niedziela, 24 maja 2015

Większe recenzje - POCZĘCIE - Chase Novak

Chase Novak
POCZĘCIE
wydawnictwo: Replika
stron: 367
ocena: 5/6

Nie miałem pojęcia kim jest Chase Novak, mimo to jak zwykle z zainteresowaniem podszedłem do propozycji wydawnictwa Replika, które zaprezentowało nam jego powieść „Poczęcie”. Oczywiście wymagania miałem spore, bo skoro wydawca dość dosłownie nawiązuje okładką do „Dziecka Rosemary”, do dzieła Iry Lewina odnosi się również blurb. Wielokrotnie posiłkowano się sławą tego wybitnego horroru, żeby wcisnąć dzieła mniej lub bardziej udane (vide „Demonolog”), ale zawsze okazywało się, że podobieństwo do oryginału jest tylko umowne. Muszę przyznać, że podobnie jest i tym razem. „Poczęcie” ma tyle wspólnego z „Dzieckiem Rosemary” ile prezentuje okładka. Reszta to... znakomity, oryginalny, godny polecenia horror.

Bohaterami utworu jest małżeństwo Twisdenów: Alex i Lesslie. Choć zgodni i szczęśliwi w związku, cierpią z powodu bezpłodności. Wielokrotnie próbowali różnych leków, praktyk i terapii, ale w żaden sposób nie udało im się osiągnąć upragnionego celu – dziecka. Mają wszystko, pieniądze, karierę, ekskluzywną posiadłość i wielkie perspektywy, a jednak nie potrafią odnaleźć radości z życia. Oddalają się od siebie coraz bardziej, a ich uczucie zostaje wystawione na ciężką próbę. Gdy już zdaje się, że nie ma szans na ratunek, dowiadują się od znajomych o ekscentrycznym i tajemniczym lekarzu w Słowenii, który przeprowadza zabiegi kończące się stuprocentowym sukcesem. Para decyduje się poświęcić wszystko, byle tylko doczekać się potomstwa, nie zdając sobie sprawy jak poważne będą skutki uboczne i jak wysoką cenę w gruncie rzeczy przyjdzie im zapłacić.

Powieść rozwija się dynamicznie i od początku czuć narastającą atmosferę niepokoju, której pierwsza kulminacja następuje w momencie spotkania ze słoweńskim lekarzem. Każdy miłośnik horroru od razu wie, że coś jest nie tak, a genetyczne eksperymenty szaleńca bardzo szybko odbijają się na zdrowiu i psychice bohaterów. Efekt jest jednak obiecujący – Lesslie jest w ciąży. I gdy wydaje się, że już wiemy, w którą stronę to wszystko podąży, autor gwałtownie skręca fabułę. Bo to nie dzieci stanowią tutaj zagrożenie, te bowiem rodzą się cudowne i zdrowe. Grozę budzą rodzice, którzy na skutek eksperymenty zdziczeli dając upust mrocznym instynktom i są zmuszeni zamykać swe potomstwo na noc w sypialni. Nie w obawie przed nimi, lecz... przed sobą.

„Poczęcie” jest horrorem znakomitym. Autor perfekcyjnie buduje klimat i atmosferę, sugestywnie odmieniając uporządkowany do tej pory świat Twisdenów, doprowadzając go do stopniowej degradacji, w której, co wielce znamienne, wciąż ogromną rolę odgrywa rodzicielstwo i odpowiedzialność za własne potomstwo. Gdy jednak trzeba, potrafi uderzyć mocniejszymi, typowo horrorowymi scenami, które burzą psychologiczno-obyczajowy porządek i przypomnieć, że to co czytamy, to perfekcyjnie skonstruowana, oryginalna groza, w której genetyka miesza się z uczuciami, szaleństwo z miłością, a psychologia z makabrą. Świetna książka, której mało znany autor okazuje się być wielokrotnie nagradzanym Scottem Spencerem. Pozostaje liczyć, że Replika wkrótce wypuści również kontynuację „Potomstwa”, którą pisarz wydał na Zachodzie w zeszłym roku.

