środa, 31 lipca 2013

Powrót z Południa

Trzydzieści trzy.

No i jesteśmy znów w domu po wielkiej wyprawie na południe Polski. Wielkiej, albowiem z dziećmi i teściową na pokładzie. Michał Gacek pewnie do dziś się zaśmiewa, bo nie mógł uwierzyć, że faktycznie wziąłem mamę mojej żony na konwent fantastyki i horroru. A jednak. Mam nawet jej zdjęcia z Grahamem Mastertonem. Zresztą, chyba każdy, kto był wówczas na Krakonie ma takowe.
Do rzeczy jednak. Kraków zwiedzony niemal w całości (obejmującej oczywiście tylko Stare Miasto), co zachwyciło moją rodzinkę w sposób niewyobrażalny. Na dokładkę udaliśmy się więc jeszcze do Zakopanego, a wracając zajechaliśmy do Częstochowy. Nazwiedzałem się więc więcej niż w ciągu ostatnich kilku lat. Pochwał szczędzić nie będę mojej żonie, która dzielnie prowadziła nasz pojazd przez całą Polskę, ani dzieciom, które dzielnie zniosły trudy kilu(nasto)godzinnej podróży. Oto kilka radosnych fotek rodzinnych:



Co do Krakonu - obszerna relacja zapewne znajdzie się na Horror Online, póki co mogę to opisać w punktach to co dotyczyło bezpośrednio mnie (w końcu to mój blog):

  1. Dzień pierwszy (czwartek) - zjechaliśmy tuż przed 20stą, zdążyłem na swoją prelekcję o adaptacjach prozy Lovecrafta, która okazała się niespodziewanym sukcesem. Na pewno moim najlepszym wystąpieniem na Krakonie. Czytanki, które miałem przeprowadzić z Michałem Gackiem i Krzysztofem T. Dąbrowskim nie całkiem udało się zrealizować (musieliśmy opuścić budynek przed czasem). Zainteresowanych dalszym ciągiem mojego „Robaczywka” odsyłam do pierwszego numeru zina „Horror Masakra”. Już wkrótce będzie tam miał premierę. Na deser zaś spotkałem Roberta Cichowlasa, Piotra Pocztarka, Aleksandrę Zielińską, Macieja Kazimierczaka, Rafała Christa, Krzysztofa Bilińskiego, Franciszka Zglińskiego, Tomasza Czarnego, Tomasza Siwca, Marka Grzywacza, Grahama Mastertona, no i oczywiście zarządzającego panelem horroru Michała Stonawskiego. Pozdrawiam wszystkich.


  2. Dzień drugi (piątek) miał być dla mnie dniem wolnym, który chciałem spędzić z rodziną na Starówce, ewentualnie zajrzeć na jakieś ciekawsze panele. Wyszło zaś tak, że miasto wchłonęło nas całkowicie, a zamiast paneli trafił mnie się indywidualny wywiad z Grahamem Mastertonem, który wycałował mi teściową, pobłogosławił dzieci i adorował żonę. Na wieczorne panele po prostu już nie miałem siły.


  3. Dzień trzeci (sobota) zaczął się spotkaniem z Redakcją Grabarza, przy okazji pojawiła się również ekipa z Horror Online. Wyprawa na Wawel (i moje gapiostwo) sprawiły, że nie dotarłem na panel Zombiefilii, ale grupa była i tak na tyle liczna, że mojej nieobecności nie zauważył chyba prawie nikt. Tomasza Siwca już przeprosiłem, jeszcze raz powtórzę, że za upór z jakim mnie szukał i mijał się ze mną, ma u mnie egzemplarz autorski każdej kolejnej książki. Pozdrawiam! Dzień skończył się panelem 10-lecia HO, gdzie dodatkowo, oprócz Mariusza Juszczyka, Olgi Piech i Pawła Waśkiewicza pojawił się sam Adam Kałużny, znany jako wieloletni, legendarny szef serwisu. Ostatecznie wylądowaliśmy z żoną na afterparty, gdzie dołączyliśmy do Wojciecha Pawlika, Mariusza Wojteczka, Krzysztofa Maciejewskiego, Kazimierza Kyrcza, Dawida Kaina, ich żon, dziewczyn, osób towarzyszących, wyżej wspominanych autorów i wielu innych znanych postaci. Działo się. 


Bardzo dziękuję Michałowi Stonawskiemu za zaproszenie, a Piotrowi Pocztarkowi za spotkania z Mastertonem. Przede wszystkim zaś mojej żonie, Dagmarze, że mnie tam dowiozła.

