niedziela, 28 lutego 2016

Blog klasyczny (138) - W zasadzie wciąż mamoniowo

Sto trzydzieści osiem
No dobra. Miało być cyklicznie, choć przez jakiś czas, takoż próbuję dotrzymać słowa.
Spowiadanie się z tego jak minął tydzień przypomina mi wyznania na grupie terapeutycznej, lecz jest to niewątpliwie skutek odświeżenia „Wspaniałego Życia” Roberta Ziębińskiego, które to pojawi się niedługo w sprzedaży. Moja recenzja czeka już na publikację. Dość powiedzieć, że niewątpliwie to najlepsza z dotychczasowych książek Roberta. 

No, ale co u mnie? Po staremu. Szykuję się do pracy po ostatnim urlopie, jutro, w zasadzie dziś mam pierwsze spotkanie autorskie promujące „Zombie.pl”. Odczuwam odrobinę niepewności w związku z tym faktem. Swoją drogą, to fenomen, nasza książka wylądowała na dziesiątym miejscu bestsellerów miesiąca w kategorii horror/thriller w empiku. Daje to motywacje do kontynuacji, ale czas pokaże, co się wydarzy. Chwilowo z pisaniem jest różnie. Czytam sobie rozmaite recenzje różnych moich książek i ubaw mam nieprzeciętny. Nie spodziewałem się, że moja „twórczość” może wywoływać tak skrajne reakcje od uwielbienia po hejt totalny. Cóż mogę rzec. Dobrze jest. Zastanawiam się tylko, po co po ekstremalne horrory sięgają ludzie, którzy się na tym nie znają? To jakby oceniać krążki z gatunku raw black metal pod kątem elektronicznej muzyki tanecznej... Bez jaj. Tak czy inaczej, moja powieść, o której marudzę od dawna leży i kwiczy, bo brak mi motywacji. Finansowej. No bo jak tu coś pisać i wydawać, skoro się nie dostało wypłaty za poprzednią pracę? Bez sensu, prawda? Dlatego wziąłem się za coś innego i z dumą mogę powiedzieć, że na pewno wkrótce ujrzy światło „Sakrament Okrucieństwa 1” - zbiór dwóch nowel, które złożyliśmy z Tomaszem Siwcem. To na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że po podpisaniu umów z Zyskiem i S-ka, zapomnę skąd się wywodzę i przestanę pisać brutalne i krwawe horrory. To się nie zdarzy nigdy, choćbym pisał głównie bajki i powieści obyczajowe.

No i w sumie tyle, dodam jeszcze, że muzycznie małe poruszenie. Wilcy spotkali się w celu podjęcia działań związanych z rejestracją następcy „Poganicy (1034-1038) i przyszłość rysuje się tutaj nad wyraz barwnie. Album powstanie na pewno w tym roku, ale niewykluczone, że poprzedzi go epka, na której nie zabraknie intrygujących coverów. A Damage Case, niestety, straciło perkusistę, Marek pozostaje na emigracji... Tym samym, premiera drugiej płyty dalej się opóźnia (do Guns N' Roses jeszcze nam trochę brakuje), ale mamy już zastępstwo, więc i tu coś się pewnie zmieni. Nareszcie!
Wypadałoby, żebym odniósł się do kolejnej gównoburzy w środowisku horroru, ale to już osiągnęło poziom takiej piaskownicy, że nawet prychać mnie się nie chce.
Wracam do roboty, bo mam już lęki.
Bez odbioru.

KSIĄŻKI:
„Serce to samotny myśliwy” Carson McCullers. Niewątpliwie jedna z najbardziej przejmujących powieści jakie miałem okazję czytać. Wstyd, że tak późno, chociaż z drugiej strony, wcześniej mógłbym nie docenić geniuszu i złożoności tej sadystycznie smutnej książki, która nie niesie żadnej nadziei.
„Krew i stal I” Jacek Łukawski. Debiut Jacka Łukawskiego przypomina mi czasy, gdy zaczytywałem się fantasy i odkrywałem, że Polacy potrafią nie gorzej od zachodnich mistrzów radzić sobie z konstrukcją świata i bohaterów. Pierwsza odsłona cyklu, do którego z chęcią powrócę.
„Wigilijne psy” Łukasz Orbitowski. Paradoks.
Wznowienie najlepszego zbioru opowiadań mojego ulubionego pisarza. I powrót do lektury po dziesięciu latach. Zmienił się Orbitowski od tego czasu ogromnie, zmieniły się też, jak widać moje gusta. Aż musiałem sięgnąć do swojej recenzji, którą napisałem 10 lat temu dla Horror Online. Dlaczego? Ponieważ jest to wspaniała książka, ale nie wywołuje we mnie już takich emocji jak niegdyś. Widać też już nie jestem zbuntowanym młokosem, który chce by świat płonął.

