niedziela, 26 kwietnia 2015

Większe recenzje - KOSZMAR STRACHARZA - Joseph Delaney

Joseph Delaney
KOSZMAR STRACHARZA
wydawnictwo: Jaguar
stron: 384
4/6

Siódmy tom cyklu o siódmym synu siódmego syna powinien być wyjątkowy. Obawiam się jednak, że ten nadmiar siódemek spowodował przedobrzenie szczęśliwości i tym samym, choć „Koszmar stracharza” wstydu serii nie przynosi, troszeczkę zgrzyta jako całość. Zgrzyt pojawia się już na samym początku. Pierwsze tomy można było czytać jako niezależne powieści, później jednak zaczęły się one zazębiać tworząc bardziej złożoną historię. Dlatego oczekiwałem po cyklu konsekwencji. Do tej pory autor świadom rozrastającej się fabuły szedł na rękę czytelnikowi i w każdym kolejnym tomie krótko streszczał najważniejsze wydarzenia poprzedników. Tym razem chyba sam zapomniał do nich zajrzeć, bowiem początek jakoś nie zazębia się z końcówką „Starcia demonów”. W finale tomu szóstego bohaterowie wrócili z Grecji by odpocząć po dramatycznej bitwie z boginią Ordeen, co więcej, Thomas zdążył spisać owe wspomnienia, mimo nadciągającego widma wojny, która zagraża Hrabstwu. „Koszmar stracharza” zaczyna się od momentu gdy bohaterowie wracają z Grecji, a zamiast domu znajdują zgliszcza. Mocny początek, ale mam ochotę krzyknąć jak sławetna Misery z powieści Kinga: „tak nie było!”


Skoro już się wykrzyczałem, mogę przejść do konkretów, a te prezentują się następująco: Stracharz, Tom i Alice wracają do kraju, który został zrujnowany wojną. Siedziba mistrza została spalona do fundamentów wraz z bezcennymi woluminami, bogin zabity, a Koścista Lizzie uwolniona. Bohaterowie muszą uciekać za granicę, szukając ratunku na wyspie Mona. Tutaj wpadają w ręce szalonego szamana, ale to dopiero początek kłopotów. Ścigani przez łowców czarownic, wojsko i rozlicznych przeciwników, muszą jeszcze stawić czoło okrutnej Kościstej Lizzie, która żąda krwawego odwetu na Gregory'm i jego towarzyszach. Trzeba przyznać, że nigdy wcześniej Thomas i jego przyjaciele nie mieli równie wielkich problemów. I choć czuć w tym powiew świeżości w serii, czuć też odór lochów i stęchlizny.

Właśnie, lochy. Zasadniczo autor postawił chyba sobie za cel sponiewieranie fizyczne bohatera (skoro wcześniej dość mocno rozprawił się z jego psychiką), nie chcąc jednak robić mu większej krzywdy postanawia osadzić go w lochach. Ponieważ wpływa to niekorzystnie na rozwój akcji w młodzieżowej książce, Tom zostaje uwolniony, tylko potem by znów trafić do innego więzienia. I tak kilka razy. W międzyczasie dochodzi jeszcze do kilku walki, przykrych zgonów i w założeniu zaskakujących zwrotów akcji. W założeniu, w praktyce bowiem miałem wrażenie sztucznego wydłużania fabuły, przeciągania i mnożenia wątków, tylko po to by opóźnić finał. Bo tutaj rzeczywiście dzieje się bardzo dużo, a finał ponownie wznosi książkę ponad przeciętność. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że całość rozwleczonej wcześniej fabuły została doklejona do ekscytujących ostatnich rozdziałów tak by stworzyć kompletny tom. Może wystąpił syndrom przejedzenia cyklem, może tym razem po prostu nie porwała mnie przedstawiona historia. A może rzeczywiście „Koszmar stracharza” okazuje się słabszą od poprzedniczek książką? Wciąż dobrą, ale ...