Większe recenzje - PANOWIE SALEM - Rob Zombie, B.K.Evenson

Rob Zombie, B.K.Evenson
PANOWIE SALEM
wydawnictwo: Zysk i S-ka
stron: 372
ocena: 5/6

Rob Zombie to wyjątkowa postać, której poświęciłem kiedyś specjalny artykuł w ostatnim numerze „Czachopisma”. Muzyk, reżyser, scenarzysta, tym razem spróbował swoich sił w literaturze przy wsparciu B.K. Evensona. Byłem zawsze pod wielkim wrażeniem pomysłowości twórcy „Domu 1000 trupów”, jego wielkiej wiedzy i wyczucia horrorowej estetyki, która przebijała ze wszystkich jego twórczych erupcji talentu, czy to w przypadku płyt długogrających, czy komiksów, czy filmów. Nie da się jednak ukryć, że geniusz jaki objawił się przy pierwszych produkcjach artysty zaczął ustępować miejsca nie zawsze udanym eksperymentom i dziś na dokonania Zombie patrzę ze znacznym dystansem. Tym samym, do książki podszedłem bez żadnego nastawienia, nie obejrzawszy nawet uprzednio filmu o tym samym tytule.

Akcja powieści rozgrywa się w Salem, mieście, którego miłośnikom horroru i historykom przedstawiać nie trzeba. To tutaj w roku 1692 doszło do procesów czarownic, w wyniku których życie straciło osiemnaście kobiet oskarżonych o czary i kontakty z diabłem. Na kanwie tego zdarzenia Zombie stworzyło opowieść o Heidi, kobiecie po ciężkich przejściach i problemach z narkotykami. Obecnie pracuje w rozgłośni radiowej nadającej ciężką muzykę i wraz ze swymi przyjaciółmi próbuje promować mało znane zespoły. Pewnego dnia otrzymuje dziwną płytę od zespołu o dziwnej nazwie Panowie. Nagranie wywołuje wściekłość u mężczyzn i fascynację u kobiet. Wkrótce przez miasto przetacza się fala brutalnych morderstw, a Heidi staje w centrum zainteresowania wiedźm, które postanawiają się zemścić za zbrodnię sprzed lat.

„Panowie Salem” Roba Zombie i B.K. Evensona są mocnym, momentami skrajnie drastycznym horrorem satanistycznym, wspaniałym przykładem klasy B w najlepszej postaci. Nie brak tu klasycznej grozy, sugestywnie budowanego klimatu, w który wdzierają się gwałtownie ohydne sceny gore i perwersyjne akty zbliżające całość do estetyki horroru ekstremalnego. I pod tym względem książka nie zawodzi. Nie ujmując nic Robowi, którego karkołomne pomysły ekscytowały mnie przed laty, podejrzewam ogromny wkład B.K. Evansona, bowiem całość reprezentuje się znakomicie pod względem literackim. Całość jest bardzo dobrze napisana, brak tu jakichkolwiek logicznych wpadek, czy choćby drobnych wpadek, które przepuściłaby korekta. Czytelnik szukający mocnego, poruszającego i niepoprawnego politycznie horroru w doskonałej postaci może ślepo sięgnąć po ów tytuł, otrzymując dokładnie to, czego oczekuje – mocny, ponury, horror satanistyczny. Że trochę płytki pod względem prezentacji bohaterów? Że dość przewidywalny? To też jego urok. O piekło lepszy od filmu, którym Zombie zaprezentował schyłek swego geniuszu. Może czas wziąć się za książki, panie Robercie?