Dosadniejsze i dokładniejsze recenzje powyższych tytułów wkrótce na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
„Cannibal Corpse: Centuries of Torment” Nic Izzy, Denise Korycki, David Stuart. Wydany na dwudziestolecie zespołu trzypłytowy box DVD. Jedna to oczywiście koncerty (w tym pierwszy!) i teledyski. Drugi to różne bonusy z dania głównego, którym jest trzygodzinny film dokumentalny o historii grupy, w którym wypowiadają się niemal wszyscy (poza Bobem Rusay'em) ludzie, którzy mieli cokolwiek wspólnego z kapelą. Kopalnia wiedzy i perła obiektywizmu. Dawno nie widziałem nic równie intrygującego w muzycznym temacie.
„Pulp fiction” Quentin Tarantino. Nic na to nie poradzę, że mogę ten film oglądać w kółko. Leciał akurat w telewizji, więc choć DVD stoi na półce na honorowym miejscu, znów wsiąkłem całkowicie zachwycając się kreacją Samuela L. Jacksona i przede wszystkim segmentem o zegarku Butcha. Lata mijają, a film się nie starzeje.
„Commando” Mark L. Lester. Zapomniałem o nim napisać ostatnio. Również leciał w TV i to kilkukrotnie późno w nocy. I za każdym razem go oglądałem. Gdy go widziałem po raz pierwszy dwadzieścia parę lat temu nie robił na mnie takiego wrażenia jak dziś. A to kwintesencja lat 80-tych i najlepszy film akcji Arnolda, w którym dystans do gatunku bije z każdego kadru i nieśmiertelnych „onlinerów”. Uwielbiam.
„Żądło” George Roy Hill. Bałem się obejrzeć to arcydzieło, choć DVD również swoje odleżało. Pamiętam, że kiedyś film mną wstrząsnął i obawiałem się, czy wciąż jest w stanie zrobić na mnie wrażenie. Kompletnie niepotrzebnie. Genialne kreacje Paula Newmana, Roberta Redforda i Roberta Shawa blakną przy fenomenalnym scenariuszu. Mistrzostwo, absolutne mistrzostwo kina. Niezniszczalny evergreen. Kinowy przekręt, który do dziś został niedościgniony.
„Opowieści Droidów” Nigdy nie byłem fanem Gwiezdnych Wojen. Wręczprzeciwnie. Ale od czego ma się dzieci? Mój synek coraz bardziej wsiąka w świat tego uniwersum, a niezwykle pomocny w tym okazał się krótki serial Lego, w którym z przymrużeniem oka streszczono całą sagę nabijając się przy tym ze wszystkich zawartych w niej idiotyzmów (szczególnie tych z drugiej trylogii). Świetna rzecz.
„Doskonały świat” Clint Eastwood. Kolejny film, który przeleżał na półce lata. Naprawdę. Głównie dlatego, że uwielbiam filmy Eastwooda, ale się ich boję. Zawsze kończy się tak samo. Emocjonalną pralką. I tak też było tutaj. Nigdy nie widziałem tego filmu, bo nie lubię Costnera. Stwierdziłem, że jednak dam szansę obrazowi. Efekt? Popłakałem się na koniec. Może nie jak dziecko, ale łzy poleciały. Damn you, Clint!
„The Punisher” Mark Goldblatt. A właśnie leciał w TV. Średniak
sensacyjny lat 80-tych, do którego mam ogromy sentyment. Tak duży, że oglądanie go wywołuje we mnie żal. Nie dlatego, że VHS-a z nim oddałem Wojtkowi Pawlikowi. Zasłużył, niech mu służy. Ale irytuje mnie fakt, że dorwać tego na DVD się nie da. Że Dolph Lundgren najlepiej przypominał komiksowego Franka Castle. Że nie doczekał się kontynuacji. Że Hollywood zarżnął postać w wersji z Tomem Jonesem. Że „Warzone” okazał się zbyt brutalny i zarżnęli go biznesmeni. A przecież Punisher daje tyle możliwości opozycji dla lateksowych superbohaterów... Może sukces „Deadpoola” coś odmieni? Chociaż niekoniecznie, wszak Frank nie robił nigdy z siebie idioty...
"Zombieland" Ruben Fleisher. Doskonały przykład, jak w skostniałej formule można zrobić coś świeżego i... zabawnego. Lubię wracać do tego filmu, choć zawsze przeżywam genialną scenę w domu Billa Murraya. Uwielbiam wszystkie filmy o zombie. Ale ten trochę bardziej niż większość. Pomimo tego, że wkurza mnie prawie cała obsada poza Woody'm.
"Bez odwrotu" Corey Yuen. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na to w TV. Już po kilku minutach byłem pewien, że widziałem ten film dwadzieścia parę lat temu. O mojej młodości, czy wręcz dzieciństwie, niech świadczy fakt, że byłem wówczas przekonany, że tu gra Bruce Lee i nie poznałem młodziutkiego Jean-Claude Van Damme'a. Pewnie dlatego, że go nie znałem. Bruce'a chyba też. Ale film podobał mnie się bardzo. Wtedy. Teraz mnie bezgranicznie śmieszył. I też się podobał, w nieco inny sposób.

