem czyniąc Przemysła II-go. Śledzimy jego żywot od dnia urodzin po tragiczny finał, a w tle przewijają się zastępy innych historycznych postaci, z których wymienię tylko Władysława Łokietka, Leszka Czarnego, Henryka Probusa, Bolesława Rogatkę i Bolesława Wstydliwego. Kilku innych zmuszony jestem przemilczeć, by nie zdradzić zbyt wiele tym, dla których polska historia jest skryta za chmurami niewiedzy. Pragnę jednak uspokoić tych, którzy wbrew podejrzeniom autorki zawartym w posłowiu wiedzą, kim był ów Przemysł, że Cherezińska bardzo zgrabnie połączyła fakty z domysłami doprawiając je fikcją w sposób tak umiejętny, że czasem trudno się połapać co jest zmyślone, a co nie. Tym bardziej, że wiele hipotez jest całkiem prawdopodobnych.

W zaistniałej sytuacji postanowiłem sobie rozdzielić recenzję na dwa sposoby odczytywania.

Literatura rozrywkowa. Tutaj w pierwszej chwili od razu rzuca się sposób zapisywania rozdziałów (zaczynających się od imion postaci), drzewa rodów (wraz z oznaczeniami), wreszcie główna intryga zdążająca do opanowania jak największej ilości księstw i zdobycia tronu królestwa. Intrygi dworskie, łóżkowe, zdrady, spiski, sojusze, wielkie turnieje, uczty, bitwy i oblężenia. Do tego w tle przemykają słowiańskie wierzenia i związany z nimi świat fantastyczny, a zwierzęta na herbach książąt  odgrywają pantomimy komentujące ich zachowania. Jest kazirodztwo, jest okrucieństwo, jest karzeł. Wszystko jasne, mamy polską „Grę o tron”. Naprawdę. Pod tym względem powieść Cherezińskiej nie tylko świetnie naśladuję konwencję G.R.R. Martina. Ona w wielu momentach jest lepsza od oryginału. Dlaczego? Bo wchodzimy w drugi sposób odczytywania.

Literatura historyczna. Cała ta gra okazuje się bowiem bardzo głęboko osadzona w naszej historii, w wielu momentach wręcz nie sposób pomyśleć, że było, czy mogło być inaczej. Autorka dba o przedstawienie realiów w sposób godny pochwały poczynając od uzbrojenia i zachowań dworskich, na ubiorze i obyczajach kończąc. Niebagatelne są też ciemne sprawki Piastów, tak zwane „kronikarskie niedyskrecje”, jak określił je profesor Błażej Śliwiński w swojej kapitalnej książce o tym samym tytule. Momentami odniosłem wrażenie, że Cherezińska chce zarzucić czytelnika tymi wstrząsającymi faktami, jednak i tutaj zostało to skrupulatnie wmieszane w akcję w taki sposób, że kto chce, uwierzy, kto nie, nie zna historii. Cieszę się bardzo, że autorka nie unika tematów drażliwych i wprost pisze, który król i jak został wykastrowany, zdradza co miało wspólnego piwo z dyspensą papieską od krucjaty, oraz jak to naprawdę było ze świętym Stanisławem. Zachwyciło mnie również podejście do religii. Wiele faktów może okazać się dla nieprzygotowanych zbyt wstrząsających, czasem wręcz obrazoburczych. Ale jak mawia w pewnym momencie arcybiskup Jakub II - „było minęło, czasu nie cofniemy, ważne jest to co teraz”. I tak obok pogan, mamy tu głęboko wierzących katolików, a autorka nie jest stronnicza. Docenia poświęcenie Starej Wiary, ale i chwali ofiarne wyznania zwolenników Chrystusa. Wspominam o tym nie bez przyczyny, bowiem część fabuły oparła się na jednym z najbardziej mrocznych, zapomnianych i nierozszyfrowanych zakrętów historii. O nim jednak dopiero na samym końcu. I to w kwestii polemiki, bo mogącej zawierać spoilery.

Podsumuję więc. Dla mnie to powieść perfekcyjna. Dwa razy może pomyślałem, że te postacie nie użyłyby takiego języka. Przez głowę przeszło mi, że Henryk Probus nie był aż takim draniem, a Łokietek (tu Karzeł) niekoniecznie był tak uczciwy i oddany jak go tutaj opisano. Zasadniczo można wysnuć wręcz odwrotne wnioski. Wszystko zależy od punktu widzenia. Ale jak mówiłem. Są różne hipotezy, które pozwalają na swoistą licentia poetica i czepiać ich się nie zamierzam.  Tu mamy
powieść, którą muszą przeczytać wszyscy miłośnicy historii, George'a Martina, a przede wszystkim dobrej literatury.

Post scriptum.

