wtorek, 30 września 2014

Większe recenzje - WYSPA NA PRERII - Wojciech Cejrowski

WYSPA NA PRERII
Wojciech Cejrowski
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron 295
 6/6

Wojciech Cejrowski jest postacią tak niezwykłą, że nie sposób przejść koło niego obojętnie. A jednak, przez wiele lat skutecznie omijałem wszelkie przystanie jakie się z nim wiązały. Pamiętam jeszcze sławetny „WC kwadrans”, widziałem pana jeszcze kilka razy w telewizji, ze trzy na Jarmarku Dominikańskim, ale wciąż moje zainteresowania kręciły się wokół zupełnie innych osób, wzorców i zdarzeń. Pętla zaczęła się powoli zacieśniać, gdy moi bliscy i znajomi zaczęli zdradzać objawy WC-mani podróżniczej. I tak oto i ja stałem się miłośnikiem „Boso przez świat” i z osoby, która do tej pory chciała jedynie wyjechać do Providence na grób H.P. Lovecrafta, zmieniłem się powoli w osobnika, który snuje jakieś marzenia o Meksyku, Egipcie, uczy się hiszpańskiego... Do tej pory WC-mania postępowała jednak powoli, bo skutecznie udawało mnie się unikać książek pana Cejrowskiego. Kiedy jednak sięgnąłem po „Wyspę na prerii” zostałem po prostu potrącony buldożerem. Muszę czytać dalej i więcej. I na prerię też chcę pojechać.

„Wyspa na prerii” to niezwykle barwna opowieść o ranczo, jakie autor zdobył dzięki szczęściu i przypadkowi ponad dwadzieścia lat temu. Pozwoliło mu to, w sławetnym „WC kwadrans” prezentować się polskiemu widzowi jako kowboj i mówić o swojej ziemi w Ameryce. Dziś, kiedy każdemu podróżnik kojarzy się z bosymi stopami i hawajskimi koszulami, sam obala wszystkie mity, wyjaśniając jednocześnie wszystkie zagadki z nim związane. A przede wszystkim snując w przezabawny sposób barwną i wciągającą opowieść o współczesnym Dzikim Zachodzie. Okazuje się bowiem, że to wspaniałe ranczo to rudera pośrodku Wielkiego Nigdzie otoczona skrawkiem ziemi tak jałowej, że jego właściciel musi wypasać swoje krowy na ranczu sąsiada, a tamtejszą rzeczywistością rządzą prawa dla przeciętnego Polaka niepojęte.

Cejrowski jest właśnie takim Polakiem, który zaprasza nas do siebie i przybliża przeróżne opowieści i anegdoty, czasem podkolorowując, czasem bez skrępowania opisując przygody bardziej wstydliwe. Nie sposób jednak nie zachwycić się lekkością, z jaką całość została napisana, co podkreślają liczne dygresje i dywagacje, odbiegające od tematu, czasem, jak u Pratchetta, przeradzające się w osobne akapity w didaskaliach. O ile jednak u twórcy „Świata Dysku” mamy do czynienia z nieposkromioną wyobraźnią, to Mr Gringo (jak każe się nazywać Amerykanom nie potrafiącym wymówić jego imienia Cejrowski) wyłuskuje cały humor i radość życia z zastanej rzeczywistości. Pomagają mu w tym jego trzy (!) korektorki i (nieistniejąca) tłumaczka (!). Błyskotliwość uwag i stylu nie przyćmiewa jednak tego co w książce najważniejsze. Opowieści o prerii w Arizonie, gdzie czas i prawo biegnie własnym trybem, gdzie obok Biblii najważniejszy jest almanach „Rocznik Farmera”, gdzie ludzie wychodzą na całodzienne (i całonocne) spacery by nie słyszeć „Pieśni Błękitnych Traw”, gdzie koty dostarcza się spakowane do skrzynki na listy, a podstawowym prawem jest prawo do posiadania broni palnej, do zakupu której zachęca miejscowy szeryf, instruując jednocześnie jak daleko może wejść na posesję intruz zanim będzie go można zastrzelić. Ta skrajna w niektórych momentach wolność wyraźnie zachłysnęła Cejrowskiego, który notorycznie powtarza, że „tak jest w Ameryce, tak powinno być wszędzie”. I wraz z kolejnymi rozdziałami książki nie sposób się z nim nie zgodzić. Tak jak nie sposób nie przyznać, że jest to jedna z najlepszych książek (nie tylko w kategorii podróżniczej) jakie w tym roku czytałem.

P.s. Osobną sprawą jest znakomite wydanie, pełne barwnych ilustracji, odpowiednio jednak dyskretnych, by nie zdradzić miejsca pobytu pana WC. On sam zresztą prosi w tym wypadku o prywatność, któremu to pragnieniu w ogóle się nie dziwię. Do tego okładka i twarda oprawa stylizowana na klimat country & western. To trzeba mieć na półce.