MUZYKA:
Bez obaw, nie będę się bawił w publikacje tego, co ostatnio słuchałem, bo słucham w zasadzie na okrągło i zbyt wielu różnych rzeczy. Tutaj krótko o pięciu płytach, które w tym tygodniu kupiłem.
Cannibal Corpse „Skeletal Domain” Tak, kupiłem dopiero teraz, bo nie przekonywała mnie okładka. Głupi, głupi. Pod nieciekawym coverartem kryje się niesamowicie energetyczny, mocny i rewelacyjny album Kanibalków, którzy po raz kolejny udowadniają, że nie mają sobie równych na poletku technicznego, a jednak dającego się słuchać death metalu. Bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt w ich dorobku. Tym dziwniejsze, że... trzynasta.
Pink Floyd „Endless River”. Długo czekałem, by kupić ten
album. Przede wszystkim, z powodu ceny, która była zdecydowanie zaporowa. Po drugie z powodu muzyki, która... No właśnie. To pozostałości z sesji „The Division Bell”, poskładane i zaaranżowane przez... producenta, który dostał przykaz od Gilmoura, by brzmiało to jak Pink Floyd... Niemal w całości instrumentalny album spełnia te warunki, odwołując się do sentymentów i klasycznych kompozycji tak dobrze, że po prostu nie może się nie podobać. Ale jakieś to takie sztuczne... I czy rzeczywiście potrzebne?
Motorhead „1916”. Czas uzupełnić dyskografię na CD. Padło na dziesiąty krążek. Fenomenalny swoją drogą. Obok absolutnych killerów w stylu „I'm so bad (Baby I don't Care)”, „Going to Brazil” czy coverownego również przeze mnie z Damage Case „Ramones” trafiły tu nietypowy (i świetny „Love me forever” oraz absolutnie niezwykły utwór tytułowy. Lemmy w lirycznym wydaniu, z klawiszami i wiolonczelą w podkładzie zbliżył się tutaj zaskakująco do... Pink Floyd z okresu „The Wall”. Nie tylko za sprawą antywojennego tekstu. Perełka!
Red Hot Chili Peppers „Blood Sugar Sex Magic”. Lata temu Papryczki były dla mnie totalną opozycją tego, co słuchałem, a mimo to, tekst i muzyka „Under the Bridge” trącała nuty w duszy, których istnienia nie podejrzewałem. Dziś, w pełni świadomy, stwierdzam, że Papryczki są fenomenalne, a mistrzostwo wykonania poszczególnych utworów może wywołać kompleksy u wszelkiej maści instrumentalistów. Ze wskazaniem na hendrixowskie gitary i nieziemski bas.
OST „Gladiator”. Bezprzykładnie i pasjami wielbię tę ścieżkę dźwiękową. Nie chciało mnie się odgrzebywać jej na kasecie leżącej gdzieś w garażu, więc nabyłem przeceniony kompakt. I podtrzymuję opinię, że to jeden z najlepszych soundtracków, jakie słyszałem. Szkoda, że Hans Zimmer zaczął potem pisać jego kolejne autoplagiaty osiągając szczyt tegoż w „Piratach z Karaibów”.