Tak to ten fragment, w którym ponarzekam, zdradzając przy okazji nieco więcej fabuły, więc nieznających jej (lub naszej historii) proszę o odpuszczenie sobie dalszego czytania.
Jednym z głównych sekretów odkrytych w powieści jest postać Bezpryma, syna Bolesława Chrobrego, który według autorki zasiadł na tronie Polski, a następnie stanął na czele buntu, który znamy jako reakcję pogańską w latach 1034-1038. Hipoteza ta jest bardzo odważna, bo zawiera wiele prawdziwych i potwierdzonych faktów. I znam osoby, które z taką opinią się zgadzają. Powołując się jednak na „Kronikę Wielkopolską”, „Kronikę Czeską” Kosmasa i „Kronikę węgierską Chartiritusa Biskupa”, zastawiając się pracami profesora Andrzeja Zielińskiego śmiem upierać się przy tym, że wymazany z polskich kronik król to w rzeczywistości Bolesław II, syn Mieszka II-go, zwany w historii Zapomnianym, Okrutnym czy też po prostu Mieszkowcem. Profesor Zieliński nazywa go wręcz Apostatą. Fakt, że w wielu rocznikach pojawia się Bolesław III Śmiały, a Bolesław Krzywousty ma porządkową cyfrę IV, a śmierć owego króla (w rocznikach „Kapituły krakowskiej” nazwanego wprost Bolesławem II) zbiega się z końcem pogańskiego buntu w 1038 roku przemawia do mnie nad wyraz mocno, a badaniom na temat tej postaci poświęciłem kiedyś dużo czasu. Pewnie dlatego, że po Krzywoustym i Chrobrym to najbardziej interesujący Bolesław. Nieistotne. To tylko moje historyczno-histeryczne rozważania. Ważne jest, że Cherezińska nie boi się żadnych tematów w snuciu opowieści o naszych dziejach. Dlatego też będę wypatrywał z niecierpliwością każdej kolejnej powieści autorki. A sobie raczej odpuszczę pisanie tekstów historycznych. Bo o Wrześniu 1939 też już nie ma co pisać. Dzięki temu samemu wydawcy. Ech.

Właśnie. Dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

środa, 20 sierpnia 2014

Większe recenzje - BEZ LITOŚCI - Jarek Szubrycht

BEZ LITOŚCI (PRAWDZIWA HISTORIA ZESPOŁU SLAYER) - Jarek Szubrycht
Wydawnictwo Kagra 2010
stron 420
Ocena 6/6
Pisanie recenzji tego typu książek wydaje się proste tylko gdy się to planuje. A potem człowiek siada przed klawiaturą i myśli - „co ja mam właściwie napisać?”. To nie jest przecież niezbędne, recenzja nie jest na zamówienie, w zasadzie cały świat obyłby się spokojnie bez tego co tu napiszę. Bo fakty są bezsporne. Slayer jest jednym z największych i najlepszych zespołów thrash metalowych świata (a dla wielu fanów w ogóle), a Jarek Szubrycht to jeden z najznakomitszych dziennikarzy muzycznych w kraju. A może i poza nim. I żadną tajemnicą nie jest, że uwielbiam zarówno Slayera jak i pióro Szubrychta. Czy więc ta recenzja może być obiektywna? A kogo to obchodzi?

„Bez litości (Prawdziwa historia zespołu Slayer)” to przede wszystkim przykład tytanicznej pracy dziennikarza, który z pasji i miłości dla swego ulubionego zespołu stworzył dzieło niemal kompletne. Szokuje ilość wywiadów, artykułów i publikacji, przez które przekopał się autor by przedstawić jak najdokładniejszą i jak najpełniejszą biografię grupy. Zaczynając od barwnych losów każdego z muzyków, którzy stworzyli jeden z najbardziej wpływowych zespołów świata, poprzez początki formacji, aż po ich szczytowe osiągnięcia, okres stagnacji, wzloty i upadki. Opowieść pełna humoru, ale i dramatycznych zwrotów pokazuje bezspornie, że Jarek Szubrycht w gruncie rzeczy ma pecha. Jest to przypadłość dość rzadka, ale bolesna. Otóż ten autor urodził się w Polsce. Podejrzewam, że nie narzeka nadmiernie na ów fakt, jednak to między innymi zaważyło, że omawiana książka nie stała się oficjalną biografią zespołu. Ostatecznie świat wciąż się nie doczekał takowej, na rynku jednak można znaleźć bardziej popularną, bo po angielsku napisaną historię Slayera. Są nią obecnie „Krwawe rządy” Joela McIvera, które świadczą o profesjonalizmie amerykańskiego autora i jego masowym traktowaniu tematu. Nie powiem, żeby jego książka była zła, ale jest o piekło uboższa od dzieła Polaka, który zgłębia wszelkie niuanse dotyczące historii grupy, analizuje najdrobniejsze fakty i wygrzebuje ciekawostki, jakich odnaleźć czasem nie sposób. Wyłania się z tego niezwykły obraz zespołu, nie zawsze zgodny z wyobrażeniami ortodoksyjnych fanów. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek kto zna Slayera nie wiedział, że Tom Araya jest katolikiem, który teksty zespołu traktuje jedynie jako straszne opowieści, a groźny z pozoru Kerry King jest przez resztę formacji traktowany jako... maskotka i wizerunek Slayera właśnie. Poza tym nie ma nic lepszego w biografii zespołu dla fana niż poznanie historii poszczególnych utworów. Bo przecież to od nich zaczyna się miłość do danej grupy. A Slayer tworzy kompozycje przełomowe i unikatowe. Dzięki tej książce możemy się dowiedzieć dokładnie, kto skomponował, co chciał wyrazić i dlaczego zostało to zrealizowane w ten czy inny sposób w przypadku każdej "piosenki" ekipy Kerry'ego. Kopalnia wiedzy z kuźni geniuszu!