Na koniec jeszcze kilka słów o twórczości własnej. Wspomniałem o „Robaczywku”. To krótki tekst (20000 znaków), którym niejako powróciłem bo BHO'wych eksperymentach do klasycznego dla mnie horroru realistycznego. Bardzo realistycznego i ponurego. Miło było się odblokować.
Jeśli chodzi o BHO, to drugi tom ukazał się tydzień temu i już go nie ma. Ponieważ był Krakon, nie zdążyłem go zareklamować, ale i tak ściągnęło go ponad 200 osób. Teraz go nie ma, z nieznanych mi przyczyn stanu tego zmienić chwilowo nie mogę, zobaczymy co będzie dalej. Szkoda czasu na stres.
Dodam jeszcze tylko, że właśnie dziś ogłoszono oficjalnie okładkę „Pradawnego Zła” mojego i Roberta Cichowlasa. Z blurbem Mastertona. A co! Jesteście ostrzeżeni - premiera jesienią.


Na tapecie:

FILM:

Znów mamoniowo - powtórka wszystkiego co już widziałem.


Underworld” Lena Wisemana. Po dość przyjemnym seansie z „Butem Lykanów” postanowiliśmy z małżonką obejrzeć kultową część pierwszą. Nie pamiętam jakie wrażenia miałem przed laty oglądając to „dzieło” (to też o czymś świadczy), teraz byłem po prostu zdruzgotany głupotą, naiwnością i eksponowaniem żony reżysera w głównej roli. Nawet w „Resident Evil” odbywa się to mniej nachalnie. Cały konflikt wampirów i wilkołaków, które są tu pretekstem do fabuły można sobie wsadzić w kieszeń, bo chodzi tylko o to, żeby Kate Beckinsale sobie pobiegała i postrzelała. Poza tym film postarzał się okrutnie i badziewiem trąci.


Manitou” Williama Girdlera. Adaptacja najsłynniejszej powieści Grahama Mastertona opowiadająca o odradzającym się w ciele młodej kobiety okrutnym szamanie indiańskim. To co w książce było przerażające, tutaj jest ledwie emocjonujące. Pierwsza godzina to całkiem udane kino familijne z niesamowitością w tle, ciąg dalszy to już kuriozalne odejścia od pierwowzoru w stronę gwiezdnych wojen. Całość ratuje jeszcze Tony Curtis jako Harry Erskin, ale film również mocno się zestarzał. Miałem okazję pogawędzić o nim z Mastertonem. Dalej w to nie wierzę.



King-Kong” Petera Jacksona. Mając dwójkę dzieci zrobiliśmy sobie z żoną z tego filmu trzyodcinkowy serial, bowiem na jeden raz nie byliśmy w stanie objąć całości. Tak jak przed laty, tak i teraz utrzymuję, że jest to jeden z najlepszych reamaków jakie kiedykolwiek zrobiono. Mimo iż w ogóle nie pasuje mi do tego filmu Jack Black. Jeśli chodzi o resztę, o przerażająco smutną historię gigantycznej małpy zakochującej się w niewinnej młodej dziewczynie, Jackson opowiedział to na nowo w sposób prawdziwie ujmujący. Wyjątkowa wersja wyjątkowego dzieła. Wspaniałe kino.



Quantum of Solace” Marca Forestera. Jedyny Bond będący kontynuacją poprzedniego. I jedyny w którym tak bardzo zapomniano o fabule, przetykając jakieś nieskładne dialogi i puste banały o zemście, obowiązku i patriotyzmie z efekciarskimi, niekończącymi się scenami pościgów, wybuchów, pojedynków i katastrof. Z irytującą Kurylenko na dokładkę, która ni to jest dziewczyną 007, ni to jego partnerką (?). Króciutki to film, może ktoś z rozpędu wyciął sens? Tak jak podobało mnie się „Casino Royale”, tak tutaj nie mogę się odnaleźć. To bardziej Bourne'a przypomina niż agenta Królewskiej Mości. W mym rankingu, mimo efektów i nowoczesności, ląduje na dole rankingu.

KSIĄŻKA:


Ikon” Grahama Mastertona. Wspaniały dowód na to, że autor „Manitou” potrafi pisać równie pasjonujące thillery. W jednym z miast ginie starsza kobieta, która okazuje się być... Szkoda, że okładka (jakże tandetna) zdradza tak dużo, niemniej zwrotów akcji i typowej dla Mastertona brutalności przyprawionej szczyptą seksu nie sposób nie pomylić z innym pisarzem. Zimna wojna w intrygującym wydaniu z zaskakującym pomysłem wyjściowym. Nie jest to na pewno lektura z górnej półki, ale niewątpliwie świetna książka na lato.