środa, 13 maja 2015

Krótki blog klasyczny (129)

Sto dwadzieścia dziewięć
Krótko, bo krótko, ale powiedziałem, że będę pisał częściej, to nie wypada się okłamywać. Dziś znów na blogu dwie nowe recenzje, ale ja chciałem oficjalnie ogłosić wydanie "Miasteczka", które napisałem dokładnie rok temu z Robertem Cichowlasem. Wygląda przepięknie, a treść? Hmm, no, napisaliśmy to rok temu, a ja zawsze chcę coś popoprawiać. I tak, praktycznie zawsze czytam swoje książki zaraz po wydaniu, by wyłapać wszystkie błędy i wpadki. Jeśli chodzi o "Miasteczko" trudno było tym bardziej, że to pierwsza oficjalna powieść, jaką popełniłem, nawet na spółkę. Jedno jest pewne, zamknąłem całość z satysfakcją. Udało nam się. Ciekaw jestem Waszych opinii. Spodziewam się skrajnych i dlatego lubię pisać horrory. Nawet jeśli potem boję się je czytać, hehe.

A jeśli mowa o pisaniu, to w ciągu ostatnich miesięcy napisałem (oprócz dziesiątek recenzji, redakcji, itp), dwie książki. Jedna to zombie horror napisana z Robem i aktualnie ważą się jej losy, czyli losy wydawcy. Bo niby jest, ale teraz trzeba się dogadać... Druga to w zasadzie redakcja monografii mojego zakładu pracy, ale o tym przy innej okazji.
Czas chwilę odetchnąć, ogarnąć się z dotychczasowymi zleceniami i naprawdę odsapnąć. Zresetować się, odespać. Aby do końca maja. Potem ruszam od nowa do pisania. Czeka powieść "Nienasycony", którą z Robertem zaczęliśmy rok temu, ale przez zombie porzuciliśmy na starcie. Czeka powieść "Odium", którą mamy jedynie w konspekcie. Planów zresztą mamy więcej i nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy je realizować.
Czeka mój "Wolfenweld" i trzeci tom BHO, bym wreszcie siadł do nich i je doszlifował choć trochę przed zamknięciem. Czeka nowy cykl, który wkrótce zacznę (prezentujący zupełnie inne moje oblicze, pisałem kiedyś zresztą o tym). Marzę jeszcze o dwóch innych projektach, szukam czasu na współpracę z Czarnym i Siwcem, a przede wszystkim Maćkiem Lewandowskim (obiecałem im niegdyś, a z gęby cholewy nie robię). Jest więc co robić. Trzeba tylko trochę odetchnąć.
Jak tylko skończę co mam robić w najbliższych tygodniach.
Bez odbioru.

Większe recenzje - PRZEJAŻDŻKA - Jack Ketchum

Jack Ketchum
PRZEJAŻDŻKA
wydawnictwo: Replika
stron: 304
ocena: 3/6

Jack Ketchum to pisarz, który wbił się czytelnikom w świadomość jako mistrz horroru ekstremalnego, potrafiący autentycznie i skrajnie przerazić, co ważniejsze czyni to bez używania tak częstych dla horroru zjawisk i sił nadprzyrodzonych. Prawdziwą grozę budzi człowiek, jego szaleństwo, okrucieństwo, wyrachowanie. Nie inaczej jest w powieści „Przejażdżka”, wydanej niedawno przez wydawnictwo Replika.

Muszę od razu zaznaczyć, że polscy wydawcy z Ketchumem mają teraz niewątpliwie drobny problem. Jest to też problem samego autora, który najlepsze i najmocniejsze dzieła ma już za sobą. I choćby nie wiem jak próbował, drugiej „Dziewczyny z sąsiedztwa” i „Poza sezonem” nie stworzy. Nie znaczy to jednak, że nie próbuje i że mu nie wychodzi. Tylko efekty nie są aż tak porażające. Dowodem na to jest właśnie „Przejażdżka”.

Bohaterami utworu jest trójka osób, złączonych przypadkiem w niebezpieczny węzeł. Carol wiecznie zastraszana i terroryzowana przez męża, Lee, jej przyjaciel i psychopata Wayne. Ich losy łączą się, gdy Carol z Lee uśmiercają byłego partnera kobiety, a świadkiem tego jest właśnie szalony barman. Wierząc, że odnalazł bratnie dusze, zmusza ich do przejażdżki po kilku stanach Ameryki, w trakcie której morduje przypadkowe osoby.