niedziela, 21 lutego 2016

137 - blog klasyczny

Sto trzydzieści siedem
Czas na porządne postanowienia. Nadrobiłem zaległości, ale jakoś nie wpłynęło to na częstotliwość postów na blogu, co tym dziwniejsze, że w międzyczasie ukazało się wreszcie długo oczekiwane „Zombie.pl”. Ale w tym samym czasie również poległem za sprawą bezlitosnych wirusów, tak więc ponad tydzień minął na zbieraniu sił i walce z domową epidemią. Spróbuję na jakiś czas przynajmniej zmusić się do cotygodniowych wpisów. Powiedzmy przez dwa miesiące. Od dziś. Start.

10 lutego miałem przyjemność wziąć udział w spotkaniu autorskim zorganizowanym w Ośrodku Szkolno-wychowawczym. Fantastyczna atmosfera wytworzona przez fantastyczną młodzież i ich wychowawców na długo zostanie mi w pamięci. Zresztą, zgodnie z ustaleniami, najpóźniej za rok znów do nich wrócę, jeśli nie wcześniej. Za organizację dziękuję Agnieszce Predygier, która okazała się być moją koleżanką... z przedszkola. Pozdrawiam chłopaków raz jeszcze. Pamiętajcie - w Waszych rękach jest realizacja Waszych marzeń.




15 lutego został rozstrzygnięty plebiscyt Złotego Kościeja organizowany corocznie przez portal Kostnica. Wydawnictwo Videograf zgłosiło powieść „Miasteczko”, ja sam podrzuciłem opowiadanie „Ogrodniczkę”. Niesamowite wsparcie fanów, znajomych i byłych uczniów dokonało cudu. Statuetki zostały zdobyte. Bardzo wszystkim dziękuję, z całego serca. Wszystkim, którzy we mnie (i Roberta) uwierzyli. Cieszy mnie to tym bardziej, że „Miasteczko” wywołuje przecudownie skrajne emocje. Od całkowitego odrzucenia po uwielbienie. Biorąc pod uwagę ilość zawartego tam horroru ekstremalnego i klasycznego gore wiem, że więcej w tym gatunku osiągnąć się nie da. Dziękuję bardzo raz jeszcze.

16 lutego ukazało się wreszcie „Zombie.pl”. Zdecydowanie odmienne od naszych wcześniejszych książek, jak się okazuje już zbierające pozytywne opinie i recenzje. Żywe trupy w Gdańsku i Malborku cieszą i poruszają, nie tylko miłośników horrorów i grozy. Szykują się również spotkania autorskie w całym kraju. Pewny jest już Gdańsk (skoro tam zaczyna się akcja książki), Poznań (gród Roberta), Stare Pole (jakby ktoś zapomniał gdzie mieszkam ja) i Wrocław (kto zgadnie dlaczego). W planach kolejne miasta, ale wszystko w swoim czasie.

Krótko mówiąc – dzieje się. Mamy początek roku, a ja już mam kolejną książkę w bibliografii, nagrodę i zapowiedziany udział w kilku antologiach. Najzabawniejsze, że zupełnie przypadkowo. Po cichu też szykuje się mała książeczka przy współudziale z pewnym znanym i uznanym autorem oraz mój udział w zupełnie odmiennym od dotychczasowych projektów. O szczegółach kiedy indziej, muszę bowiem wziąć się za zaległe recenzje i powieść, która leży odłogiem... Wspominałem, że chorowałem?
Bez odbioru.

Na tapecie:

KSIĄŻKI:
Książek było sporo, ale znów wszystko do recenzji. Opinie na temat czterech tomów Zwiadowców, Białej Róży, Klejnotu, Przeklętej Laleczki, Czerwonego Rycerza i Skrzydeł ognia już wkrótce na Dzikiej Bandzie i Rzecz Gustu.

