poniedziałek, 27 października 2014

95 - czyli blog klasyczny nieco dłużej

Dziewięćdziesiąt pięć.
       Tym razem będzie troszeczkę dłużej, bo dawno mnie tu nie było. Minęły dwa najbardziej zapracowane miesiące mojego życia, osiągnąłem w nich stan czterech godzin snu na dobę i absolutny brak wolnego weekendu. Do tego większość z nich wiązała się z rozjazdami. Niniejszym jednak najbliższy (znamienne, że pierwszy listopada), będzie wreszcie weekendem dla mnie wolnym. Jak to się odbiło na zdrowiu psychicznym i fizycznym nie zdradzę.
     Powoli nadrabiam zaległości (tradycyjne już) w większości redakcji, bo w Grabarzu i Horror Online udało mnie się utrzymać jeszcze ciągłość, czas na Atmospheric, Dziką Bandę i... h.p.lovecraft.pl, do którego powracam po ostatnich rozmowach z Mateuszem Kopaczem. Najważniejsze jednak dla mnie jest teraz zamknięcie spraw literackich. Ostro cisnę nową rzecz z Robertem (i nie jest to „Nienasycony”, który chwilowo leży odłogiem), muszę też napisać wreszcie ostatni (a właściwie przedostatni) rozdział trzeciego tomu BHO. Premiera pod koniec listopada w Szczecinku, więc muszę się sprężać. Wszystkie inne projekty literackie chwilowo są zawieszone, nie mam czasu załatwiać spraw z Wolfenweldem i bajkami, nie wiem czy „Horror Klasy B” zdąży pojawić się w tym roku. W tym tygodniu spróbuję tego dopilnować, albo chociaż się zorientować. Bez sensu czekać z tym dłużej, ale tego czasu by się wszystkim zająć ciągle brak.
Muzycznie leżę odłogiem tak, że cieszę się jak raz na kilka dni złapię gitarę w rękę, żeby choć palce rozruszać. WILCY wciąż czekają na wydanie (i nie sądzę, żeby wyszli w tym roku), ACRYBIA czeka na wszystkich gości. Nie chcę nikogo poganiać, bo wolę poczekać i mieć wszystko zrealizowane tak jak zamarzyłem. Na razie jest Andy z EMPHERIS i CONQUEST ICON, Moloch z ZOROMR z solówkami, za bębnami starzy kumple: Reggi i Kozak, a czekam na jeszcze trzy niezwykłe osoby. I wiem, że warto. Tym bardziej, że i za brzmienie będzie odpowiadał facet, który odczarował na nowo jeden z najlepszych krążków metalowych naszej rodzimej sceny. Wyszło niedawno, reedycja miażdży. Nie zdradzę więcej. DAMAGE CASE po ostatnim koncercie w Toruniu się nie widziało, więc nie wiem co z płytą, czy czymkolwiek innym. Za dużo rock n' rolla się robi. Może wreszcie znajdę czas by domknąć projekt death metalowy, który zmontowałem z Panem Przemkiem (a co, czas to w końcu ujawnić). Ale doba za krótka.
      W ostatnich tygodniach prócz pracy zwyczajowej odbyłem też z żoną kilka podróży służbowych, zwiedzając Kraków, Warszawę i Lidzbark Warmiński. Z DC byłem jeszcze miesiąc temu w Toruniu, ale to miasto akurat znam aż nad wyraz dobrze. Nie będę się rozpisywał jak świetnie bawiłem się na Kfasonie w grodzie Kraka, długo by wymieniać wszystkich, których pozdrawiam, cieszę się, że spotkałem, itp. Było wspaniale i za to dziękujemy wszystkim, którym to się należy. Wiecie, kim jesteście. Warszawa to już inna bajka, byłem tam trzeci raz, ale pierwszy raz miałem okazję zwiedzić Starówkę, Zamek Królewski i Pałac Łazienkowski. Zachwyt nie przemija. W Warszawie byliśmy odebrać nagrody, jakie moja żona zdobyła ze swoją klasą w ogólnopolskim konkursie prozdrowotnym po roku ciężkiej pracy (przodując w dwóch etapach i ostatecznie zdobywając jeszcze Grand-Prix).
        Dziś znów życie pozmieniało mi plany i zamiast rozpisywać się dalej rzuciło w wir dodatkowych robót. Dlatego kończę, bo i tak już przesadziłem z długością. Poniżej lista filmów z ostatniego miesiąca (obejrzana kątem oka) i książek z podróży (długie trasy pociągiem i busem pomagają nadrobić zaległości czytelnicze):