Dziś, po śmierci Jeffa Hannemana jest to też swoisty hołd, który autor nieświadomie złożył temu wybitnemu gitarzyście, opowiadając jego historię niemal od początku do samego końca. Po odejściu (czy raczej zwolnieniu) Dave'a Lombardo trudno przewidzieć, jak dalej będą się toczyć losy zespołu (przyznaję, że nowy utwór „Implode” jakoś mnie nie zachwyca). Tym samym, „Bez litości” stał się bezwiednie opisem niezwykłej epoki. Opisem kompletnym i intrygującym do głębi. Żal tylko, że epoka została zamknięta. Wracać do niej możemy jednak zawsze dzięki płytom, koncertom DVD i tej właśnie książce.

Mówiąc najkrócej – jeśli kochasz ten zespół, to jest jedyna książka, jaką musisz mieć na półce.

Walka trwa. Blog klasyczny

Osiemdziesiąt jeden.
Zaskakujące i na pewno miłe jest to, że ostatnio kilka osób zwróciło uwagę, że nic nie pojawiło się na blogu przez prawie dwa tygodnie. Rzeczywiście. Nierówna walka z życiem trochę pokomplikowała mi parę spraw podcinając skrzydła i zmuszając do przegrupowania sił. A przede wszystkim rozejrzenia się za sojusznikami i sposobami na uzupełnienie skarbca. Średnio to na razie wygląda. Proza życia, która rozbija skutecznie dryfujące okręty marzeń. Do tego właśnie siadła mi instalacja elektryczna, siedzę po ćmoku. Jak nie urok...
Ale walczę dalej. Grunt to mieć port, do którego się wraca i ukochaną, która tam czeka.
W sobotę Damage Case gra koncert w Sulęczynie na zjeździe motocyklowym. Siłą rzeczy będę, ale ostatnio coraz częściej nachodzi mnie myśl o odwieszeniu gitary na kołek. Może to już czas? Ja wiem, że Wilcy mają być jesienią, i Acrybia ma w zasadzie nagraną płytę (brakuje wokali i miksu), ale czasem widoczny cel nie jest ziemią obiecaną. Ostatnio wręcz dochodzę do wniosku, że muzycznie sprawdziłbym się jedynie wokalnie w death metalowej grupie, co siłą rzeczy jest już niewykonalne.
O literaturze pisać nie będę wcale, bo tu akurat wciąż działam zawzięcie, dlatego lepiej zaraz siąść do następnego rozdziału, niż rozwodzić się nad tym co będzie lub być może.
Wakacje dobiegają końca. Nie powiem, żebym odpoczywał w tym roku (ostatnio spędzam czas z wiertarkami na budowach, a ostatnio nawet dorywczo w szpitalu), niemniej cieszę się z czasu, który mogłem spędzić z rodziną.
Na zakończenie dwie radosne fotki ze spotkań „na szczycie”.
Krzysztof Spadło, autor znakomitego „Skazańca” i świetnych „Marzycieli i pokutników” nawiedził tydzień temu Malbork. Władze miasta i prasa wszelaka nie zauważyła przyjazdu pisarza, choć pomagał im znakując własny samochód. Poważnie zaś mówiąc, przemknął jedynie przez krzyżacki gród, ale bardzo miło było się spotkać.


Robert Cichowlas przyjechał również tydzień temu, w celach konkretnych (piszemy zawzięcie dalej kolejne powieści), ale znów malborskie media nie dostrzegły faktu, że zjawił się jeden z najbardziej znanych polskich autorów horrorów. Nic dziwnego. W dniu jego wizyty po zamku krążyła ekipa TV24, więc wszyscy padali na twarz przed osobami z małego ekranu. Szkoda, że nikogo z nich nie znam, nie poczułem więc dreszczu emocji. Za to z Robem bawiliśmy się świetnie, co potwierdza cała moja rodzinka. 


Ach, jeszcze ukazał się krótki wywiad jaki udzieliłem prasie szczecineckiej w lipcu na Gryfconie. Link tutaj.
A na koniec jeszcze chciałem zaznaczyć, że potrzebuję Waszych pieniędzy, dlatego zamieszam zdjęcie z linkiem i apelem :)

Tyle na dziś.