FILMY:
„Syberiada polska” Janusz Zaorski. Film polski, co wyjaśnia już bardzo dużo. Cierpimy, płaczemy, jesteśmy mesjaszem narodów. Aktorzy znakomici, jak zwykle nie mają co grać. I jak na zesłańców wszyscy niezwykle czyści i zadbani. Może ja za dużo wymagam. To nie był zły film. Ale tak bardzo polski...
„Zombie Flesh Eaters” Lucio Fulci. Lata mijają, a ten film nic nie traci ze swego niezwykłego uroku. Scena z drzazgą i okiem wciąż poraża, a walka rekina z zombie na dnie oceanu... toż to cudo po dziś dzień. Oczywiście, charakteryzacja, scenariusz mają swoje braki, ale one tam były zawsze. Klasyk i już. Mogę oglądać w kółko.
„Ostatnie piętro”  Tadeusz Król. Polski film. Thriller psychologiczny. Czyli w zasadzie można wykorzystać część tego, co pisałem o Syberiadzie. Świetni aktorzy, dziurawy scenariusz, dobre zdjęcia, uproszczeń co niemiara. I problem w tym, że jak na niszową produkcję byłoby to coś wyjątkowego. Tylko, że to nie nisza i wychodzi średniak.Gdyby tylko skupić się na obłędzie głównego bohatera i dać sobie spokój z aferą, polityką, społecznym komentarzem... Za dużo grzybów w tym barszczu.
„Zwierzogród” Byron Howard, Rich Moore. Kryminał (nie tylko) dla dzieci. Wprost rewelacyjny! Absolutnie fenomenalny dubbing, przezabawny scenariusz i niebanalne przesłanie złożone w naprawdę mądry sposób. Perełka, prawdziwa perełka. Ubawiliśmy się z rodzinką i do dziś wspominamy poszczególne teksty i sceny.
„Układ zamknięty” Ryszard Bugajski. Polski film. I dowód na to, że to co pisałem o dwóch poprzednich może być jednak bzdurą. Fenomenalny scenariusz, mistrzowskie kreacje aktorskie i ciary na plecach podczas seansu, które zostają na długo po. Absolutnie rewelacyjna produkcja.
„Żołnierze kosmosu” Paul Verhooven. Znów produkcja, którą chciałem obejrzeć lata temu. I powinienem był. Bo teraz ta sympatyczna bajeczka science-fiction wywołała we mnie jedynie uśmiech politowania i zażenowania. Szkoda czasu.
„Gęsia skórka”. Robert Letterman. Horror dla (starszych) dzieci i młodzieży z Jackiem Blackiem w roli głównej. Czyli zwariowana adaptacja prozy mistrza grozy dla najmłodszych R.L.Stine. Szkoda, że w Polsce mało popularna, bowiem film jest znakomity. Straszny gdy trzeba, przezabawny zawsze. Już czekam na drugą część.
"Alvin i Wiewiórki: Wielka Wyprawa" Walt Becker. To widziałem parę tygodni temu, na wycieczce z klasą, ale nie wspomniałem o tym w poprzednim wpisie. Żeby nie było, że się wypieram i zgrywam twardziela, co to tylko horrory non stop ogląda. Obejrzałem, pośmiałem się z wielu głupiutkich gagów. Familijny film dla maluchów jak znalazł. Mała młodzież też się świetnie bawiła.
"Widmo" Masayuki Ochiai. Oryginalne, tajskie "Widmo" było jednym z ostatnich (jeśli nie ostatnim) horrorem, na których się przestraszyłem i zachwyciłem finałem. Remake okazał się tym, co spodziewałem. Żałosnym gniotem z drętwymi postaciami i nudnym, niepotrzebnie udziwnionym scenariuszem. Zaskoczył mnie jednak. Fatalnymi efektami specjalnymi. Żenada.
"W poniedziałek rano" Otar Iosseliani. Nieco absurdalny, melancholijny film mistrza kinematografii, który nie zawsze do mnie przemawia. Nie ukrywam, że obrazem tym zachwyciła się moja małżonka, ja jedynie sumiennie jej kibicowałem. O dziwo, historii Vincenta, który pewnego poniedziałku rzuca wszystko i rusza w podróż, prędko nie zapomnę.


GRY:

„Valhala Hills” Wspaniała strategia, o której napiszę wkrótce dla Rzecz Gustu. Zabawa przednia.