Większe recenzje - STARCIE DEMONÓW - Joseph Delaney

Joseph Delaney
STARCIE DEMONÓW
wydawnictwo: Jaguar
stron: 342
4/5

Zaskakujący dla niektórych finał „Pomyłki stracharza” mógł zaostrzyć apetyt na kolejny tom przygód Thomasa Jamesa Warda. I całkiem słusznie, bowiem konsekwencje podjętych decyzji odbijają się głośnym echem w życiu siódmego syna siódmego syna. Joseph Delaney staje tym razem na głowie, żeby jeszcze bardziej zaskoczyć czytelnika, sponiewierać bohaterów i napisać kontynuację dorównującą poprzednim odsłonom. Zadanie wbrew pozorom nie jest takie proste, trudno bowiem ugrać coś oryginalnego na utartym schemacie, ryzykownie też wprowadzić zbyt drastyczne zmiany. Co najważniejsze, najtrudniej wprowadzić interesujące postacie i demoniczne stwory pozostając wiernym konwencji, a więc literaturze skierowanej do najmłodszych przedstawicieli młodzieży. Autor jednak zna swoje zadanie bardzo dobrze i wyraźnie poczynił postępy w porównaniu do wcześniejszych tomów. Dialogi wciąż są proste i klarowne, bez zbędnych ornamentów, w sam raz dla młodego czytelnika, nikt tu też nie sili się na specjalną złożoność postaci. Wciąż dominuje jasny podział na dobro i zło, choć nie zabrakło zaskakujących przebłysków szarości. W ogólnym rozrachunku próby ożywienia cyklu przy jednoczesnym zachowaniu wierności obranej stylistyce należy uznać za udane. Ale czy samą powieść również?

Tym razem Tom ponownie musi sprzeciwić się swojemu mistrzowi, co gorsza, obecna decyzja zakończyć się dla niego zakończeniem kariery stracharza. Powodem są nie tylko jego skłonności do korzystania z metod mroku, przyjaźń z Alicją, ale przede wszystkim matka chłopaka, wiedźma i Lamia, która wzywa go do przybycia do Grecji gdzie ma jej pomóc powstrzymać śmiertelnie groźną starożytną boginię Ordeen, powracającą właśnie do świata żywych. Moc bogini jest tak potężna, że dobro i zło musi połączyć siły. Głównych bohaterów wspierają więc wiedźmy z Pedle, na czele z zabójczynią Grimalkin. Sojusz ten nie może zostać zaakceptowany przez Johna Gregory'ego, który odmawia współpracy i zabrania udziału w tym zdarzeniu swojemu uczniowi. Tom podejmuje jednak trudną decyzję i wraz z Alice i Billem Arkwrightem wyrusza do Grecji na wielką bitwę z przerażającą boginią.

Trzeba przyznać, że w tym tomie nie ma miejsca na nudę i to kolejny plus cyklu, który nie cierpi na syndrom przynudzania, jak na przykład skądinąd świetny Harry Potter, gdzie w późniejszych tomach wyraźnie rozdmuchiwano fabułę, by zwiększyć objętość książki. W „Starciu demonów” nie ma zbędnych wątków, akcja gna do przodu szybciej niż w którejkolwiek z poprzednich części, niejako podkreślając chaotyczne przygotowania do dramatycznej bitwy z Ordeen. I choć sama bitwa jest znakomita, a jej finał zasmuci młodych czytelników, wzruszając pewnie i co wrażliwsze serca tych starszych, to osią jest tutaj relacja Toma z ważnymi dla niego kobietami – Alice (uczucie do niej wzrasta, ale rozwija się wciąż stopniowo i subtelnie) oraz Matką, która okazuje się być kimś znacznie potężniejszym niż młody Ward wcześniej myślał. Trzeba przyznać, że natężenie problemów, które zrzucił na bohatera autor jest imponujące i bez wątpienia wzbogaca postać. Całość wypada więc znów bardzo dobrze, trochę mniej schematycznie, bardziej mrocznie, odrobinę doroślej. Oczywiście, każda forma może się przejeść. Oczywiście, mogą irytować pewne niekonsekwencje, jak nagła zmiana charakteru Arkwrighta, który po ocaleniu dusz swoich rodziców stał się nagle miły i uprzejmy, zapominając o swojej szorstkości do Toma. Każdemu wolno kręcić nosem, niemniej trudno nie docenić pomysłowości i produktywności autora. Tak czy inaczej, szósty tom udźwignął ciężar cyklu.