Na tapecie:

FILMY:

Coś” Matthijs van Heijningen Jr. Ogólnie jestem przeciwny remake'om, co nie jest żadną tajemnicą. A „Coś” jest jednym z moich ulubionych horrorów, choć dopiero w drugiej dziesiątce. Niemniej, nie miałem pozytywnych oczekiwań w przypadku tej wersji, która miała być prequelem do wielkiego dzieła Carpentera. Bardzo przyjemnie się zaskoczyłem. Film naprawdę poradził sobie z klimatem i nastrojem, jak również i stopniem obrzydliwości. Sprawnie też połączył się z oryginałem, choć wątek ze statkiem kosmicznym był nieco przekoloryzowany. Konkluzja jest prosta. To dobry film, godzien swego tytułu, ale efekty cyfrowe nie umywają się do odrażających efektów z oryginału. No i zaskoczeń nie ma już tak dużych (nic nie przebije sceny reanimacji). Warto obejrzeć.

Plan Ucieczki” Mikael Hafstrom. Stallone i Schwarzenegger w jednym filmie po raz kolejny. Czyli dwóch starych pierdzieli, tfu... twardzieli zamkniętych w ultranowoczesnym więzieniu, z którego nie da się uciec. Jeden jest tutaj wrobionym w odsiadkę specem od łamania zabezpieczeń, drugi więziennym twardzielem. To że się zakumplują i rozwalą wszystko co stanie na ich drodze jest oczywiste. To że będzie przy tym sporo zabawy i dużo jajcarskich tekstów na miarę lat 80-tych, to również. Średniak, ale rozrywkowy.

Nie bój się ciemności” Troy Nixey. Przyznaję, że dałem się przekonać nazwiskiem Guilermo Del Torro krzyczącym do mnie z okładki wydania DVD. Przyznaję, że nie widziałem oryginału z lat 70-tych, a historia opowiedziana tutaj jest całkiem przyjemna (w sensie niesamowitości) i dwadzieścia lat temu mógłbym to uznać za klimatyczne. Niestety, efekty specjalne kierują pozycję w stronę Critersów i Gremlinów niż Labiryntu Fauna. Niezły film, bo dobrze zagrany (szczególnie przez żeńską i dziecięcą część obsady), ale spodziewałem się dużo więcej.

Transformers” Michael Bay. Pierwsza udana adaptacja filmowa komiksu o robotach zmieniających się w samochody. Całe uniwersum jest tak rozległe, że nie będę się wdawał w szczegółowe opisy. Ot, złe roboty (Deceptikony) chcą zdobyć artefakt (Wszechiskrę), który spadł lata temu na Ziemię. Przy okazji zamierzają ją zniszczyć. Przeciwko nim stają dobre roboty (Autoboty), a we wszystko mieszają się młodzi i ładni aktorzy (Shia LaBeouf i Megan Fox). To film ewidentnie młodzieżowy i odczuwam to coraz boleśniej z upływem lat i kolejnych seansów. Ale sceny walk i przemian robotów do dziś robią na mnie wrażenie. Film leciał sobie spokojnie podczas innych prac domowych i zerkałem na niego z politowaniem, by w finale znów się zagapić. Czyli magia kina działa.

Transformers: Zemsta Upadłych” Michael Bay. Tu już nie działa. Nawalono multum robotów (w jedynce było kilkanaście, tutaj jest prawie 50!), wszystko co chwilę wybucha i się wali, humor jest już ewidentnie gimnazjalny, a fabuła trzyma się w całości tylko dzięki solidnemu budżetowi. Efekciarstwo ponad wszystko. Gdy obejrzałem go kiedyś wyleciał mi z pamięci. Zapamiętałem tylko scenę z piramidą Cheopsa i fakt, że słabe to było. Jak bardzo utwierdziłem się dopiero teraz. Znów pracowałem, a film leciał, ale i tych spojrzeń było mniej, i zagapień wcale. Jeśli nowa część jest jeszcze słabsza, to ja nie chcę tego oglądać.

Trylogia Nolana” No, bo my już tak z żoną mamy. Jak dużo pracy, a chcemy, żeby nam coś grało, to leci „Batman”. I tak przez trzy dni przeleciała trylogia Nolana, bo ją uwielbiamy. Pisałem o niej już kilkakrotnie, więc dodam tylko tyle, że najszybciej starzeje się trójka i wypada najsłabiej w zestawieniu. Szkoda, bo powtórzę po raz kolejny, potencjał komiksowej historii był o wiele bardziej dramatyczny i złożony niż pełna logicznych wpadek opowiastka z „Mroczny Rycerz Powstaje”.