„Sniper Elite: Nazi Zombie Army 2” Czy naprawdę muszę przekonywać kogokolwiek, że wspaniale bawię się podczas tej gry? Rewelacyjny klimat, świetne udźwiękowienie i realizm (broni oczywiście). Cudowny odstresowywacz na kilkanaście (dziesiąt) minut dziennie.

sobota, 6 lutego 2016

(136) Na tapecie - Zaległości z półrocza II

Sto trzydzieści sześć.
Ostatnio porządkowałem sprawę „Na tapecie” w kwestii zaniedbanego półrocza filmów, teraz przyszedł czas na książki. Ważna to chwila, bo oznacza, że od tego momentu nadrobiłem zaległości blogowe i będę mógł go znów prowadzić po swojemu – regularnie i w miarę tematycznie. Tym samym, w ręce najbardziej wytrwałych oddaję drugą część najnudniejszego wpisu na blogu:

„Twarzą w twarz” Cichowlas, Pocztarek, Masterton. Rodzimi piewcy prozy Mastertona stworzyli niezwykłą książkę o swym ulubionym pisarzu. I choć konwencję podłapali od Clarka i Williamsa, poprowadzili całość po swojemu, unikając mielizn i wodolejstwa poprzedników. Świetnie napisana, bardzo dobrze pomyślana książka dla każdego, kto przeczytał więcej niż dwadzieścia książek Mastiego i/lub chciałby co nieco dowiedzieć się o pisaniu powieści.

„Świat Mastertona” Ray Clark, Mark Williams. Pierwsza książka poświęcona twórczości Mastiego, napisana na Zachodzie, wydana w Polsce. I choć zawiera sporo ciekawych informacji, nie ma w niej nic, czego nie znaleźlibyśmy w książce Pocztarka i Cichowlasa, wielu rzeczy za to brakuje. Jedyne co jest na plus, to zapadające w pamięć ilustracje do najmocniejszych opowiadań Grahama.

„Pani Fortuny” Graham Masterton. Jedna z najlepszych powieści Mastertona, mimo iż będąca w całości powieścią obyczajową, podpartą bogatym zapleczem historycznym i skupiającym się na życiorysie bogatej właścicielki banku, kobiety, która miała wszystko i znała wszystkich. Czy jednak była szczęśliwa? Opasłe tomiszcze ma jedną podstawową wadę, typową dla Mastiego. Końcówkę. Nie dość, że autor pieczołowicie opisuje pierwszą połowę życia bohaterki, by przez drugą przebiec nawet nie sprintem, a galopem, to jeszcze sam finał, jak to często u Mastiego bywa wyskakuje jak Filip z konopii. Bo niby ma być zaskoczenie.

„Smak Raju” Vicky i Graham Masterton. Tak naprawdę jest to jedyna powieść Wiesławy Masterton, zmarłej żony Grahama, której mąż pomógł zredagować obyczajowo-historyczną powieść o miłości wystawionej na bardzo ciężką próbę w przededniu II wojny światowej. I pomijając dwa fragmenty ewidentnie podsunięte przez autora „Manitou”, jest to powieść, w której Wiescka przebija większość utworów swojego męża. Mamy tu dbałość o detale, świetnie zarysowane postacie, ale również dobrze poprowadzony finał i brak popadania w skrajności, jakie Grahamowi często się zdarzają. Świetna, niedoceniona rzecz.

„Amerykańscy Bogowie” Neil Gaiman. Kultowa, wychwalana pod niebiosa powieść Gaimana, w której wplata losy zapomnianych bogów w historie Ameryki. Zapomnianych może dla Amerykanów, bo raczej miłośnicy polskiej, czy europejskiej fantastyki o nordyckich bogach z Odynem i Lokim na czele słyszeli bardzo dużo. Mimo wszystko, chociaż rzeczona oryginalność wcale tak wyjątkowa nie jest, trzeba przyznać, że to znakomita, świetnie napisana i pomyślana powieść. Palmę pierwszeństwa jednak oddaję dla „Nigdziebądź”.