Na tapecie:

FILM:

Niezniszczalni” Olivier Nakache, Eric Toledano. Wyborna wprost komedia opowiadająca prawdziwą historię sparaliżowanego milionera i opiekującego się nim biedaka z kryminalną przeszłością. Film pełen ciepła, niebanalnego humoru, zasłużenie doceniony przez publikę. U nas DVD przeleżało chyba... osiem miesięcy nim zdecydowaliśmy się je włączyć i już wiem, że do tego tytułu wrócimy z żoną nieraz.

Wiecznie żywy” Jonathan Levin. Do tego filmu zaś nie wrócimy nigdy. Ja wiedziałem, że tak będzie. Czytałem wszak i krytykowałem książkę. Żona chciała jednak coś śmiesznego, ja o zombie, a ile można oglądać „Shaun of the Dead”? („Braindead” na DVD wciąż nie mam, cóż poradzić) ostatecznie zaryzykowaliśmy, obejrzeliśmy trailer i... Zapowiedź jest śmieszna, bo zawiera wszystkie gagi z filmu. I pokazuje, że gra tam John Malkovich. Poza tym, wciąż nie przekonam się do opowieści, w której zombie zakochuje się w dziewczynie i wraca dzięki temu do życia. Na marginesie. Czy tylko mnie się wydaje, że aktorka odgrywająca główną rolę na siłę została upodobniona do tej z „Sagi zmierzch”?


KSIĄŻKI:
Pan na Wisiołach: Krzyk Mandragory” Piotr Kulpa. Niecierpliwie czekałem na tom drugi, opóźniałem celowo lekturę i... nie zawiodłem się. Jednocześnie udowodniłem sobie, że książkę tego typu mogę przeczytać od deski do deski w cztery i pół godziny. Oczywiście, nie wyspałem się. Ale lektura jak najbardziej warta poświęconego czasu. Atmosfera jeszcze gęstsza niż w poprzedniku, a intryga coraz ciekawsza. Wypatruję już finału, bo nazwisko Kulpa już jest dla mnie synonimem mistrzowskiej grozy. Recenzja wkrótce na HO.
Czarownice z Wolfensteinu” Julia Bernard. Mam problem z tego typu literaturą. Ta książka jest świetnie napisana i całkiem nieźle pomyślana. Całkowicie subiektywnie mogę ponarzekać na przedstawienie bogów słowiańskich, ale już za sam pomysł na poplątanie ich z historią w stylu „Zmierzchu” do kwadratu osnutą wokół głównego wątku dorastającej czarownicy, należą się pani Bernard brawa. Bo bardzo trudno przy tak karkołomnym pomieszaniu się nie połamać przy lądowaniu. Bo czego tu nie ma? Jest i młodziutka czarownica, która odkrywa mroczny świat i zakochuje się w przystojniaku-wilkołaku. Jej mama, również czarownica romansuje natomiast z wampirem o wyglądzie Kurta Cobaina. Jest grunge, jest gothic, jest wszystko co lubią prawdziwie mhroczne serca. Do mnie to niekoniecznie trafia, niemniej, za intrygujące i niebanalne zakończenie i niebagatelną umiejętność władania piórem mogę przyklasnąć pomysłowi i polecić go zwolennikom tego typu literatury. Więcej, oczywiście, na HO. Zobaczę co przyniesie tom drugi.

Blondynka w zaginionych światach” Beata Pawlikowska. Żona się zaczytuje, ja też lubię, więc powiedziałem sobie - „przeczytam, zobaczę”. I zdziwiłem się, bo choć historie i reportaże ciekawe, to już umiejętność snucia opowieści przez panią Beatę okazywała się dość mierna. Czyli gdzieś tak na moim poziomie. Okazuje się, że pani Beata pisze tak jak opowiada, ale to, co jest interesujące w mowie, nie zawsze sprawdza się na papierze. Niemniej, zainteresowałem się na tyle, że sięgnę po kolejne tomy. 

Ostatni wilkołak” Gene Duncan. Znów zaskoczenie. To książka jaką chciałem kiedyś napisać. Taki „Wywiad z wampirem” w wersji ze zmiennokształtnym. Oczywiście, moja wersja byłaby inna, ale nie wiem czy lepsza. Duncan z głównego bohatera uczynił dramatyczną postać rozdartą między zanikającymi ludzkimi odruchami a zwierzęcą agresją i pożądaniem. Fakt zaś, że jest on tytułowym ostatnim wilkołakiem, którego ściga specjalna organizacja, jest okazją do kilku interesujących refleksji. Bestia bowiem nie chce walczyć, czeka na swoją kolej i koniec epoki. Autor zadbał jednak, by nie było zbyt prosto, zwrotów akcji jest aż nadto, a finał, choć konwencjonalny, dopina zgrabną klamrą najlepszą książkę o zmiennokształtnych jaką dotąd czytałem. Wkrótce więcej na HO.