Sam pomysł wielce oryginalny nie jest, nic konkretnego z tego nie wynika, ot solidna historia opowiedziana jak zwykle dosadnym językiem Ketchuma, który nie lubi się bawić w ornamenty słowne, nie oszczędza również czytelnika poprzez subtelne opisy. Mord to mord, gwałt to gwałt. Nie ma miejsca na niedomówienia. Jeśli komuś nie przeszkadza ów styl, nie powinien narzekać na powieść, ale nie sposób nie zauważyć, że brak tu elektryzujących momentów ze wspomnianych wcześniej powieści, widać też wyraźnie szwy, którymi autor pozszywał różne wątki i pomysły (które zresztą sam wyjaśnił później). Nie jest źle, ale od Ketchuma wymagać można więcej.

I tyle też dostajemy w dodanym do książki krótkim utworze „Chwasty”. Bezlitosnym, perwersyjnym, brutalnym, epatującym dawką okrucieństwa i ekstremy w dawce zabójczej dla zwykłego śmiertelnika. Tu jednak wychodzi inna kwestia – tekst sprawia wrażenie napisanego tylko dla owych scen, a wątła fabuła zdaje się być pretekstem do połączenia ich w całość.

Czy więc warto poświecić czas lekturze „Przejażdżki”? Oczywiście, w końcu to Ketchum, choć w nieco słabszej formie.


Większe recenzje - ANATOMIA KŁAMSTWA - Tennant, Carnicero, Floyd, Houston

Tennant, Carnicero, Floyd, Houston
ANATOMIA KŁAMSTWA
wydawnictwo: SQN
ilość stron: 299
4/6

Każdy z nas oglądając serial „Magia kłamstwa” marzył zapewne o tym by być jak postać odgrywana przez Tima Rotha i bez mrugnięcia okiem demaskować kłamców i oszustów. Sam wprawdzie widziałem tylko jeden odcinek i nie dałem się porwać fabule, niemniej koncepcja bardzo mnie się spodobała. W końcu pomarzyć zawsze wolno, a i w moim zawodzie stykam się z kłamstwem co i rusz. Gdy usłyszałem o książce „Anatomia kłamstwa” i poczytałem o jej zapowiedziach, rozmarzyłem się jeszcze bardziej, licząc, że znajdę idealny podręcznik do obnażania fałszu i obłudy, który pozwoli mi uniknąć tych niemiłych sytuacji gdy uświadamiamy sobie, że ktoś nas nabił w butelkę. Książkę stworzyło aż czterech autorów, z których trzech jest byłymi agentami CIA i jednocześnie najwybitniejszymi specjalistami od wykrywania kłamstwa. W związku z tym wiarygodność lektury wzrastała. Czy jednak obietnice składane na okładce i w zapowiedziach nie są kolejnym dowodem na to jak łatwo dajemy się nabrać?

Wspomniałem o „Magii kłamstwa”, bo nie lubię uzewnętrzniania swoich przypadków życiowych, a poza tym łatwiej jest się odnieść do popkulturowego wzorca, który wszak zna spora część społeczeństwa. Przyznajmy jednak, że prawdopodobieństwo i realizm w tym serialu są dość naciągnięte i chyba nikt nie wierzy, że ktoś taki jak główny bohater mógłby istnieć naprawdę. To zresztą jedna z głównych prawd zawartych w „Anatomii kłamstwa”. Nie ma ludzkich wariografów. Nawet te mechaniczne da się oszukać. Kłamstwa nie da się bezsprzecznie wykryć, ale można je z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa namierzyć. Cały trick polega na umiejętnym pokierowaniu rozmową i takim uspokojeniu pytanego, żeby sam przyznał się do fałszu i to najlepiej nie orientując się, że to czyni. I choć to jeszcze bardziej zaskakujące, takie właśnie umiejętności, według autorów, można w sobie wyćwiczyć i stosować z dużym powodzeniem. Niniejsza książka ma zaś pomóc w odkryciu oraz rozwinięciu owych umiejętności. Pod tym względem tytuł sprawdza się znakomicie.