„Chłopaki Anansiego” Neil Gaiman. Nie wiem również, czy ta pokręcona historia o mężczyźnie, który odkrywa, że nie tylko ma naprawdę złego brata bliźniaka, ale jest również synem zapomnianego afrykańskiego boga, nie bije na głowę „Amerykańskich Bogów”, choć tak naprawdę to właśnie z nich wynika. Kolejny raz Gaiman udowadnia swoją klasę i fakt, że jego literatura nie jest skierowana do wszystkich.

Jakub Ćwiek „Kłamca 3 – Ochłap Sztandaru”. Wspominałem coś o Lokim? No właśnie, wreszcie znalazłem czas, by skończyć cykl o polskim Kłamcy. W trzeciej części autor odszedł od formy opowiadań na rzecz pełnowymiarowej powieści, co tylko wyszło na dobre całej formule. Po pierwsze, opowiadania często opierały się na żartach, które nie zawsze wytrzymały próbę czasu. Po drugie, Ćwiek jest mistrzem w komplikowaniu sytuacji swoim bohaterom – i tu wychodzi mu to znakomicie.

„Kłamca 4 – Kill'em All” Jakub Ćwiek. Apokalipsa według Jakuba Ćwieka z honorowym występem Mando z serwisu stephenking.pl. Świetna rzecz, nabierająca jeszcze smutniejszego wydźwięku wraz z odejściem Alana Rickmana.

„Dragonlance: Legendy” Margaret Weis, Tracy Hickman. Minęło z 18 lat, odkąd przeczytałem pierwszy tom Legend. I tak cały czas miałem niedosyt, że nie wiem, jak to się wszystko właściwie skończyło. I choć cały świat, konwencja i pomysł trącą już myszką (albo po prostu ja jestem już za stary, zbyt zgryźliwy i przejedzony fantasy), to powrót do krainy Dragonlance, a przede wszystkim ponowne spotkanie z Tasslehoffem Burrfootem, okazały się nad wyraz przyjemne.

Ponadto przez moje ręce przewinęły się poniższe książki i komiksy, ale większość z nich została już gdzieś przeze mnie zrecenzowana (najczęściej Dzika Banda, czasem Rzecz Gustu, kilka na Horror Online), reszta recenzji gdzieś się pojawi. Dlatego tu opisywać nic nie będę, później jedynie podlinkuję. Zastanawiające jedynie, dlaczego spośród 90 książek, które przeczytałem od września, tylko 11 było przeczytanych dla zwykłej przyjemności, nie dla recenzji? Nie żebym przy innych źle się bawił, ale coś jest na rzeczy.

Kroniki Amberu 2, Wieża Asów, Punkt Zapalny, Portret Doriana Greya, Alkoholowe Dzieje Polski, Powrót na Wyspę Skarbów, Zejście, Największa z przygód, Kod Himmlera, Zabij mnie, tato, Machiny Tortur, Szwedzi: ciepło na północy, Sędzia, Summoner: Początek, Na fali szoku, Hyperion, Upadek Hyperiona, Fałszywy dekret, Skowyt, 11 grzechów głównych, Ludzie: powieść dla ziemian, Profilowanie kryminalne, Szkarłatna wdowa, Funny Girl, Dziewczyny, które zabiły Chloe, Zapytaj księżyc, Farma, Zagubieni wśród hiacyntów, Pogrzebany olbrzym, W imię dziecka, Vineland, Bezcenne-naziści opętani sztuką, cykl Mroczna Wieża, cykl o Jacku Reacherze, cykl Sny Bogów i Potworów, Szalejący Dżokerzy, Upadek, Opowieści wigilijne 1,2, cykl Flawia de Luce, John Lydon – rejestracja buntu, Zaufaj mi: jestem dr Ozzy, Faith No More: Królowie życia (i nadużycia), Dygot, Hardboiled, Liturgia Plugastwa, Siódma dusza, Wspaniałe życie, Proces diabła.

oraz komiksy: Cykl Mroczna Wieża: Narodziny rewolwerowca, Długa droga do domu, Zdrada, Upadek Gilead, Bitwa o Jericho Hill, Początek podróży, Siostrzyczki z Elurii, Bitwa o Tull; Ekspedycja, Wiedźmin: Dzieci Lisicy, Valerian (zbiorczy) 2, 3, Yans (zbiorczy) 2, 3.

I tyle.
Zaległości bloga nadrobione.
Więc – bez odbioru.