Korona śniegu i krwi” Elżbieta Cherezińska. Pośpieszyłem się, bo za mną dopiero 600 stron tego mistrzowskiego dzieła, ale cóż to jest za książka! Pomijam wspaniały zabieg wydawcy, dzięki któremu historia Przemysła II i jemu współczesnych książąt została przedstawiona jak polska „Gra o Tron” (nawet te drzewa rodowe na koniec, początki rozdziałów i karzeł, czyli Władysław Łokietek). Ale jest to perfekcyjnie napisana powieść historyczna, która nie zamiata pod dywan naszych przywar i jawnie ukazuje prawdziwe oblicze Piastów. Włącznie z ciekawostkami do tej pory znanymi nielicznym. I to jest najlepsze w tej powieści. Czytamy ją jak mistrzowski hołd dla sagi Martina, a prawda jest taka, że to w rzeczywistości nasza najprawdziwsza historia. Więcej napiszę jak skończę.
Bez odbioru.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Blog klasyczny, a więc lansu odrobina

Osiemdziesiąt.
Dziś odrobinka lansu, by przywrócić stare porządki na blogu, który się rozrasta zadziwiająco.


Po pierwsze. Wreszcie jest papierowa wersja „Bóg Horror Ojczyzna: Wszystko spłonie”. Ja jeszcze nie mam, ale wiem, że wydawca ma i kilku szczęśliwców pewnie też. Oznacza to więc, że nieuchronnie zbliżamy się do zakończenia części cyklu, a nastąpi to w okolicach października. Tak jak i kilka innych znamienitych premier. Kiedy będzie premiera „Horror Klasy B” nie mam pojęcia. Jeśli chodzi o cykl „Wolfenweld” wiem, że nie wydam go tam gdzie planowałem, bo ja lubię stawać okoniem w przedziwnych sytuacjach. Dlatego na pewno nie będzie ani pierwszego tomu, ani tym bardziej drugiego w tym roku. Uważam to za plus, bowiem będę mógł sobie znów trochę przy tym podłubać, albo rzucić w cholerę. Nie mam kiedy przysiąść do bajek, które miałem tylko zredagować. Cudny okres wakacyjny pochłaniają mi wyjazdy i wycieczki rodzinne i powieść, którą piszę z Robertem (tak, wiem, że nie wiadomo jeszcze co z „Utrapionymi”), a do tego zawziąłem się ogromnie na jeszcze jeden ekstremalnie tajny projekt. Literacki, nie wojenny.
Ach, jeszcze jedna samochwałka. Jest oficjalna wersja okładki „Oblicz grozy”, nowej antologii, gdzie obok wielu znamienitych nazwisk znajdzie się moje. Zaszczyt tym większy, że dziś się dowiedziałem, że mój tekst będzie ową antologię najprawdopodobniej promował. Cieszę się, bo parę osób zdziwi się tekstem „miszcza makabry i obrzydliwości”, gdzie nie ma żadnej makabry. Żadnej obrzydliwości. Nawet horroru tam nie ma. Za to intertekstualnej grozy co niemiara. Tak, to bardzo ważny dla mnie tekst. 


No i na koniec jeszcze krótka informacja muzyczna. Damage Case skończyło nagranie „Drunken Devil” czyli płyty nr 2. Ale przed nami jeszcze mastering, sprawy wydawnicze i cała masa spraw, które powodują, że nie wiem czy się cieszyć, czy raczej nie. Dlatego po prostu informuję. Nagrania skończone.
Tyle na dziś.
A na tapecie:

FILMY:

Krudowie” Chris Sanders, Kirk De Micco. Wspaniała, familijna, animowana bajka o rodzinie jaskiniowców, którzy wychodzą naprzeciw nowemu światu. Kapitalny humor, niebagatelne przesłanie i fenomenalna oprawa graficzna. Dawno tak dobrze się nie bawiłem na bajce dla dzieci. Jaśko do dziś cytuje pewne fragmenty.

Wielkie wesele” Justin Zackhman. Doborowa obsada (De Niro, Sarandon, Wiliams, Keaton) w komedii o ślubie, gdzie rozwiedzeni rodzice muszą udawać parę. Temat mało odkrywczy, większość gagów również, ale humor i klasa aktorów sprawiają, że film miło odpręża na wieczór.

V/H/S” Bruckner, McQuaid, Silence, Swanberg, West, Wingard. Otoczony już sławą horror zmontowany w konwencji „mockumentary”. Sześć nowelek rzekomo zapisanych na autentycznych taśmach VHS. I dowód na to, że nie wszystko wyczerpano w „Blair Witch Project” i „Rec”. Nie jestem szczególnym zwolennikiem tego typu filmów, ale przyznaję, że temu udało się w kilku momentach utrzymać naprawdę świetny klimat. Szczególnie przypadła mi do gustu pierwsza i ostatnia nowela, niektóre ratowały się zaś tylko konwencją. Niemniej, jest to jeden z lepszych horrorów jakie ostatnio widziałem (tak, mam celowe zaległości), dlatego już szykuję się na część drugą.