KSIĄŻKI:
Armagedon” Graham Masterton. Kolejna kontynuacja „Manitou”, czyli wielki powrót Misquamacusa. Piąty w dużej powieści, szósty w ogóle. I jakoś tak najmniej przekonujący i najbardziej naciągany. Połowa Ameryki ślepnie, szerzą się katastrofy, zamieszki i zniszczenia. A ja miałem wrażenie, jakby Masti posplatał jakiś thriller katastroficzny (które mu wychodzą nieźle), z jakimś wątkiem nadprzyrodzonym (które mu wychodzą różnie) i dorzucił Indian i Misquamacusa (bo to się sprzeda). Nawet Harry Erskine nie jest tak zabawny jak zwykle. Zdecydowanie najsłabsza część cyklu.

Colorado Kid” Stephen King. Bardzo dziwna książka autora znanego z horrorów i fantastyki. Tym razem mamy do czynienia z kryminałem, ale kryminałem bardzo odmiennym od innych. Więcej napisać nie mogę, żeby nie zdradzić szczegółów tej króciutkiej, szczególnie jak na Kinga historyjki opowiedzianej przez dwóch starych dziennikarzy. Intrygująca rzecz.

Buick 8” Stephen King. O, to też jest dziwna książka, choć tym razem to horror. Ale horror, w którym w zasadzie nic się nie dzieje. Tytułowy samochód, ukryty w policyjnym magazynie, to w rzeczywistości brama do innego wymiaru. To co u Mastiego było by punktem wyjścia do masakry trzech stanów i dwóch stosunków seksualnych z młodymi kobietami, z których co najmniej jedna ma ogromne piersi, u Kinga jest studium pracy policjantów, którzy radzą sobie z wielkim, niemal rodzinnym sekretem, wspominając w opowieściach niektóre niezwykłe zdarzenia. Groza jest tutaj podskórna, niewidoczna, pulsująca gdzieś w podświadomości. Książka bardziej wymagająca i niekoniecznie dla każdego czytelnika.

Wendigo” Graham Masterton. Znów demony Indian, ale tym razem bez Misquamacusa. Młoda kobieta zostaje napadnięta i cudem unika próby podpalenia. Zbrodniarze porywają jednak jej dzieci. Wszystko wskazuje na to, że odpowiedzialny za napaść jest były mąż kobiety. Ta, nie mogąc doczekać się pomocy ze strony FBI i policji, wzywa na pomoc tytułowego Wendigo. Logicznie cała książka rozłazi się co najmniej w kilku miejscach, ale jest szybko, mocno i brutalnie. Bardzo dynamiczne czytadło na parę godzin. Jak ktoś lubi Mastiego, brać w ciemno.

Duch Ognia” Graham Masterton. Tu znów rasowy Masterton, tym razem jednak mamy do czynienia z nietypową ghost story. Jest tu bardzo brutalnie i mocno, całość zaś gna mocno do przodu trzymając w napięciu, które, niestety, siada w finale. Klasycznie Masti zaserwował świetną i ostrą książkę, którą rozłożył banalną końcówką. Warto przeczytać, ale ten finał...

Prędzej świnie zaczną latać” Mark Blake. Biografia Pink Floyd, która udowodniła mi, czego jeszcze nie wiedziałem o tym zespole. Może nie było tak źle, ale wpływ kokainy na ich twórczość był mi zupełnie obcy, wreszcie poznałem też kilka zatajonych dotąd faktów. Oczywiście, pewne rzeczy znów gryzą się z innymi faktami, ale pewnych rzeczy nie rozwikła się już pewnie nigdy. Więcej wkrótce w większej recenzji

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

czwartek, 9 października 2014

Blog klasyczny - Krótko - 94

Dziewięćdziesiąt cztery
W ostatnich czasach pojawiam się tu bardzo rzadko i zazwyczaj tylko po to, aby wrzucić większą recenzję o książce. Powodem jest chroniczne przepracowanie i dodatkowe obowiązki, których do tej pory nie miałem. Przyznaję, koniec z końcem (szczególnie doby) coraz trudniej związać. Doszły do tego sprawy zdrowotne, które pomieszały szyki w różnych kwestiach. Dzięki nieocenionej pomocy bliskich wciąż jadę do przodu, choć nawał pracy daje o sobie znać, a terminy wszelakie coraz trudniej dotrzymać. Niemniej, w przyszłym tygodniu powinienem znaleźć czas by skrobnąć co nieco o kwestiach pisarskich i muzycznych, na ten czas zaś tylko wspomnę o zbliżającym się wielkimi krokami KFASONIE, którego mam zaszczyt być gościem. Szczegóły też wkrótce. 