Większy problem stanowi bijąca z jej kart typowa amerykańskość, sprowadzająca się nie tylko do problemów i dylematów raczej rzadko spotykanych pod naszą szerokością geograficzną, ale również skupiania się na politycznych debatach i wywiadach trudnych do przyswojenia przez naszą mentalność zagadnień. Z jednej strony wzmaga to unikatowość książki, ale z drugiej nieco zachwiewa jej uniwersalizm, tym bardziej, że takie fragmenty stanowią dość obszerną część książki.

Krótko mówiąc, jeśli ktoś liczy, że dzięki „Anatomii kłamstwa” stanie się Calem Lightmanem, albo chociaż znajdzie sposób, by do tego dążyć, bardzo się rozczaruje. Nie jest to jednak tylko łatwy sposób na wyciągnięcie pieniędzy od naiwnych czytelników. Zawiera mnóstwo porad i sensownych uwag, a także zestawów ćwiczeń, które pomogą rozwinąć nabyte (lub już posiadane) umiejętności. Może też sprawić, że ze zdziwieniem odkryjecie, jak wiele osób do tej pory najzwyczajniej Was okłamywało. Czy więc warto zainteresować się tą lekturą? Na pewno – jak każdą, która da nam szansę na rozwój intelektualny i zwiększy nasze poczucie pewności w drapieżnym świecie kłamców. Z „Anatomią kłamstwa” niewątpliwie szanse na przeżycie wzrastają.

wtorek, 12 maja 2015

Oglądane, grane, czytane. Blog klasyczny (128)

Sto dwadzieścia osiem.
Minął ponad miesiąc od normalnego wpisu. Powód był jeden. Praca. Pochłonęła mnie praca nad kilkoma projektami do tego stopnia, że nie miałem czasu na nawet krótkie wpisy. Wiem, że były recenzje. Ale to też poniekąd praca. 
Dziś też wpisu nie będzie, bo choć jeszcze przedwczoraj myślałem, że największa zawierucha i największe projekty niemal pozamykane, to dziś znów wypłynęły nowe zadania, do których muszę się pilnie wziąć. Konkretnie scenariusz do przedstawienia tym razem. Ale żeby nie robić za dużych zaległości, a z siebie tytana pracy, powiem, że przez te półtora miesiąca przeczytałem trzy książki, których nie musiałem nigdzie recenzować (plus kilkanaście, które musiałem). Obejrzałem też kilka filmów, a nawet ośmieliłem się pograć w gry, coby całkiem nie zlasować sobie mózgu pracą. 
Lista przewinień na tapecie.

FILMY:

Jeździec znikąd” Gore Verbiński. Przyznam, że nie oczekiwałem po tym filmie wiele, bo raz, że Disneya, dwa, że Johnny Depp, który przejadł mnie się całkowicie po pierwszej części „Piratów z Karaibów”. A tu dostałem bardzo ładny hołd dla filmów Sergia Leone (stroje i pociągi), z kilkoma mocniejszymi scenami i jedną wyjątkowo smutną i niehollywoodzką. Plus multum żartów, gagów i efektów specjalnych. To nie jest film wybitny, ale zapewnia wspaniałą rozrywkę.

Nagłe zderzenie”Clint Eastwood. Brudny Harry tym razem tropi zabójcę, który ofiarom (tylko mężczyźni) uprzednio strzela w genitalia. Motyw zemsty jest nad wyraz wyraźny, tym bardziej, że twórcy nie ukrywają, że karę wymierza zgwałcona przed laty kobieta (Sondra Locke). Istotne, że reżyseria zajął się tym razem sam Eastwood i już powoli zaczął odciskać tu swoje piętno, ciągnąc bardziej w stronę dramatu i wyraźnie sympatyzując ze ściganą. Wielu narzeka na ten film, ale ja uważam go za najlepszą odsłonę po „jedynce”.