Większe recenzje - POMYŁKA STRACHARZA - Joseph Delaney

Joseph Delaney
POMYŁKA STRACHARZA
wydawnictwo: Jaguar
stron: 414
ocena: 4/6

Kroniki Wardstone to obecnie jeden z najpopularniejszych cykli młodzieżowej fantastyki, który uczciwie rzecz ujmując godnie wypełnia lukę po Harrym Potterze, ale równie uczciwie przyznajmy, w żaden sposób nie dorasta do klasyki pokroju „Kronik Narnii” czy tym bardziej „Władcy Pierścieni”. Jedno jest pewne, losy Thomasa Jasona Warda są na tyle intrygujące, że jeszcze długo będą przykuwać uwagę czytelników. Sukcesu należy dopatrywać nie tylko w pomysłowości Josepha Delaney'a, który stara się konsekwentnie rozwijać fabułę, ale również w fakcie, że próbuje za każdym razem podejść do tematu w inny sposób, by nie zanudzić czytelnika utartym schematem. Podobnie jest i tym razem.

Piąty tom, zatytułowany „Pomyłka stracharza” rzuca Toma tym razem na północ, oddzielając go od mistrza, który obawia się o życie chłopca i wysyła go pod opiekę innego stracharza, Billa Arkwrighta. Mężczyzna ów okazuje się być byłym uczniem Gregory'ego, a jednocześnie mistrzem o zupełnie odmiennych metodach pracy i nauczania. Od początku uświadamia Tomowi, że nie będzie w żaden sposób traktował go ulgowo, stosując metody okrutne i bezlitosne. Sprawę komplikuje jeszcze fakt, że Arkwright bardzo chętnie zagląda do kieliszka, a w zamieszkanym przez niego starym młynie rezydują duchy. Ward szybko się zniechęca, ale wkrótce odkrywa skuteczność surowego treningu, a z czasem zaczyna rozumieć tragizm nowego mistrza. Wtedy też staje w obliczu kolejnego zagrożenia, arcypotężnej wiedźmy wodnej – Morweny. To jednak nie koniec jego kłopotów. Mrok wyciąga szpony po Alice, a Zły znów powraca manifestując swą siłę.