KSIĄŻKI:
Bisy II” Stefan Darda. Specjalista od rodzimej grozy osadzonej w realiach Roztocza zamknął swój wielki cykl. Muszę przyznać, że wielce udanie, choć zdarzyły się drobne wpadki. Tak czy inaczej, do recenzji odsyłam na Horror Online.Bisy II - recenzja

Pan na Wisiołach: Mroczne siedlisko” Piotr Kulpa. Spodziewałem się zżynki z Dardy, klimatu Henela, a dostałem pierwszorzędny horror osadzony (oczywiście, jak to w Videografie) w wiejskiej scenerii, ale bardzo umiejętnie pogrywający z czytelnikiem. Nie tylko za sprawą ciekawie pomyślanej fabuły, ale głównie dzięki bohaterowi, walczącemu ze zmorami alkoholizmu w sposób tak wprawnie opisany, że przerażający bardziej niż jakikolwiek zmyślony horror. Recenzja wkrótce na HO. A ja zabieram się za drugą część.

Wirus” Guillermo Del Toro i Chuck Hogan. Wielka zapowiedź powrotu wampirów na należne im miejsce. Trzeba przyznać, że w większości momentów obietnica spełniona. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, tymczasem odsyłam do recenzji na Horror Online.Wirus - recenzja

Demonolog” Andrew Pyper. Niezwykła historia przeplatająca w sobie powieść detektywistyczną, powieść drogi, thriller i horror, gdzie głównym wątkiem jest odyseja i konfrontacja ze Złem w postaci najbardziej archetypicznej. Czy ateista może mierzyć się z Diabłem? Czy „Egzorcysta” i „Dziecko Rosemary” naprawdę wyczerpały temat okultystycznego horroru? Warto przeczytać, jak mało co ostatnio. A recenzja u mnie. W nowym dziale, tutaj.

Bez odbioru.


środa, 6 sierpnia 2014

Większe recenzje - WYBIERAJĄC ŚMIERĆ - Albert Mudrian

WYBIERAJĄC ŚMIERĆ: NIEWIARYGODNA HISTORIA DEATH METALU I GRIND CORE'A
Choosing Death (The Improbable History of Death Metal & Grind Core)
Albert Mudrian
Wydawnictwo Kagra
Stron: 272
Ocena: 6/6

To książka skierowana do bardzo wąskiego, pozornie, grona odbiorców najbardziej ekstremalnych dźwięków muzycznych. Target docelowy jest bardzo jasno określony. Jeśli nie jesteście w stanie rozpoznać żadnego z wykonawców zamieszczonych na okładce, to niekoniecznie jest to książka dla Was. Ale jeśli znajdujecie się w grupie ludzi, którzy ekscytują się nazwami Death, Carcass, Nile, Repulsion, Napalm Death, albo po prostu jesteście ciekawi, jak to ewoluował ekstremalny przemysł muzyczny, to nie znajdziecie lepszej lektury.