Tymczasem tapetowy przegląd filmów i książek, które nazbierały się przez ostatni miesiąc. Oto zebrane notki i opinie.

FILMY:

Szepty” Nick Murphy. Przypadkowo, podczas przykolacyjnego przeskakiwania po kanałach trafiliśmy z żoną na tę oto produkcję, która w grzeczny sposób, z szacunkiem opowiada historię jaką wszyscy znamy, ale lubimy. Czyli młoda kobieta, specjalistka od podważania autentyczności nawiedzonych domów bada budynek, w którym podobno pojawia się duch zamordowanego tutaj chłopca. Film sam w sobie konwencjonalny, ale smaczku dodaje fakt, że osadzono go w realiach sprzed wieku. Koniec końców, dobry film w swojej klasie. Lubię brytyjskie horrory. Na wieczór jak znalazł.
Sierpień w hrabstwie Osage” Ten film to masakra, która emocjonalnie potrafi naprawdę nieźle przeciągnąć pod kilem. Znakomita sztuka teatralna przeniesiona na ekran opowiada o śmiertelnie chorej kobiecie, która z okazji stypy po mężu spotyka się z dawno niewidzianą rodziną. Czarny humor miesza się tu z dramatem, tragedia z gorzką oceną ludzkich zachowań, a każdy odnajdzie tu coś z siebie. Coś co zaboli. Mistrzowskie role Meryl Streep i Julii Roberts, które kradną film pozostałym aktorom. Oglądaliśmy ten film z żoną w kinie, nie wiem jednak, czy kiedyś jeszcze do niego wrócę. Chyba nie mam odwagi.
Zombie Samurai” Tak Sakaguchi. Oto japońskie gore w pełnej klasie, zaznaczyć trzeba jednak, że mowa tu o nowej fali, gdzie brutalność jest tak przerysowana, że niemal kreskówkowa. Film opowiada o rodzinie, która terroryzowana przez tajemniczych i dziwacznych przestępców trafia na teren opanowany przez przeklęte zombie trzech samurajów. Przyznam, że miałem mieszane uczucia przez cały seans, bo twórcy wyraźnie nie mogli się zdecydować, czy jednak kręcą film poważny, czy jednak jajcarski. Szalę zwycięstwa przeważył finał. Czyli, podoba mnie się.
Obecność” James Wan. Słyszałem o tym filmie dużo, tak dużo, że aż musiałem odczekać nim go obejrzę. I tak się stało. Do kin weszła „Annabelle”, a my z żoną obejrzeliśmy dopiero teraz historię nawiedzonego domu, w którym rodzina z piątką dzieci była terroryzowana przez duchy i demona. Oczywiście, wszystko na faktach. Muszę przyznać, że opinie się potwierdziły. Świetny, klimatyczny horror, dawno nie odczuwałem takich emocji jak przez pierwszą połowę seansu. Potem już wszystko odbyło się konwencjonalnie, niemniej, to jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat. Wciągnął nas na tyle, że poświęciliśmy z żoną kilka godzin na reaserch odnośnie faktów i mitów związanych z tą historią. Bo rzeczywiście, „Obecność” potrafi zamieszać na krótko w głowie. Dobry film.
Resident Evil Potępienie” Makoto Kamiya. Ot, dorwałem w „Biedronce” z 9 zeta, więc ucieszyłem się ogromnie, bo ja lubię wszystko gdzie są zombie. A do RE mam sentyment od czasów zarwanych nocek przy komputerowej „dwójce”. Serii z Milą Jovovich nie komentuję, animowany poprzednik był naprawdę dobry. Dlatego zdziwiłem się tym co zobaczyłem tutaj. Znany fanom serii Leon trafia do fikcyjnego państewka na wschodzie, gdzie rząd i rebelianci używają do walki genetycznie modyfikowanych potworów. Przyznaję, że mam zaległości w grach z tej serii, dlatego zdziwiłem się zamiast zombie widząc jakieś dziwne mutanty, wreszcie pojedynki gigantycznych olbrzymów. Bardzo to widowiskowe było, to fakt. Wrażenie też robiło. I się skończyło.
Monty Python sezon 1” Czyste szaleństwo, czyli nieposkromiony, obłąkany i niepoprawny żadną miarą humor pajtonów zawsze zwalał mnie z nóg. Sezon pierwszy jest chyba moim ulubionym, a niektóre żarty mogę oglądać na okrągło. Z serialem wiążą się też różne historie i wspomnienia łączące się z różnymi okresami w moim życiu. Ale to temat na osobną rozprawę, lub innąokazję.