W zasadzie w tym tomie młody Ward ma pod górkę już od samego początku. Najpierw nieopatrznie ładuje się w kabałę z żołnierzami porywającymi chłopców do wojska, odkrywa mroczny sekret Alice, a później jest już tylko gorzej. Dla niego, bowiem czytelnik będzie się niewątpliwie dobrze bawił, śledząc dramatyczne losy bohaterów, zagęszczającą się intrygę i pędzącą na złamanie karku akcję prowadzącą do zaskakującego poniekąd finału i wyjaśnienia tytułowej pomyłki. Miłośnicy cyklu nie powinni narzekać, bowiem mimo zmiany miejsca akcji i drobnej rotacji bohaterów schemat w zasadzie zostaje ten sam. Thomas uczy się stopniowo swego fachu, by ostatecznie zmierzyć się z kolejnym potężnym przeciwnikiem. A ponieważ nie jest to bajka dla dzieci, nie wszystko idzie zgodnie z planem, nie brak też niewielkiej, ale wymownej dawki horroru objawiającego się w kilku krwawych i obrzydliwych scenach, choć oczywiście nie jest to poziom makabry jaki uderza ze stron cyklu Monstrumolog. Ot, odpowiednia dawka, by opatrzyć ową literaturę znaczkiem +10 i nie bać się, że lektura skrzywi psychikę naszych pociech. A jeśli wywoła koszmary? To będzie tylko świadczyło o mocy tej książki. Nie brak tu bowiem dramatycznych zwrotów akcji i scen zapadających na dłużej w pamięć. Osobnym aspektem jest natomiast dojrzewanie Toma i rodząca się wraz z nim fascynacja przyjaciółką. Wątek ten został subtelnie zasugerowany i przedstawiony w sposób delikatny i prawdopodobny, wzmacniając tym samym relacje między bohaterami i wiarygodność postaci. Krótko mówiąc, w kategorii fantastyki skrzyżowanej z horrorem skierowanej do najmłodszych nastolatków Kroniki Wardstone nie mają sobie równych.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Większe recenzje - AC/DC DIABELSKI MŁYN - Mick Wall

Mick Wall
AC/DC DIABELSKI MŁYN
Wydawnictwo: In Rock
stron: 556
ocena: 5/6

Trudno sobie wyobrazić historię muzyki rockowej bez AC/DC. Ich niebywała determinacja, żywiołowość i konsekwencja są wzorem dla całych pokoleń muzyków, którzy od ponad czterdziestu lat śledzą karierę grupy braci Young. Trudno też wyobrazić sobie lepszego autora gotowego zmierzyć się z legendą, niż Mick Wall, znakomity dziennikarz, który wśród licznych publikacji skutecznie rozprawiał się z innymi bogami rockowej sceny, by wspomnieć tylko o Black Sabbath i Metallice. I podobnie jest tutaj. Autor zna muzyków osobiście, w związku z tym większość znalezionych w książce informacji pochodzi z pierwszej ręki, a co ważniejsze, Wall nie zamierza stawiać AC/DC pomnika. Muzyka broni się sama, tutaj, podobnie jak w innych swoich książkach autor skupia się na ludziach, nie ukrywając ich zachowań i wpadek, jawnie roztrząsa problemy i cienie przeszłości. Wydawałoby się, że trudno wymarzyć sobie lepszą biografię będąc fanem zespołu. A jednak w całości znajduje się łyżka dziegciu. I to rozmiarów sporej chochli.

Legendarna grupa powstała w Sydney w 1973 roku z inicjatywy dwóch braci, Malcolma i Angusa Youngów. Swoją energetyczną mieszanką rock n' rolla, boogie i bluesa poniekąd wynaleźli hard rock. Stopniowo, konsekwentnie podbijali rynek muzyczny, najpierw w macierzystej Australii, z której wystrzelili później prosto w oko amerykańskiego show buisnessu, by zasiąść w glorii i chwale na szczycie górującym nad resztą mniej znaczących formacji. Nie oszukujmy się, trudno o bardziej rozpoznawalny, zachwycający i poruszający tłumy zespół. Dowodów nie muszę szukać daleko. Moje prywatne dzieci (w wieku rozmaitym) podrygują radośnie w rytm „Let There Be Rock”, w dobie muzyki tandetnej i klubowej uczniowie mojej szkoły eksponują przypinki z charakterystycznym logo. Jako jedynego przedstawiciela sceny rockowej. Nie ukrywam, że przez lata sam skutecznie ignorowałem ten fenomen eksplorując bardziej brutalne lub bardziej złożone formy ekspresji muzycznej. A mimo to nie mogłem przejść obojętnie obok utworów pokroju „Back in Black” czy „You Shock Me All Night Long”. Dopiero w okolicach trzydziestki zrozumiałem geniusz grupy i zatonąłem w dźwiękach zawartych na albumach z ery Bona Scotta. I jeszcze długo przekonywałem się do Briana Johnsona. Nie z powodu jego głosu, ale po prostu zdaje mnie się, że w okresie z nim na pokładzie poza wybitną „Back in Black” trudno było grupie osiągnąć poziom poprzedników.