Z punktu widzenia socjologicznego jest to znakomity stan badań pokazujący jak kształtowała się scena i konkretny gatunek w drugiej połowie lat 80-tych ubiegłego wieku. Albert Mudrian dokonał wielkiego czynu eksplorując początki, badając rozwój i analizując upadek, wreszcie obserwując ewolucję i odrodzenie gatunku, który zrodził się w Wielkiej Brytanii na zasadzie buntu, ale trochę i dla zgrywu. Autor pieczołowicie bada historię pionierów gatunku, Napalm Death, którzy stawiali pierwsze kroki w klubie „Mermaid” jako ekstremalny zespół punkowy, by stać się ojcami grind-core'a. I choć Napalm Death (zasłużenie) jest najważniejszym bohaterem książki, to Mudrian równolegle opisuje pierwsze kroki Terrorizer, zawzięte ćwiczenia szaleńców z Morbid Angel, jeszcze większy upór i konsekwencję Chucka Schuldinera i jego Death, pierwotny bunt małolatów z Obituary, wreszcie nieokiełznaną zabawę jeszcze większych szczeniaków z Nihilist, które dało początek Entombed, Unleashed i Dismember. Nie zapomina o odrobinę późniejszych zespołach, które uczyniły ową scenę potężną: Carcass, Grave, Carnage, Vader, Krabathor, Immolation, Incantation, Mortician, Deicide, Cannibal Corpse, Suffocation, przypomina też tych, dla których czas nie był tak łaskawy, a wkład w rozwój gatunku mieli niemały: Siege, Repulsion, Grotesque. A przy tym robi to z taką werwą i pasją, że momentami można odnieść wrażenie, że czytamy po prostu dobrą powieść. Przeskoki pomiędzy kontynentami, przepływ informacji między kulturami składa się na obraz niezwykłego zjawiska, które z niewiadomych przyczyn wypłynęło nagle z zadymionych klubów i zapoconych garaży, wylewając się obmierzłą falą na rynek muzyczny i doprowadzając do tak kuriozalnych sytuacji jak złoty płyta za „The End Complete” Obituary, czy platyna za „Covenant” Morbid Angel. To były piękne czasy, niemniej one właśnie doprowadziły do śmierci gatunku, bowiem bardzo często był on wydawany i produkowany, przez ludzi, którzy nie mieli pojęcia o nurcie, ba, powiedzmy sobie wprost – nie odróżniali zespołów dobrych od fatalnych, dzięki czemu rynek bardzo szybko zatkał się i zwrócił nadmiar. Dosłownie, bo wypluł przy tym falę norweskiego black metalu, ale i wielu innych gatunków pośrednich. Mudrian pisze o tym wszystkim bez żenady i bez upiększania szczegółów, pozwalając faktom przekazać prawdziwą historię gatunku i muzyków go tworzącego. Nikt tu też się nie nadyma. W licznych wypowiedziach możemy przeczytać słowa całej plejady gwiazd, z których przebija szczerość wobec przeszłości i ogromna miłość do wykonywanej muzyki. Jest tu też i gorycz, nie zabrakło ostrych ocen zachowań własnych, jak i kolegów. Czyni to tę lekturę tym ciekawszą, bowiem gwarantuję, że wielu do wielu faktów nie sposób było dotrzeć, a historia owa pokazuje jak wielki wpływ grind core'a i death metal miał na wszystkie dzisiaj istniejące zespoły (około)metalowe. Poczytajcie, jak rodził się brutalny dźwięk, jak powstawały najbardziej kultowe (i ohydne) okładki, dlaczego dziś przeciętny muzyk metalowy ma wyżej podniesioną poprzeczkę umiejętności technicznych niż na przykład rockowiec. Zobaczcie co o wszystkim myślą Trey Azathoth, Glen Benton, Mikael Akerfelft, Mike Browning, Terry Butler, Max Cavalera, Lee Dorian, Shane Embury, Fenriz, Angela Gossow, Mick Harris, Nick Holmes, Joey Jordison, Kam Lee, Tomas Lindberg, James Murphy, Jesse Pintado, Will Rahmer, Piotr Wiwczarek i wielu, wielu innych. Często tego typu sformułowania to frazesy, ale naprawdę : „Wybierając śmierć” to kopalnia wiedzy o gatunku i absolutna biblia dla wszystkich miłośników naprawdę ciężkich i ekstremalnych brzmień.

P.s. Osobną sprawą są dziesiątki wspaniałych, unikatowych wprost zdjęć, na których przyszłe gwiazdy wychodzą dopiero z ery trądziku, albo w początkowych etapach kariery robią miny tak groźne, że cud, iż klisza nie pękła. Nie wiesz co to klisza? Hmm, to na pewno nie jest książka dla Ciebie...

Większe recenzje - "DEMONOLOG" Andrew Pyper

Andrew Pyper
DEMONOLOG
The Demonologist
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron 378
Ocena 5/6

Znacie to uczucie, kiedy na rynku pojawia się książka, którą chcecie koniecznie przeczytać, a opinie wokół są tak pozytywne, że zaczynacie się obawiać, czy rzeczywiście jest tak dobra, jak mówią inni? Wiadomo powszechnie, że to co zwyczajowo jest wypisywane na okładkach należy na spokojnie podzielić przez dwa. Zawsze każdy horror jest najstraszniejszy, kryminał najlepszy, thriller najbardziej przewrotny, a połowę z tego poleca Stephen King, bo ma z tego pieniądze i na blurbach zwiększa rozpoznawalność swojego nazwiska. A „Demonolog” jawił się jako książka znakomita już w zapowiedziach Zysku i Spółki wraz z Chimaerą. Z radością zabiegałem więc o patronat Horror Online, bowiem wszystkie pozostałe redakcje, w których się udzielam już to zrobiły. Patrzę na jedną stronę okładki. Pech. Wszystkie trzy nazwiska, które polecają lekturę są mi obce. Słyszałem o nich, ale nie znam ich twórczości kompletnie, więc nie wiem czy mogę im ufać, czy też nie (Kingowi pod tym względem nie ufam). A wymagania mam spore, szczególnie, że Michael Koryt stawia powieść Andrew Pypera w jednym rzędzie z „Egzorcystą” Williama Blatty'ego i „Dzieckiem Rosemary” Ira Levina. Patrzę na drugą stronę skrzydełek. O. Robert Ziębiński – mój szef w Dzikiej Bandzie. Mariusz Juszczyk – mój naczelny w Horror Online. Robert Cichowlas – mój wspaniały kumpel i współpracownik literacki. Tu znam wszystkich, wszystkich cenię, wszystkim wierzę. Wymagania wzrastają. Potem jadę na Gryfcon, a tam już bez ogródek Sebastian Sokołowski i Maciej Lewandowski informują mnie, że „Demonolog” to książka roku. Przynajmniej do tej pory. Za wysoka stawka, zbyt wysoko windująca moje wymagania. Musiałem się jednak przekonać na własnej skórze, na ile w tym wszystkim prawdy.