sobota, 27 września 2014

Większe recenzje - THE WALKING DEAD UPADEK GUBERNATORA - Kirkman i Banansinga

THE WALKING DEAD 
UPADEK GUBERNATORA cz.1
Robert Kirkman i Jay Bonansinga
Wydawnictwo SQN
stron 246
5/6
Seria „The Walking Dead” przysporzyła setki tysięcy fanów zombie na całym świecie. I chociaż wielu upatruje w tym wielkiego boomu na żywe trupy, to niżej podpisany należy do tej grupy maniaków, którzy fenomenowi zombie uległy znacznie wcześniej za sprawą filmów George'a Romero i Lucio Fulciego, a następnie całej rzeszy jego epigonów. Spędziłem radosne lata w redakcji Zombie Zone, sam wypuściłem żywe trupy na Polskę w kilku własnych opowiadaniach, a do dziś notorycznie czytam, oglądam i gram we wszystko, gdzie temat zombie się pojawia. I tutaj paradoks. Mimo wręcz fanatycznego zainteresowania tematem, nie uległem modzie „The Walking Dead”. Przeczytałem tylko dwa tomy komiksu, i chociaż bardzo mnie zainteresował, jego dostępność i cena uniemożliwiły mi jego cykliczne czytanie. Serial znudził mnie (tak, tak! Znudził!) po trzecim odcinku bijąc na głowę wiele innych nielogicznych filmów o zombiakach udowadniając, jak można rozdmuchać dobrą fabułę, żeby ciągnęła się jak najdłużej, nieważne, że kosztem atrakcyjności. „The Walking Dead” dla mnie to przede wszystkim książki, których trzeci tom niedawno wylądował w księgarniach.

Fakt, że nie uległem modzie na serial i komiks, nie znaczy, że nie orientuję się w ogóle w uniwersum Żywych Trupów. Postać Gubernatora jest tak interesująca, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Nic więc dziwnego, że powieść „Narodziny Gubernatora” okazała się strzałem w dziesiątkę i wspaniale opisała historię powstania tej postaci, jednocześnie bardzo dobrze motywując ją psychologicznie. „Droga do Woodbury” wprowadziła nową postać, Lilly Caul, a wydany obecnie „Upadek Gubernatora” łączy historię tych dwóch postaci i tytułem zdradza zakończenie. Można utyskiwać na rozciąganie niepotrzebnie akcji, kumulację przymiotników i nachalne wręcz opisy. Ale właśnie to buduje klimat tego uniwersum i wytwarza specyficzną aurę postapokaliptycznego świata po wybuchu plagi zombie. Przeplatanie się wątków Lilly i Blake'a urozmaica lekturę, bowiem wątki z dziewczyną są jakby przebłyskami światła w tym ponurym świecie, szczególnie w mroku, który gęstnieje coraz bardziej wraz z postępującym szaleństwem Gubernatora. Chociaż sam bardziej interesowałem się nakręcającą spiralą obłędu Blake'a niż rodzącym się romansem Lilly, to jednak stwierdzam, że brak tego drugiego znacznie spłyciłby książkę, a już na pewno nie uderzyłby tak mocno finałem.

Finał to już eskalacja przemocy i uczta dla miłośników gore, które co wrażliwszych może przyprawić o obrzydzenie. Autorzy przez całą książkę nie unikają krwawych, drastycznych opisów, z pieczołowitością i najdrobniejszymi detalami opisując wszelkie walki z truposzami, jak ich szczegółowy wygląd, wraz ze stopniem rozkładu. Mimo to, w finale udaje im się wzbić na szczyty, które może nie sięgają zenitu zastrzeżonego dla horroru ekstremalnego, ale próżno szukać równie brutalnych scen w innej mainstremowej (bądź co bądź) książce. Przetykanie krwawych i ponurych scen wątkami Lilly pozwala wziąć co chwilę oddech przed ponownym zanurzeniem się w postapokaliptyczny świat, gdzie wszelkie ludzkie wartości zdają się być równie martwe co większość społeczeństwa.

Wszelkie narzekania na tego typu literaturę można więc wrzucić do kosza, kto nie rozumie i nie docenia tej książki, nie rozumie fenomenu zombie, a już na pewno nie ma pojęcia o co naprawdę chodziło choćby w pierwszej trylogii Romero. „The Walking Dead” to na pewno znakomity odpowiednik tych filmów w świecie literackim i na pewno najlepszy cykl o zombie wśród książek. Przynajmniej do tej pory.

Muzyczne podróże - Metallica cz. II

Metallica po ogromnych sukcesach na metalowym poletku miała dwa wyjścia. Albo uparcie bronić bastionów thrash metalu, który wówczas powoli chwiał się w posadach, albo spróbować wypłyną na szersze wody. Potencjał był, chęci były, były nawet umiejętności i pieniądze. I tak oto Metallica wzbiła się na szczyt muzyki rozrywkowej w ogóle, lecz później... Po kolei jednak.

Muzyczne podróże
METALLICA cz. II
okres rockowy


"Metallica" 1991 To bez wątpienia najpopularniejszy i w mniemaniu wielu tysięcy fanów najlepszy album Metalliki. Ja mam z nim ogromny problem, bo w zasadzie nigdy mnie się szczególnie nie podobał. Zaznaczam – szczególnie – bo jak już go włączę, to bawię się przy tych piosenkach świetnie, ale prawda jest taka, że nie włączam go zbyt często. Możliwe, że zarżnąłem go w podstawówce, bo gdy wyszedł, słuchaliśmy go praktycznie na okrągło. Koniec końców na „Enter Sandman” dziś reaguję alergicznie, choć przyznaję, że według mnie to jeden z najbardziej ikonicznych riffów obok „Smoke on the Water” czy „Iron Man”. Co do reszty, to naprawdę fenomenalne piosenki (tak piosenki!), które stanęły dosłownie na granicy ciężkiego rocka i metalu, minimalnie jeszcze zaznaczając swą przynależność do tego drugiego. Trudno mi do dziś wyobrazić sobie lepiej wyprodukowaną płytę. I trudno znaleźć taką, na której głos Jamesa brzmiał równie pewnie i drapieżnie. Paradoksalnie najbardziej przypadają mi jednak do gustu znienawidzone przez metalowców ballady „Nothing Else Matters” i najlepsza chyba w dorobku - „The Unforgiven”. Mój gust niech zaś do końca zobrazuje fakt, że po upływie dwudziestu trzech lat od premiery płyty, najchętniej słucham „Of Wolf and Man” i „The God That Failed”, utworów, których przed laty nie ceniłem i nie rozumiałem. Tak czy inaczej, bardzo dobra płyta. Choć już nie tak znakomita jak poprzedniczki.