Dlaczego o tym wspominam? Bowiem Mick Wall doszedł widać do podobnego wniosku pracując nad ową biografią. Opisuje bardzo drobiazgowo początki grupy, w tym także dzieciństwo Youngów, co okazuje się być znamienne biorąc pod uwagę ich pochodzenie. Jednak na ponad 550 stron składających się na ową książkę ledwie 100 dotyczy ery Johnsona, gdzie wszystkie płyty zostały potraktowane zdawkowo i pobieżnie, a każda nagrana ze Scottem jest pieczołowicie omówiona nie tylko od strony muzyki i teksów, ale i promujących je koncertów. Zgadzam się, że Scott był niezwykły, a jego życiorys tragiczny, jednak w pewnym momencie zastanawiałem się czy to biografia AC/DC czy Scotta i Youngów. Biorąc pod uwagę, że większość fanów odpowie - „ale przecież to to samo” - uznam to za pytanie retoryczne.

Niemniej „Diabelski Młyn” okaże się kopalnią wiedzy nawet dla najbardziej zagorzałych fanów. To nie tylko multum informacji o tym jak hartowała się stal i jak bezwzględnie postępowali bracia z każdym, kto nie pasował do ich wizji, lub po prostu wzbudzał w nich zawiść i zazdrość (jak wczesna sekcja rytmiczna, pierwszy wokalista, czy liczni menadżerowie), który z braci jest lepszym gitarzystą solowym, jak bardzo Angus lubi swój mundurek i ile pracy oraz samozaparcia kosztowała ich „długa droga na szczyt”. To także niuanse pozwalające zrozumieć fenomen, jak na przykład pochodzenie (bracia są rodowitymi Szkotami), więzi rodzinne tworzące wewnętrzny krąg dowodzenia, specyficzny klan, gdzie niebagatelną rolę odegrał we wczesnych latach George Young, najstarszy z braci, który zrobił światową karierę i wypromował znakomity przebój „Friday on My Mind” (skutecznie zabity później przez Gary'ego Moora). Jak to zwykle u Walla z książki wyłania się obraz zadziornych małolatów, którzy nie wylewali za kołnierz (poza abstynentem Angusem) i nie przepuścili żadnej dziewczynie, by w międzyczasie zrobić światową karierę, ustatkować się i uspokoić i obecnie korzystać z ciężko zarobionych pieniędzy. W szkocki sposób, a więc jeżdżąc kilkunastoletnim samochodem, żałując pieniędzy na nowy. Tak, nie brak tu humoru, nie brak też sytuacji skłaniających do refleksji. Szkoda tylko, że autor mimo zapewnień ze wstępu tak czołobitnie pokłonił się braciom i Scottowi, marginalizując późniejszą działalność formacji.

Szkoda też, że życie napisało scenariusz niespodziewany i nowa płyta grupy została nagrana bez udziału jej lidera, Malcolma Younga. W momencie gdy książka trafiła do druku Wall jedynie słyszał pogłoski o chorobie gitarzysty, zapewne nikt nie przypuszczał jak poważna się okaże. Dziś, gdy „Rock or Bust” nagrane z udziałem kolejnego członka klanu Stevie Younga udowadnia, że dzisiejsze AC/DC nie ma się czego wstydzić, ale i zdobyć nic więcej nie zdoła. Warto więc zagłębić się w historię tej fenomenalnej grupy. Tu poznacie dogłębnie jej początki i pobieżnie resztę historii. Ale to właśnie tutaj odnajdziecie kwintesencję i rdzeń, który powinien odpowiedzieć na wszystkie pytania jakie chcielibyście znaleźć odpowiedź.