American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Wreszcie dorwałem, przeczytałem i zostałem wgnieciony w ziemię. Absolutnie miażdżąca, piorunująco okrutna i wstrząsająca książka opowiadająca o młodym yuppie zatracającym się w świecie konsumpcjonizmu, otoczonego najdroższym sprzętem i ubraniami, zagubionego w wyścigu szczurów, absurdalnej pracy i spotkaniach w nocnych klubach z podobnymi mu, kompletnie nijakimi biznesmenami. Z drugiej strony jest to też opowieść okrutnego i bestialskiego mordercy i gwałciciela, nekrofila i kanibala. Tylko czy nie jest to jedynie wytwór skatowanej wyobraźni? Jest to książka trudna i ciężka, gdzie obok niekończących się opisów spotkań w klubach, szczegółowych analiz dokonań grup popowych czy zasad mody i ogłady pojawiają się sceny tak okrutnych i niewiarygodnie nieludzkich zbrodni, że nie ma, podkreślam – nie ma w świecie horroru równie drastycznych opisów. Wsadźcie sobie w kieszeń Lee, Ketchuma i innych. Co więcej, epatowanie dzikim okrucieństwem nie jest tutaj celem samym w sobie. Nie sposób przejść obojętnie obok lektury, nie sposób o niej zapomnieć. Nie polecam więc jej nikomu. Pewnie jej nawet nigdy nie tknę. Stwierdzam jedynie, że jest to jedna z najlepszych, choć może raczej powinienem napisać najważniejszych książek jakie przeczytałem.


Najlepsze opowiadania tom2” H.P. Lovecrafta. No co? Nic nigdy nie odgoni mnie od Loviego, a gdy dojrzałem tę książkę w krakowskim empiku, nabyłem bez zastanowienia. Znam te wszystkie teksty, oczywiście, ale przypisy S.T. Joshiego i Mateusza Kopacza odkrywają przede mną zawsze nowe tajemnice utworów „Samotnika z Providence” i pozwalają jeszcze bardziej zachwycać się jego geniuszem. Co też czynię.

Tyle na dziś
Odbiór.


niedziela, 21 lipca 2013

Zarobiony jestem

Trzydzieści dwa.
Znów nie napiszę o tym co planowałem, bo w ostatnich czasach na bloga nie mam czasu w ogóle, a uprawiam go by nie zaniedbać tej działalności literackiej. Kto wie, czy nie jedynej przy jakiej zostanę. Mam taki nastrój ostatnio „niepisarski” i pewnie dlatego w najbliższych miesiącach powyskakuję w kilku miejscach. Może nie jak Masterton Graham, który nawet teraz daje o sobie znać DVD „Manitou”, które mi wpadło w ręce w trakcie poszukiwania filmu na wieczór, czy „Ikonem”, który z kolei został (również przypadkowo) wylosowany na lekturę na najbliższe dni.
Ja tymczasem odliczam dni do Krakonu, licząc, że wyrobię się z przygotowaniami do swoich prezentacji . Już żałuję, że nie zdecydowałem się na pomoce naukowe. Nie żebym nie dał rady nawijać o Lovecrafcie przez godzinę bez laptopów, tablic i ekranów, ale nie wiem, jak to zniosą słuchacze. W tak zwanym międzyczasie, łapiąc oddech po kolejnych adaptacjach, skrobię opowiadanko na zamówienie do nowego zina. Nosi tytuł „Robaczywek” i zobaczymy, gdzie mnie poniesie. Zdecydowałem się również wypuścić drugi tom „Bóg Horror Ojczyzna”. Znów za darmo. Dlaczego może ktoś spyta? Bo jest tak inny od pierwszego, że się boję o jego przyjęcie. Nie ma gore (chyba), jest więcej akcji, są zombie, wilkołaki i wampiry. Te dwa ostatnie w wersji specjalnej, żywe trupy w wersji nieco okrojonej jednak, bo uznałem, że co niektórzy mogą już mieć przesyt po bijącej rekordy popularności „Zombiefilii”. W szufladzie czeka jeszcze jeden tekst o „kąsaczach” i nie wiem, czy jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu. Ale „Nigdy nie mów nigdy” - rzekła żona Seana Connery'ego. Stonka i Maks już w środę, niech się dzieje co chce. Ja z rodzinką w czwartek w Krakowie. Tak żebym się nie denerwował opiniami o BHO chyba.