Pula śmierci” Budy Van Horn. A tu wprost odwrotnie. Za młodzieniaszka bardzo mnie się ten film podobał, a teraz nie bardzo pamiętam dlaczego. Może z powodu otoczki thrillerowo-horrorowej (do której Callahan nie pasuje), może z powodu epizodów z Guns n’ Roses, których we wczesnej podstawówce uwielbiałem? Dziś da się to oglądać (a nawet trzeba dla młodych ról Liama Nelsona i przede wszystkim satanistycznego narkomana granego przez Jima Carreya), ale nie da się ukryć, że to równia pochyła i dobrze, że zaprzestano kontynuacji.

Gazu mięczaku, gazu!” David Schwimmer. Mam słabość do Simona Pegga, a moja żona do biegów długodystansowych. Oboje zaś do serialu „Przyjaciele”. Wszystko to łączy się w zabawnej komedii o nieudaczniku, który postanawia udowodnić swej byłej, że przebiegnie maraton. Całość wyreżyserował David Schwimmer i choć to nie film wysokich lotów, pośmiać się było z czego.

Taksówkarz” Martin Scorsese. Co tu pisać? W moim mniemaniu najlepsza rola Roberta DeNiro, film wybitny, który wstrząsnął mną totalnie przy pierwszym seansie i do dziś porusza. Obejrzałem w telewizji, bo dziwnym trafem nie mam go na DVD, ale kiedyś to nadrobię. Mistrzowskie studium narastającego szaleństwa, frustracji zdegenerowanym światem, pozostawiającego jednak we wszystkim promyk nadziei. A w rolach głównych znakomici DeNiro, Cybill Sheeperd, Harvey Keitel i Jodie Foster, a wszyscy tak młodzi, że trudno uwierzyć, że to oni.

Ostre psy” Edgar Wright. Zabawne, ale chciałem obejrzeć sobie dla relaksu ten film na DVD, a tymczasem poleciał w telewizji. Niewątpliwie ostatnia naprawdę dobra komedia duetu Edgar Wright i Simon Pegg, którzy tym razem za cel postawili sobie złożyć hołd filmom policyjnym, sensacyjnym i kryminalnym, choć trzeba przyznać, że zamiłowanie do horrorów odbija się echem w bardzo krwawych scenach zabójstw. Ba, motyw z zabójstwem przy wieży kościoła paręnaście lat temu uznano by za ozdobę każdego filmu giallo, dziś zdobi komedię. Ot, czasy. Tak czy inaczej, pomijając idiotyczny polski tytuł, od komediowego początku, po westernowy finał zabawa wyborna. No i jacy aktorzy! Jim Broadbend, Bill Nighy, Timothy Dalton... Wyborna satyra na wieś spokojną, wieś wesołą. Będę do tego filmu wracał.


Milczenie owiec” Jonathan Demme. No puścili w TV, więc nie można było ominąć. I stwierdzam, że mimo upływu lat film nic a nic się nie zestarzał, zaś wejścia Hopkinsa wciąż są upiornie przerażające i tylko szkoda, co z postaci Hannibala zrobiły kontynuacje i seriale...

Substancja” Larry Cohen. Odwiedził mnie świetny czeski pisarz, Honza Vojtisek, więc trzeba było urządzić sobie dobry seans filmowy. Żeby nie zajeżdżać klasyków, wybraliśmy kultowy „The Stuff”, mieszankę filmu sensacyjnego, horroru i pastiszu na konsumpcjonizm z morderczym jogurtem w roli głównej. Widziałem ten film po raz czwarty bodajże i bawiłem się tak samo dobrze, jak za pierwszym razem.