„Load" 1996 I tu pojawi się bluźnierstwo dla wielu osób, ale uważam, że „Load” jest albumem fenomenalnym! Absolutnie wspaniałym i nad wyraz dojrzałym. Tylko nie powinien ukazać się pod tą nazwą. Pamiętam, jak latami wyczekiwałem na nowe nagranie Metallicy i specjalnie czekałem na radiową premierę „Until it Sleeps”. To był szok, po którym długo nie mogłem się pozbierać. To ma być Metallica? Potem kuzyn kupił kasetę i z niesmakiem oglądałem tę wkładkę, a później z mieszanymi uczuciami słuchałem poszczególnych nagrań. Ale potrzebowałem czasu, by zrozumieć, że mam do czynienia z jedną z najlepszych płyt blues-rockowych, gdzie metal jest tylko odległym tłem. Pomijając więc fakt, że to nie powinno się nazywać Metallicą, to James śpiewa tu absolutnie rewelacyjnie. Śmiem twierdzić, że tu osiągnął szczyt swoich możliwości, a dowodem niech będzie „Bleeding Me”. Tu Kirk wreszcie wzbił się na wyżyny solówek gitarowych tworząc uzupełniające całość klimatyczne arcydzieła, zamiast nudnawego zarzynania pentatoniki. Tu wreszcie mógł poszaleć Jason, bo jego bas wreszcie brzmi jak trzeba – tłusto, soczyście. Ponadto wybornie podkreśla wymowę wszystkich kompozycji. No i na koniec Lars. Wreszcie gra prosto i równo, bo wolno. I naprawdę wychodzi mu to znakomicie. Jeśli o mnie chodzi, Metallica mogła zmienić nazwę i nagrywać dalej podobne płyty. Niestety, wyszło inaczej. Nie wymienię tym razem najlepszych utworów, bo podobają mnie się wszystkie, choć może „Ain't My Bitch” i „2x4” najmniej. Tak, oznacza to, że nawet „Mama Said” podoba mnie się bardzo. Ale niech będzie - „Bleeding Me” to jedna z najlepszych kompozycji Metallicy w ogóle. I w szczególe. Takie jest moje zdanie od lat i już.

„Reload” 1997 Znów wspominam. Jak miało to wyjść, to było zapowiedziane, że będzie lepiej niż na „Load”, które wtedy było okrutnym ciosem dla całej sceny metalowej. I na pierwszy rzut oka/ucha można się było nabrać. Bo rzeczywiście, całość sprawia wrażenie cięższej i szybszej wersji poprzednika. Nie wiem jakimi kryteriami zespół kierował się dzieląc płyty (bo obie były nagrane podczas tej samej sesji), ale dla mnie na „Reload” trafiły kompozycje gorsze. A czasem wręcz najgorsze. Jest to najrzadziej włączany przeze mnie album Metalliki, nie rozumiem „Fuel”, nie robi mi ciężar „Devil's Dance”, irytuje mnie „Carpe Diem Baby”. Da się słuchać „Attitide” i „Fixxxer”, ciekawostką jest „Low Man's Lyrics” i „The Unforgiven II” (choć tu może przemawiać sentyment), a jedyną kompozycją, która naprawdę mnie się podoba jest „The Memory Remains”, ale też dlatego, że wybija się na tle innych. Ładunek był świetny, Przeładunek zbędny.

„Garage Days Inc” 1998 Oto ostateczny dowód na to, że najlepsze czasy Metallica ma za sobą. Na piętnastolecie wydała podwójny album z coverami, gdzie na jedną płytę trafiły kompozycje nagrane specjalnie z myślą o tej składance, a na drugą zbiór coverów nagranych przez poprzednie lata. I tu wyszło szydło z worka. Znów wspominam. Poleciałem do empiku w dniu premiery, sprawdziłem listę numerów i pomyślałem – nie jest źle – Thin Lizzy, Black Sabbath, Mercyful Fate... A potem włączyłem to w akademiku i mina mi zrzedła. Wszystko jest nagrane poprawnie, ale bez żadnego pazura. Punkowe covery z wyczyszczonym brzmieniem brzmią kuriozalnie, wersje sabatów i mercyfuli też takie jakieś grzeczne, co szczególnie uwypuklał wytrenowany głos Jamesa, który stracił gdzieś swoją moc i agresję, a wszędzie po prostu ładnie śpiewa. Wychodzi to ładnie w country, jakim jest cover The Alman Brothers Band, ale blednie w takim „Lover Man” Nicka Cave'a. Okazuje się, że wersja autora „Gdy oślica ujrzała anioła” jest cięższa i mroczniejsza... Więc chyba coś nie tak. Broni się jako tako „Whiskey in the Jar” Thin Lizzy (choć i tu śpiewność wokalna bardzo mi przeszkadza), a jedyny numer, który mnie się naprawdę podoba, to „Turn the Page” z repertuaru Boba Sagera. A gdzie wspomniane szydło? Bo okazuje się, że wszystkie poprzednie garażówki Metalliki są o wiele lepsze niż ta najnowsza. To na nich znajdziemy kultowe metalowe i twórcze covery Misfits, Killing Joke, Motorhead, Budgie czy Queen. To co wypełnia pierwszą płytę „Garage Inc” jest nad wyraz odtwórcze. Ot, ładnie odegrane przez zdolnych muzyków ładne piosenki. Posłuchać można, ale po co? Wspomniałem, że kupiłem kasetę w dniu premiery. To prawda. Do dziś jest to jedyne wydawnictwo Metalliki, którego nie mam na CD.