Na tapecie:

FILM:

The Haunted Palace, Die, Monster, Die!,The Shuttered Room, Curse of the Crimson Altar, The Dunwich Horror, Music of Erich Zann, Re-Animator, The Curse ,The Unnamable, Bride of Re-Animator, The Unnamable II: The Statement of Randolph Carter, Necronomicon, Dagon, Beyond Re-Animator, The Call of Cthulhu, Cthulhu, The Whisperer in Darkness, Castle Freak, Lurking Fear i Bleeders. To efekt ostatniego maratonu adaptacji lovecraftowych. A to i tak tylko te najważniejsze. Został mi jeszcze From Beyond. Nie napiszę nic o żadnym, bo czasu mi szkoda dziś, poza tym będę o nich paplał na Krakonie. Dodam tylko, że w ramach odskoczni obejrzałem jeszcze z żoną „Music & Lyrics” - przesympatyczną i mądrą komedię z Hugh Grantem i Drew Barrymore, oraz „Dzień dobry TV” - nie tak mądrą, ale równie sypatyczną komedię z genialną rolą Harrisona Forda.

KSIĄŻKA: 
 


Odrodzony” F. PaulaWilsona. Przyznam, że jestem zaszczycony faktem, iż już wkrótce moje nazwisko znajdzie się w antologii razem z tym panem. Nie zmienia to jednak faktu, że „Odrodzony” jest dość przeciętnym horrorem pseudostatnistycznym (względnie pseudonaukowym), a nazwanie go na okładce kontynuacją „Twierdzy” uważam za skandal. Dobrze napisana, solidna lektura, ale szału nie robi po latach.



Rok 1984” George'a Orwella. Co tu mówić, co tu pisać. Wielki Brat patrzy. A historia naszego kraju pokazuje, że nie była to tak wielka antyutopia jak zwykło się twierdzić. Wstrząsająca lektura, której finał na zawsze wbija się w pamięć. Za dużo emocji, za dużo skojarzeń. To powinien być osobny wpis/elaborat.

Dość na dziś.

Choć dla porządku kronikarskiego dodam, że w „Falloucie” utknąłem, gdyż cymbał stary zapomniał o promieniowaniu i jego skutkach. Teraz naprawiam błędy.

Bez odbioru.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Różności po raz kolejny

  • Trzydzieści jeden.
    Krakon coraz bliżej. Tak. Jestem tym faktem podekscytowany. Zaczynam stresować się przed swoimi wystąpieniami. Cieszę się, że z całą rodzinką pozwiedzam gród Kraka. Tymczasem zaś oglądamy z żoną koncert My Dying Bride na DVD i ogarniamy kwestie zdjęciowe z Seven Festiwal. A działo się tam niemało. Żeby było ciekawiej, my wybraliśmy koncerty bardzo egoistycznie i subiektywnie, udając się tylko na te, które faktycznie nas interesowały (w dniu pierwszym) i gratulując sobie tej decyzji, gdy dnia drugiego czekaliśmy na występ MDB i zmuszeni byliśmy niejako do obejrzenia i tego co dla nas ciekawym nie było. Najważniejsze jednak jest to, że pierwszego dnia Tiamat zachwycił nas wyjątkowym koncertem, o którym pewnie napiszę więcej do Atmospherica. Wymiana gitarzysty wyszła grupie na dobre, chórki jakimi wspierali Johana basista i wspomniany gitarzysta powinny zostać zarejestrowane, a miny, pozy i żarty lidera zapamiętamy na długo. Jak cały koncert. Znakomity.


    Drugi dzień upłynął deszczowo, wśród przedziwnych spotkań z muzykami m.in. Closterkellera, Riverside i Hunter, przede wszystkim zaś na pogawędkach z Bartem Krawczykiem, z którym wreszcie udało mi się spotkać „na żywca”. W końcu dwóch maniaków MDB musiało być w tym miejscu. A skoro maniacy spotykają się pod sceną, to tam też i spotkałem Sezmotha, no bo gdzie indziej mógł być drugi gitarzysta Acrybii? Zybiego, ostatniego acrybiowego spotkaliśmy już po koncercie. Świat jest mały. My Dying Bride tymczasem wstrząsnęło i zachwyciło, żal tylko, że nie grali jako gwiazda i nie dane im było bisować. Nie mieliśmy już co oglądać. Wróciliśmy do domu i tu pokłony dla małżonki mej, która dzielnie prowadziła przez cztery nocne godziny po drogach, które i za dnia do lekkich nie należą.