KSIĄŻKI:
Demon zimna” Graham Masterton. Czwarty tom z cyklu o Jimie Rooku, nauczycielu, który wybornie uczy angielskiego, świetnie dogaduje się z młodzieżą i w międzyczasie walczy z duchami, demonami i upiorami. Tym razem do klasy trafia chłopak z Alaski, a więc mamy demona z wierzeń Eskimosów. Typowa mastertonowa młodzieżówka, czyli klasyczny horror, ale nie tak brutalny jak zwykle i kompletnie pozbawiony scen erotycznych. Czyta się go natomiast wspaniale, bo Rook jest tak przezabawną postacią, że kilkukrotnie podśmiewałem się z jego żartów i zachowań. Fabuła do połowy radzi sobie nieźle, w finale, klasycznie w cyklu staje okoniem i robi się dziecinnie. Dobre czytadło na półtorej godziny.
Syrena” Graham Masterton. Słyszałem, że to słaba książka. Że trudno ją dostać. Dostałem i przeczytałem, a co więcej, bezczelnie twierdzę, że z cyklu o Rooku podobała mnie się do tej pory najbardziej. Humor i cynizm nauczyciela sięgają tu szczytów, a sama historia to tym razem klasyczna ghost story... I więcej powiedzieć nie mogę. No może tylko tyle, że duch kobiety pojawia się w wodzie i topi ludzi. Dlaczego? Jak go zatrzymać? Warto przeczytać. Klasa b, ale półtorej godziny dobrej zabawy gwarantowane.
Król w Żółci” Robert W. Chambers. Wreszcie mogłem zapoznać się z mistrzowską klasyką, która inspirowała samego H.P.La. Zbiór opowiadań, który powinien poznać każdy, kto mieni się znawcą grozy. Ja posypuję sobie głowę popiołem, że do tej pory znałem tylko niektóre teksty, co przy mojej znajomości angielskiego nie pozwalało na pełne rozkoszowanie się konstrukcją opowiadań. Ech, szkoda, że minęły czasy gdy tak pisano książki... Jest to także obowiązkowa gratka dla fanów "True Detektyw". Dlaczego? A co Wam mówi "Żółty znak"?
Susza” Graham Masterton. Lubię thrillery Mastertona, bo są bardziej logiczne niż jego horrory, a przede wszystkim potrafią naprawdę wciągnąć. „Suszę” przerobiłem jednego wieczoru, od deski do deski. Konwencja i schematy Mastiego dość powszechne, ale polubiłem bardzo głównego bohatera Martina Makepeace, który jest twardzielem jakiego w twórczości Grahama jeszcze nie było. A co jest poza tym? Wielka polityka, namiętności i brutalność świata postawionego na skraju zagłady. Do tej pory na zawsze miałem w pamięci pewne sceny z „Bezsennych”, „Tengu”, czy „Czarnego Anioła”, gdzie na otwarcie dostawałem po głowie bestialskimi atakami przemocy. „Susza” dołącza do tego grona za sprawą brutalnego gwałtu w jednej z pierwszych scen. Znak, że Masti się nie starzeje. Ja tak.
Żyć znaczy umrzeć” John McIver. Znakomita, mistrzowska wprost biografia Cliffa Burtona, tragicznie zmarłego basisty Metalliki, który ukształtował jej brzmienie i nagrał z nią trzy ich najlepsze płyty. Książka napisana z polotem, ale i bez upiększania. Zdawało mnie się dotąd, że o Metallice wiem bardzo dużo, jeśli nie wszystko. Kilka poglądów musiałem zweryfikować. Wkrótce większa recenzja tutaj, albo gdzie indziej.
Anioł Jessiki” Graham Masterton. Znów lektura na półtorej godziny. Jakże zaskakująca jak na Mastiego, bowiem opowiadająca historię z pogranicza jawy i snu młodej dziewczynki, która trafia do innego, upiornego świata, by uratować piątkę tragicznie zmarłych dzieci. W rzeczywistości zaś wszystko wygląda inaczej. Jak na Mastiego jest to powieść bardzo delikatna i wysublimowana, momentami wręcz ociera się o „Abarat” Barkera. Naprawdę intrygująca i dobra rzecz.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.