Powieść opowiada o Dawidzie Ullmanie, wybitnym uczonym, specjaliście od mitologii chrześcijańskiej i literackich demonów, którego konikiem jest „Raj utracony” Johna Miltona. Jest to tym bardziej intrygujące, że mężczyzna jest ateistą, a chrześcijaństwo traktuje jako wyjątkowo atrakcyjny zbiór opowieści i wierzeń religijnych. Na co dzień boryka się z problemami nad wyraz przyziemnymi – zdradzająca go żona, rozpad małżeństwa, dorastająca córka, z którą z trudem łapie kontakt. Gdy pewnego dnia odwiedza go tajemnicza kobieta, nie spodziewa się, że za chwilę odmieni się jego życie. Mężczyzna otrzymuje szansę na zdobycie bardzo wysokiego wynagrodzenia, a także oderwania się od codziennych kłopotów, jeśli tylko zdecyduje się udać do Wenecji, gdzie będzie mógł zobaczyć „coś” co potem tylko będzie musiał opisać. Nietrudno się domyślić, że Ullman przyjmie propozycję, co z kolei stanie się źródłem pasma problemów, z których będzie musiał się wykaraskać.

Powiem krótko. To niezwykła powieść. Nie będę może wybiegał tak daleko, jak niektórzy z moich wspomnianych wyżej kolegów, ale na pewno jest to utwór, o którym nie da się zapomnieć, który zasiewa w człowieku źródło niepokoju, dzięki któremu ciągle będzie się obracać w głowie pewne jej aspekty. Zdradzać za dużo nie zamierzam, staram się nawet powiedzieć mniej, niż zostało napisane z tyłu, na okładce. Ale skoro już wspomniałem nazwiska Levin i Blatty, sprawa jest jasna. Mamy do czynienia z diabłem lub opętaniem. Konkretnie jednym i drugim. Pyper udowadnia w swojej powieści prawdziwość starego porzekadła - „to że nie wierzysz w diabła, nie znaczy, że on nie wierzy w ciebie”. Na bazie tego pomysłu jesteśmy świadkami niezwykłej podróży bohatera, zarówno metafizycznej, jak i dosłownej powieści drogi, w której Ullman jest ciężko doświadczany przez swego adwersarza, którym jest jeden z demonów piekła, a może sam Szatan? Pyper w niezwykły sposób przeplata rozważania filozoficzne z powieścią detektywistyczną wplatając to liczne sceny typowe dla horroru i opowieści niesamowitych. Dawno nie czytałem lektury o tak ciężkiej atmosferze, która potrafi wywołać w kilku momentach autentyczny dreszcz niepokoju (nie pamiętam, kiedy coś mnie naprawdę wystraszyło), a w innych skłonić do zastanowienia i weryfikacji własnych poglądów na kwestie wiary i moralności. Cały tekst przesycony jest bowiem obrazami, w których jak w zwierciadle odbijają się upiorności i problemy naszego codziennego życia. Z licznych przesłanek przenika obraz prawdziwego demona, z jakim toczymy walkę na co dzień. Jest nim samotność, która dotyka nas w różnych sytuacjach. Choroby bliskiej osoby, niezrozumienia, straty, porzucenia. Upór, gorycz i poczucie pustki, jakie towarzyszy Ullmanowi w jego odysei staje się bardzo bliskie czytelnikowi. W innych momentach przeciwnik przybiera bardziej fantastyczną formę, opartą na mitologii chrześcijańskiej. Demon, z którym mierzy się Ullman jest sprytny, elokwentny i nieprzewidywalny, co rzeczywiście daje prawo do wspominania „Egzorcysty” i „Dziecka Rosemary”. Jednak im gęstsza atmosfera, im mocniejsze emocje w trakcie lektury, tym większe oczekiwania wobec finału. No i tutaj następuje zawód. Pod koniec powieści napięcie znacznie spada, a gdy dowiadujemy się imienia Nienazwanego demona, łatwiej nam przewidzieć zakończenie, bowiem profesor już kilkakrotnie sugerował metody konfrontacji z przeciwnikiem. Konsekwentnie więc, finałowe starcie jest rozmową, w której Ullman wbija się na szczyty erudycji, a Pyper wyraźnie trzyma jego stronę, tak by czytelnik czuł się ciepło i bezpiecznie. Finału nie zdradzę, oczywiście, powiem tylko, że autor paradoksalnie dotarł do punktu, od którego niejako przez całą powieść starał się oddalić. Jakiego? To już punkt wyjścia do wielu dyskusji, przemyśleń i tropów interpretacyjnych. „Demonolog” jest bowiem powieścią niezwykłą i nie dającą się zapomnieć. Niektóre jej aspekty do tej pory obracam w głowie (dwa tygodnie po lekturze) i wiem, że prędzej czy później znów sięgnę po tę książkę.

Podsumowując – znakomita, choć nie wybitna lektura. Zmusza do przemyśleń, autentycznie straszy, wywołuje uczucia skrajne i rozczarowuje lekko finałem. Ale chyba tylko mnie, bo malkontent ogólnie jestem.