czwartek, 25 września 2014

Większe recenzje - BUSEM PRZEZ ŚWIAT.PL WYPRAWA 1 - Karol Lewandowski

BUSEM PRZEZ ŚWIAT
Karol Lewandowski
Wydawnictwo SQN
stron 313
4/6

Jestem domatorem. I to z gatunku takich, którzy gdyby nie musieli, najchętniej w ogóle nie wychodziliby z domu. Oczywiście trochę po kraju pojeździłem swego czasu i raz do roku z radością odwiedzam nowe miejsca, ale o żyłkę podróżnika nigdy się nie podejrzewałem. Tę rozbudziła we mnie moja żona, która zaraziła mnie książkami i serialami podróżniczymi, gdzie prym wiedli Beata Pawlikowska, Martyna Wojciechowska i, oczywiście, Wojciech Cejrowski. Teraz notorycznie oglądam, czytam, a po cichu i marzę o zobaczeniu kilku miejsc na świecie. Po co o tym piszę? Bo właśnie przypadkiem wpadła mi w ręce książka o ludziach, którzy postanowili zamiast marzyć, schwycić życie za rogi. I dokonali rzeczy niezwykłej.

„Busem przez świat” to zapis podróży jaką odbyło pięciu przyjaciół. To przykład jak niewiele trzeba, by spełnić swoje marzenia – planu, determinacji, ludzkiej pomocy i szczęścia. Tak niewiele, a jednak tak dużo. A jednak wspomniana grupa przyjaciół w ciągu zaledwie pół roku zdołała zaplanować i zorganizować wyprawę na Gibraltar przez szesnaście państw Europejskich za mniej więcej dwa i pół tysiąca złotych od głowy, gdzie w cenę wliczone było jeszcze kupienie i odrestaurowanie tytułowego busa. Niewiarygodne, prawda?

Jak wspomniałem, nie miałem wcześniej zapędów podróżniczych, za telewizją też nie przepadam, proszę mi więc uwierzyć, że nic nie wiedziałem o tej wyprawie, ani o jej skutkach. Te zaś prezentują się nader wyraziście – ogromne grono fanów, niewiele mniejsze naśladowców, a przede wszystkim kilka kolejnych wypraw po całym świecie. Absolutny fenomen, którego nie można zignorować.

Omawiana książka nie jest jednak historią podróżniczą, chociaż dotyczy wielkiej wyprawy. Próżno tu szukać szczególnych ciekawostek o poznanych krajach. Mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju fabularyzowanego dziennika, który przedstawia co spotkało chłopaków po drodze i na drodze. A tu obok mrożących krew w żyłach spotkań z niedźwiedziem, kradzieży, kłopotów z rozpadającym się autem czy po prostu z ludzką nieżyczliwością, pojawiają się zdarzenia, które sprawiają, że można na nowo uwierzyć w człowieka. Niespodziewane sytuacje (uśmiałem się przy rozdziale "Kłopoty z orientacją"), w których ratunek pojawia się wprost znikąd, a obcy człowiek przychyla nieba z czystej dobroci, są tak niesamowite, że w zwykłej powieści nikt by w to nie uwierzył. Życie natomiast napisało scenariusz najbardziej niezwykły.

Życiu pomógł też Łukasz Orbitowski, pisarz, którego dorobek chwaliłem już tak często i gęsto, że dalsze tego typu postępowanie mogłoby zostać uznane za wazeliniarstwo. A jednak widać specyficzny humor i swobodę pióra, której nie sposób pomylić z żadną inną. Ot, jak choćby w momencie, gdy opis przyrody przeradza się w zdania pojedyncze, wśród których pojawia się taki kryptocytat: „Drapieżny ptak wzbił się do lotu”. Niby zwyczajne zdanie, ale kto zna Orbitowskiego, jego fascynacje muzyczne, no i polską klasykę mocnego rocka, bez problemu wychwyci tego typu smaczki. Nie chcę zgadywać na ile książkę podyktował Karol Lewandowski, a na ile daleko sięgnęła redakcja Łukasza, ale jedno jest pewne, czyta się to znakomicie.

Przyznaję, pod koniec tempo staje się iście zabójcze, a powrót z Gibraltaru jest wręcz błyskawiczny, ale jest to niewątpliwie wynik okoliczności, w jakich się odbył. Jest to jedyny poważniejszy mankament książki, która po prostu za szybko się kończy. Polecam, nie tylko miłośnikom podróży. Przede wszystkim tym, którzy chcą uwierzyć w innych ludzi, w to, że marzenia można spełniać. Trzeba tylko wziąć los w swoje ręce. 

Na koniec dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non za egzemplarz recenzencki, a czytelników, równie niezorientowanych jak wcześniej ja w  temacie podróżującego po świecie busa, zachęcam do zgłębienia tematu.