Robale” James Gunn. To też film kultowy. Nie tylko dlatego, że tak bardzo retro. Miłosna opowieść wlepiona w obrzydliwy atak obcego organizmu, który zmienia w piekło niewielkie miasteczko. Pomijając fakt, jak makabryczny i cudownie ohydny jest ten film, jest również niezwykle zabawny. Oglądałem po raz któryś i wracać będę nie raz.

Absurd” Joe D'amato. znany też jako z „Piekła rodem. Cóż, tu się zawiodłem srodze. Nie to, żebym po Joe D'amato spodziewał się arcydzieła, ale pomijając kilka mocnych scen gore, w tym niesamowicie nudnym i niespójnym filmie nie ma nic ciekawego. Strata czasu.


KSIĄŻKI:

Odrażające, brudne, złe – 100 filmów gore”. Piotr Sawicki. Długo polowałem na ten tytuł i dorwałem ją w najbardziej prozaiczny sposób – od kumpla, który sprzedawał ze mną książki na jarmarku. To jak pisze Piotr Sawicki może wywołać kompleksy i przypomina mi, czemu zaprzestałem swych prób w opracowaniach naukowych. Zgłupiałem przez ostatnie lata i brak stosownych ćwiczeń. Znakomity leksykon zawierający w pigułce wszystkie najważniejsze i najciekawsze filmy z gatunku, jednocześnie prezentujący jego ogrom i głębię. Oczywiście do pewnych tytułów można się przyczepić („Ocean strachu” to nie tylko w moim mniemaniu nadinterpretacja, ale po prostu naprawdę słaby film, ot, ocean nudy), nie przemawia do mnie alfabetyczny układ w miejsce chronologicznego, ale jest to książka, którą każdy miłośnik horroru powinien poznać. Wielkie brawa dla autora.

Taniec ze smokami” G.R.R. Martin. Wiele osób ostrzegało mnie przed tymi tomami, sugerując, że
znienawidzę i cykl i autora. Nie wiem dlaczego. Dlatego, że zabił przedostatnią postać, której los mnie w sadze interesował? Że wprowadził multum wątków i postaci sprawiających wrażenie „niech wydłużą fabułę”. Że w gruncie rzeczy niewiele się rozwiązało, za to dużo wydarzyło? Standard. Za to ów cykl polubiłem. Było tutaj zdecydowanie ciekawiej i barwniej niż w „Uczcie dla wron”. Czekam więc cierpliwie na kolejny tom, a nowego sezonu jakoś nie śpieszę oglądać.


GRY:

Batman: Arkham Asylum”. Ukończyłem, żeby mieć podkład do kontynuacji. Wciąż rozczarowuje mnie finał, wciąż zachwyca grafika i rozgrywka. Tytuł do licznych powrotów, bowiem znów nie chciało mnie się rozgrzebywać i odnajdywać wszystkich sekretów itp.

Batman: Arkham City”. O dziwo, tu jest jeszcze lepiej. To już czysty sand box w świecie Batmana, fabularnie bez zarzutów, z niepowtarzającymi się i sensownymi fabularnie questami pobocznymi (których jeszcze nie pokończyłem). W sumie gra idealna. No, może poza faktem, że jakbym chciał grać Catwoman, to szukałbym gry z nią w tytule.

Baldur’s Gate”. No wzięło mnie na oldschool i czasy młodości, więc powróciłem do świata Baldura. Magia działała przez pierwsze dwa rozdziały i utknąłem w trzecim, ale za czas jakiś powrócę. W końcu jest świat do uratowania.

Prototype”. Kiedyś oceniłem ów tytuł najwyższą notą w Horror Online. I dziś, gdy po raz drugi ją ukończyłem mogę to potwierdzić. Fenomenalny klimat zagrożenia, skrzyżowanie Akiry z Resident Evil, Nowy Jork opanowany przez mutanty, zombie i bohatera, który potrafi... w zasadzie wszystko. Jeszcze chwilę się pobawię w questy i czas na dwójkę.

Bez odbioru.
Wracam do pracy, albo idę spać.