środa, 24 września 2014

Większe recenzje - VADER: WOJNA TOTALNA - Jarek Szubrycht

VADER: WOJNA TOTALNA
Jarek Szubrycht
Wydawnictwo SQN
stron: 429
5/6

Vader to grupa zasłużona dla gatunku na całym świecie. W zasadzie dziw bierze, że do tej pory nikt jeszcze nie pokusił się o oficjalny cover (albo coś przegapiłem), nie mówiąc już o tribute albumie... W ciągu trzydziestu lat działalności nagrali kilkanaście płyt, jako pierwsi zarzucili rynek popularnymi dziś „epkami”, przetarli na zachodzie szlaki innym metalowym potęgom z kraju, stając się jednocześnie synonimem tytanicznej pracy, wysokiej jakości i ciężko wypracowanego sukcesu. Ta biografia, pióra samego Jarka Szybrychta (o moim uwielbieniu do twórczości tego pana już wielokrotnie wspominałem) była wyczekiwana przez fanów już od kilku lat. Kiedy kilka miesięcy temu rozmawiałem z Jarkiem na temat ostatniego albumu Lux Occulty, pytałem przy okazji, kiedy wreszcie będziemy mogli trzymać ją w rękach. Wymijająco powiedział, że już niedługo. Słowo zostało dotrzymane, a ja wreszcie mogłem zgłębić historię nie tylko Vadera i Petera-Generała, ale i metalu w Polsce. Spodziewałem się wiele, ale i tak zostałem w kilku momentach zaskoczony.

„Vader: Wojna Totalna” to utwór niezwykle emocjonalny. Nie chodzi tu tylko o opis historii zespołu, który jest tak naprawdę dzieckiem jednego człowieka, dziełem jego życia, mozolnie zbudowanym przez lata pracy i wyrzeczeń. Sukces nie przyszedł sam, często trzeba było płacić za niego wysoką cenę. I Peter, w niektórych momentach, nie kryje swoich emocji, nawet wspominając wydarzenia sprzed kilku dekad. Ale emocje kipią też z drugiej strony. Jarek Szubrycht to nie tylko znakomity dziennikarz muzyczny. Nie tylko muzyk, który dzielił kiedyś scenę z Vaderem koncertując wraz z Lux Occultą. To także fan zespołu, przesiąknięty metalem od stóp do głów. I choć widać, że stara się być przede wszystkim obiektywnym obserwatorem, nie sposób nie dostrzec ogromu szacunku i sympatii jaka bije z każdego akapitu. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut. Vader otrzymał bowiem biografię na jaką zasłużył, opisującą karierę zespołu, nie skandale pojedynczych osób, historię grupy budowaną ciężką pracą, nie barwnymi tabloidami i telewizyjnymi programami. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Cieszyłem się, gdy Nergal był w „Voice of Poland”, a Titus w „Bitwie na głosy”. Chociaż nie widziałem żadnego odcinka tego drugiego, wiem że i pan Darski i pan Pukacki to urodzeni showmeni, nie tylko na scenie, ale i poza nią. Natomiast Petera pamiętałem od zawsze (z wywiadów, oczywiście) jako człowieka spokojnego, ułożonego i skromnego, który dopiero na scenie przeradzał się w dziką bestię. I taka jest właśnie ta książka. Mądra spokojem, gdy opisuje czasy dla współczesnej młodzieży niepojęte, jakimi były lata 80-te w komunistycznej Polsce. I silna szacunkiem, gdy przedstawia burzliwe losy licznych roszad w szeregach formacji. 

     Z przerażeniem wręcz czytałem o trudnych początkach i walce o zaistnienie, jednocześnie poznając początki rodzimej sceny i podziemia, (którego losy śledziłem wcześniej w „Jaskini hałasu” Wojciecha Lisa i Tomasza Godlewskiego) do którego sam próbowałem wkroczyć w pierwszej połowie lat 90-tych. Również pamiętam wykuwanie na pamięć dyskografii i składów poszczególnych grup, w nadziei, że ocalę znaczki przed starszymi kolegami. Jak każdy, pamiętam utarczki ze skinhedami i dziś już się śmieję z tego jak moi późniejsi kumple chcieli mi spuścić łomot za to, że noszę na przemian koszulkę Acid Drinkers i Mayhem. Nie ma co ukrywać, że życie metalowca nie należało kiedyś do łatwych, ale to co się działo w początkach kariery Vadera uświadomiło mi, że miałem szczęście i żyłem w naprawdę spokojnych czasach. I lekkich. Smaczku w tych opowieściach dodają wspomnienia rozmaitych edytorów i twórców zinów, rodzących się wytwórni, czy muzyków innych zespołów, czyli ludzi tworzących naszą scenę od podstaw, Mariusza Kmiołka, ale też i członków pierwszego składu Vadera. Część splendoru jednak znów ukradł Jarek Szubrycht, który w charakterystyczny dla siebie sposób opisał swoją pierwszą wyprawę na koncert Vadera, porównując ją do wędrówki Froda do Mordoru, rozbrajając mnie tym całkowicie.
             W początkowych rozdziałach wstrząsnął mną jednak najbardziej list współzałożyciela Vadera, Zbigniewa Wróblewskiego, jaki napisał on do Petera, by przywołać go do porządku, gdy ten ponad zespół zaczął przedkładać dziewczęce wdzięki i wolność osobistą. Zrozumiałem przy okazji, czemu mnie się nie udało kilka razy w osiągnąć czegoś w muzyce. Otaczałem się niewłaściwymi ludźmi, którym na graniu tak naprawdę nie zależało, sam również w kilku momentach wybrałem co innego, psując swoją współpracę z innymi. Słowa napisane do Petera prawie trzydzieści lat temu pozostają aktualne do dziś dla każdego, kto poważnie myśli o graniu. Wciąż zmuszają do zastanowienia i uczą pokory. Bo ilu jest takich, co, oczywiście, chcą grać w zespole, ale czy zdają sobie sprawę z tego, że jest to tak naprawdę ciężka, niekończąca się praca? Nauka pana Wróblewskiego nie poszła w las, sukces Vadera i Petera jest tego najlepszym dowodem. Najbardziej ujmujące jest jednak to, że list ów Peter zatrzymał i dzięki temu możemy go dziś przeczytać. Dziękuję wszystkim trzem panom – Wróblewskiemu, Wiwczarkowi i Szubrychtowi. Za ogrom nauki i mądrości.

Skąd ta nauka i mądrość? Z banalnego powiedzenia, którego autora nikt już chyba nie pamięta, a na stałe weszło do słownika specyficznych grup społecznych. Brzmi ono: „death metal to nie rurki z kremem”. Dalsze rozdziały pokazują, jak ciężko pracowali muzycy, by dzisiejsza zabójcza machina działała jak perfekcyjny organizm. Jak od osobówki brata Petera, który woził ich (pięciu!) na koncerty dotarli do Nightlinera, którym jeżdżą po całym świecie. Jakie tempo narzuciła ta machina, powodując, że niektóre trybiki nie wytrzymywały tempa i odpadały, zastępowane przez kolejne. Nie chcę tu opisywać wszystkich roszad. Poznajcie sami wszystkie szczegóły, o których dotąd nie zawsze mówiło się głośno, lub mówiło się po prostu źle. Peter też nie wybiela siebie, broni też dawnych kolegów, nawet tych, z którymi już współpracować nie chce. Ale jeśli komuś marzy się kariera muzyczna, niech poczyta tę historię. Niech zobaczy, jakiego poświęcenia trzeba było, żeby nagrać „The Ultimate Incantation”. Jak trzeba pracować, by sukcesu nie zaprzepaścić (ciekawy zabieg to fragmenty bloga zespołu dokumentujące trasę po Rosji, albo trasa po Europie opisana przez jej kronikarza – Jarka Szybrychta), z czego rezygnować, jak naprawdę wygląda praca muzyka, jakby nie patrzeć, światowej sławy. Jak często trzeba robić radosną minę do świata, gdy wszystko tak naprawdę legło w gruzach. I teraz proszę się zastanowić, czy dalibyście radę? Wielu tak myślało. A dodajcie do tego jeszcze wiecznie niezadowolonych internautów...

Nie będę ukrywał swojej fascynacji Vaderem, którego fanem jestem od czasów gdy kumpel przyniósł mi kasetę „Sothis”, a sam niedługo po premierze kupiłem sobie „De Profundis”. Niestety, też tylko na kasecie, w związku z czym dyskografię grupy mam dziwacznie podzieloną – połowa na MC, druga połowa na CD. Do dziś ekscytuję się każdym nagraniem, z radością zajeżdżam każdą nową płytę, a koncertowe DVD oglądam co najmniej raz w miesiącu. Po lekturze owej biografii spojrzałem jednak na twórczość Petera i jego kompanów zupełnie inaczej. Z jeszcze większym szacunkiem i uznaniem. Dlatego polecam ową lekturę nie tylko miłośnikom Vadera, ale w ogóle muzyki metalowej. A może i muzyki w ogóle?

Laurkę wystawiłem, na koniec więc łyżka dziegciu. Czy raczej osobiste upodobania w przypadku książek biograficznych o zespołach. Zabrakło mi tutaj dwóch rzeczy. Po pierwsze historii utworów. Bardzo lubię dowiedzieć się skąd dany utwór się wziął, dlaczego taki, a nie inny tekst, itp. Tutaj mamy to wspomniane tylko w dwóch przypadkach. Ja wiem, że w zasadzie jeśli chodzi o muzykę, to całość tworzył Peter (w większości). A o tekściarzach też jest sporo. Ale jednak bardzo lubię jak Jarek omawia szczegółowo czyjąś twórczość. Skoro zaś poradził sobie znakomicie z dyskografią i utworami Slayera, dlaczego zabrakło tego tutaj? To jednak drobiazg, który sam sobie próbowałem usprawiedliwić. Większym zaskoczeniem jest dla mnie brak dyskografii, nie mówiąc o kalendarium na końcu książki. Wiem, że dziś w sieci znajdę wszystko. Ale łapałem się na tym, że podczas lektury odruchowo przeskakiwałem na koniec książki chcąc sprawdzić datę wydania jakiejś płyty, czy sprawdzić chronologię dyskografii. Drobiazg, ale zaważył na ocenie końcowej.

Osobną sprawą jest jeszcze wydanie. Wydawnictwo SQN od początku ujmuje mnie swoją dbałością o oprawę graficzną. Twarda oprawa, kapitalna okładka z tym jedynym w swym rodzaju logo i kilka wkładek z kolorowymi zdjęciami. Najbardziej ujmujące są te, które przedstawiają pierwszy skład Vadera, albo babcię Petera pielęgnującą włosy swego nastoletniego wnuka. Ciekawostką są zdjęcia lidera grupy w wieku niemowlęcym. Zaskakujące, ale ten mały brzdąc, mimo że całkowicie niemal bezwłosy, już ma minę jaką znam z setek plakatów. I ten wzrok, który krzyczy: „Lead us!”

Tak też czynię...

A na koniec dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Większe recenzje - NIEWIDZIALNA KORONA - Elżbieta Cherezińska

NIEWIDZIALNA KORONA
Elżbieta Cherezińska
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron: 763
5/6


Pierwszy tom trylogii o rozbiciu dzielnicowym, „Korona Śniegu i Krwi”, sprawił, że nie mogłem się od niego oderwać, zachwycając się nim zarówno jako historyk, jak i fan literatury, nie tylko fantastycznej. Z ogromną radością sięgnąłem po „Niewidzialną Koronę”, kontynuację wspomnianej wcześniej powieści. Chociaż bowiem mamy informację o tym, że każdy tom da się czytać osobno, to jednak sugerowałbym chronologiczną kolejność, tom drugi zaczyna się niemal dokładnie w tym miejscu, w którym skończył się poprzednik. Ponadto, próżno tutaj szukać opisów postaci, jakie pojawiły się już wcześniej, dlatego by czerpać prawdziwą przyjemność z lektury, zalecam zapoznanie się z lekturą we właściwej kolejności.

Akcja powieści rozgrywa się w latach 1296-1306, dotyczy więc dziesięciolecia pomiędzy śmiercią Przemysła II a Wacława II. Walka o koronę toczy się tak naprawdę między władcą czeskim i Władysławem Łokietkiem, chociaż swoje chcą też ugrać i inni książęta, a także Branderburczycy i debiutujący w cyklu Krzyżacy. Większą niż poprzednio rolę odgrywają też przedstawiciele Starej Krwi, czyli frakcja pogańska reprezentowana tu głównie przez dziewczęta z „Zielonej Groty”. Czas akcji został wyraźnie zawężony (poprzedni tom opowiadał historię z okresu lat pięćdziesięciu), co wpłynęło na drobiazgowość opisów i intryg, pozwalając autorce rozwinąć skrzydła w przypadku bohaterów zagranicznych, którzy w „Koronie Śniegu i Krwi” odgrywali raczej marginalną rolę. Szczegółowość ta odbija się również na historycznym tonie powieści, opisywany okres został bowiem znacznie lepiej udokumentowany, tym samym mamy tutaj mniej wątków dodanych, a sama fabuła trzyma się faktów zdecydowanie mocniej niż poprzednik. Cherezińska postarała się również o wyeliminowanie językowych niejasności i zrezygnowała z archaizmów i stylizacji, która wcześniej gryzła się ze zwrotami typowo nowoczesnymi. Wprawdzie zdarzyły się też i wpadki, jednak znacznie mniej irytujące niż w historii Przemysła II. Nie ma tu też jednego bohatera głównego, jeszcze wyraźniej, na wzór "Gry o tron", uczyniono nim wiele postaci. Szczególną rolę odgrywają oczywiście Wacław II i Władysław Łokietek, ale uwagę przykuwają wielowymiarowe i bardzo interesująco przedstawione postacie Rikissy i Elżbiety, wdowy po Henryku Brzuchatym. Córka Przemysła II imponuje przemianą, jaka zachodzi w tym małym dziewczęciu, co uwypukla scena wstrząsającej nocy poślubnej. Całość zaś wyraźnie stworzono z myślą – więcej i lepiej.

I tu zaczynają się problemy. Dla mnie, bo dla większości czytelników zapewne są one wprost przeciwnie – zaletami. Wartka akcja gna do przodu, ale mniej tutaj niuansów i ciekawostek historycznych, od których roił się tom poprzedni, oś fabularna została przedstawiona dość stereotypowo, nie odbiegając od utartych schematów. Tym samym, znając historię Polski zbyt wielu zaskoczeń tu nie doświadczymy. Widać to szczególnie w przedstawieniu rządów Przemyślidów, czy Krzyżaków. Szkoda, bowiem sposób wykreowania postaci otwierał dużo możliwości, ostatecznie jednak wszystkie zagraniczne osobistości uczyniono ewidentnie złymi, zboczonymi, względnie głupimi. A czasem wszystkim naraz. Wreszcie ostatnia rzecz, która rzuciła mnie się w oczy, to sceny erotyczne. Nigdy nie sądziłem, że zwrócę uwagę na coś takiego, ale prawda jest taka, że widać tutaj jak bardzo chciano nawiązać do „Gry o tron”, nawet nie tyle co sagi książkowej, ale serialu. W pierwszym tomie również nie brakło erotyki, była jednak zdecydowanie bardziej subtelna, a niektóre opisy z miejsca stały się dla mnie jednymi z najlepszych w polskiej literaturze. W „Niewidzialnej Koronie” chędożą się wszyscy, w rozmaitych konfiguracjach. Powtórzę, nigdy nie sądziłem, że wyjdę na purystę, ale jednak kilka takich scen pojawiło się bez żadnej zasadności, a co dodatkowo mnie irytowało, to fakt, że wszelkiego rodzaju zboczenia, dewiacje i odstępstwa od normy (jak choćby homoseksualizm Krzyżaków) zostały przypisane do postaci stojących w opozycji do głównego bohatera. Wszystkie wspomniane jednak wady, jak wspomniałem, dla większości okażą się zaletami, szczególnie jeżeli komuś nie przeszkadza takie kategoryzowanie postaci i nie zapominają, że mamy do czynienia jednak z literaturą głównego nurtu, nie klasyczną powieścią historyczną. Ucieszył mnie natomiast poważniejszy ton utworu, z mniejszą dawką humorystycznych opisów fantastycznych.

Powieść „Niewidzialna Korona” zadowoli wszystkich, którzy zachwycili się poprzedniczką. Elżbieta Cherezińska znów udowodniła, że polską historię można opowiadać równie ciekawie jak amerykańską fantastykę, a postacie i zdarzenia w niej się pojawiające są na tyle oryginalne i niezwykłe, że czynią utwór znakomitą lekturą zarówno dla miłośników historii, jak i literatury popularnej. Przede wszystkim jednak tekst spełnia niewiarygodną rolę dydaktyczną, ucząc czytelników dziejów naszego kraju w sposób przystępny, brawurowy, lecz nienachalny. Z niecierpliwością czekam na tom ostatni.


 Dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza do recenzji.






poniedziałek, 22 września 2014

Blog klasyczny, czyli mały wyskok z otchłani pracy - de profundis brzmi zbyt górnolotnie

Osiemdziesiąt siedem
           Od ostatniego wpisu minęły trzy tygodnie, od adnotacji blogowej jeszcze więcej. Znaczy to, że wrzesień okazał się wyjątkowo ciężkim i morderczym miesiącem. W zasadzie, nie licząc dwóch koncertów, które wydarzyły się w tak zwanym międzyczasie, praca zawodowa i obowiązki dodatkowe pochłonęły mnie na tyle, że pobiłem rekordy w niewysypianiu się i pracy ponad normę i formę. Szczegóły nie są teraz istotne. Tym bardziej, że mam teraz dosłownie kilka dni, gdy tempo nieco spadło, ale wcale się nie zanika. Mam jednak nadzieję, że najdalej za tydzień nieco uporządkuję tutejsze sprawy i będę wiedział coś o jakichkolwiek dalszych działaniach literacko muzycznych. Bo prace trwają.
     W tym tygodniu muszę natomiast ponadrabiać zaległości w redakcjach, szczególnie w Atmospheric Magazine, a na blogu pojawią się recenzje: „Niewidzialnej Korony” Elżbiety Cherezińskiej, „Vader: Wojna Totalna” Jarka Szubrychta, „Busem przez świat” Karola Lewandowskiego, „Wyspa na prerii” Wojciecha Cejrowskiego i „Upadek Gubernatora” Kirkmana i Bonamasy. Jak widać, z dumą donoszę o nawiązaniu współpracy również z wydawnictwem SQN. „Cieszymy się, Vince”.
           Na koniec jeszcze dwie informacje promocyjne, o które proszono mnie już jakiś czas temu, a ja z przepracowania, nie fałszywej skromności tego nie uczyniłem. Niniejszym nadrabiam:
Damage Case zagra w najbliższą niedzielę w Toruniu z ETERNAL DEFORMITY i HYPERIAL. Zapraszamy!


        Właśnie ukazał się e-book „Dziedzictwo Mastertona”, a w nim opowiadanie Roberta i moje - „Ofiary”. Kto jeszcze nie zna, nie czytał, zapraszam również.

              I tyle na dziś, dokumentacja i prace wszelakie wzywają. Dorzucam zaś klasyczny wątek na tapecie, ale przyznaję, że wszystkie tytuły pochodzą z końcówki sierpnia, ale nie miałem kiedy zamieścić o nich informacji. Nadrabiam. Choć już przypomniałem sobie o trzech filmach, o których nie napisałem...

FILMY:
„Zombie w samolocie” Scott Thomas. To nie zapowiadało się dobrze, a jednak film, choć sztampowy do bólu, potrafi wykrzesać z wyświechtanego schematu odrobinę emocjonującej rozrywki. Oczywiście, trzeba przymknąć oko na kilka fabularnych umowności (a więc dlaczego zwykłym samolotem pasażerskim jest przewożony tak niebezpieczny ładunek...), można się pośmiać z braku znajomości fizyki (wywoływanie eksplozji na pokładzie samolotu, by wybić zombie na jednym z poziomów). Ale w gruncie rzeczy twórcy odrobili wzorcowo lekcję z opowiadania o ataku zombie na niewielkiej, zamkniętej przestrzeni. Przymykam oko na naiwności i umowności. Jest krwawo, jest brutalnie, a żywe trupy wyglądają naprawdę dobrze. Idealne kino klasy B.

„Zombie Massacre” Luca Bori i Marco Ristori. O tym filmie z kolei nie da się powiedzieć nic dobrego. Nie wiem, czy coś wspólnego z całokształtem ma fakt, że Uwe Boll maczał palce jako producent tego „dzieła”, ale mogę stwierdzić na temat tego seansu dwie rzeczy. Jest dużo zombie i film jest bezdennie głupi. Nielogiczny scenariusz, drętwe aktorstwo, zwroty akcji niewiarygodnie durne, a postacie tak sztuczne, że w zasadzie tylko żal osób, które podjęły się próby wcielenia w te żałosne schematy, no i cyfrowe efekty specjalne, szczególnie zombiaki. Szkoda czasu, chyba, że ktoś jest absolutnym maniakiem filmów o żywych trupach. Ja jestem. Dlatego obejrzałem, w większości na podglądzie.


„Horda” Yannick Dahan i Benjamin Roher. A tu muszę przyznać, zaskoczyłem się bardzo pozytywnie. Hiszpańska produkcja o zombie, która spokojnie może równać się z filmami amerykańskimi, a jej jedynym problemem jest to, że porusza temat, w którym trudno powiedzieć coś oryginalnego. Ale kogo to obchodzi? Mamy świetnie zarysowane postaci, dobre aktorstwo i parę sprawnych zwrotów akcji. Fabuła jest prosta. Oto grupka tajniaków chce pomścić kumpla i w wielkim budynku planują zamordować wyjątkowo wrednego mafiozo. Szybko okazuje się, że wieżowiec jest opanowany przez zombie, a dawni wrogowie muszą stać się partnerami by przetrwać. Powtórzę. Zaskoczeń tu nie było żadnych, ale za to kawał naprawdę dobrego kina o żywych trupach.

KSIĄŻKA:
„Sekta” Graham Masterton. Masti w wydaniu thrillerowo-sensacyjnym. I chociaż chodzi o religijny fanatyzm i terroryzm za pomocą śmiertelnego wirusa, to nie obyło się bez scen erotycznych i dużej dawki nadprzyrodzonych zdarzeń, tutaj wyjaśnionych hipnozą. Zasadniczo, dobre czytadło, w wielu momentach ukazujące inne oblicze Mastertona. Niezła rozrywka na parę godzin i nic poza tym.

Tyle na dziś.
Bez odbioru