    A z innej beczki. Stwierdziliśmy z żoną, że wtórny analfabetyzm nie jest dla nas dobry, wszak przed wiekami byle szlachcic porozumiewał się biegle kilkoma językami. A my co? Ledwie komunikatywny angielski, zapomniane podstawy łaciny, kilka zwrotów po niemiecku… Mało. Małżonka jeszcze coś z rosyjskiego pamięta, ja nie mam skąd. Tym samym podjęliśmy szaloną decyzję i takoż rozpoczęliśmy naukę hiszpańskiego. O efektach nie ma co mówić, ledwie pięć lekcji za nami, ale bakcyl połknięty. Chcemy więcej.

    Na tapecie:

     KSIĄŻKA:
    "Skazaniec" Krzysztofa Spadło. Miałem okazję przeczytać przedpremierowo i porównać do "Skazanych na Shawshank" wiadomo kogo. Rewelacyjna książka, o której na razie mówić nie mogę. Wypatrujcie jej nadejścia jesienią. Polecam.

    FILM:


    "Casino Royale" Martina Campbella. Ostre wejście w rolę Daniela Craiga, powrót do literackiego pierwowzoru i rezygnacja z komedii na rzecz brutalności i realizmu. Poza faktem, że jednak z Craiga żaden gentelman, to jako Bond sprawdza się świetnie i rewelacyjnie wpisuje sie w postać stworzoną przez Flaminga. Dobra rzecz.
    Tyle na dziś.
    Bez odbioru.

piątek, 12 lipca 2013

30

Trzydzieści.
Krakon coraz bliżej, ale jest to nieistotne, bowiem już dziś będę z żoną na koncercie TIAMAT (co jest oczywiste, bowiem pada - zawsze pada jak idziemy na TIAMAT). To też w sumie nie jest takie ważne, bowiem jutro zobaczymy MY DYING BRIDE, co dla mnie osobiście może być przeżyciem niemal duchowym. Nie bez powodu uzbieraliśmy taką oto małą kolekcyjkę:


Dobra, dosyć lansu, trzeba dokończyć pakowanie. Dla porządku dodam jeszcze tylko, że widziałem już okładkę "Pradawnego Zła". Nie wiem, co zrobiło na mnie większe wrażenie - okładka, czy blurb na niej. Zobaczycie pewnie już we wrześniu. Co do książki. Już się boję. Niewątpliwie to najbardziej chora i obrzydliwa rzecz jaką stworzyłem. Podobnie jest w przypadku Roberta, czujcie się więc ostrzeżeni. To prawdziwy horror w hołdzie klasykom.

Na tapecie:

FILM:


"Świat to za mało" Michaela Apteda.Dziewiętnasta odsłona Bonda przynosi ciekawą próbę zmian w postaci przewrotnej roli Sophie Marceau, z psychotycznym i nadnaturalnym Renardem jako przeciwnikiem, wreszcie z udanym zamachem na sekcję M16. Nie chcę zdradzać za dużo, bowiem są tu wątki, które skutecznie wymykają się schematowi. Z drugiej jednak strony, nawet Marceau gra tu schematycznie i aż dziw bierze, że można grać jeszcze gorzej dziewczynę Bonda (można - Dennise Richards otrzymała za rolę tutaj Złotą Malinę). Film ogólnie widowiskowy, choć nie tak spektakularny jak poprzednie z Brosnanem. Wart jednak zobaczenia z powodu ostatniego występu Desmonda Llewelyna w roli Q (aktor zginął wkrótce po zakończeniu zdjęć) i pojawieniu się jego następcy - R. A w postać tego "młodzieńca" wcielił się sam John Cleese. Monthy Python w Bondzie to po prostu coś wspaniałego. 


 "Śmierć nadejdzie jutro" Lee Tamahoriego. Jubileuszowy, dwudziesty Bond rozpoczyna się brawurowo od pochwycenia i uwięzienia 007 na całe 14 miesięcy, w trakcie których poddawany jest torturom. Tak odważne odejście od schematu kończy się wraz z wybrzmieniem ostatnich dźwięków w wykonaniu piosenki tytułowej (która kompletnie nie pasuje ani do filmu, ani konwencji - ja rozumiem, że to Madonna, ale do cholery, to jest BOND!). Potem mamy Jamesa ścigającego arcygroźnego (jak zawsze) azjatyckiego wojskowego, który podszywa się pod kogoś innego. Pomaga mu agentka CIA (w tej roli Hale Barry), która w odróżnieniu od dotychczasowych pomocnic 007, rzeczywiście działa. W filmie nie brak licznych nawiązań do poprzednich części (szczególnie w scenie z Q), a efekty specjalne i widowiskowość ocierają się momentami o science-fiction. Film do tej pory robi a mnie wrażenie swoją spektakularnością i brakiem nastroju Bondów. Niemniej - świetne patrzydło.

KSIĄŻKI:


"Podpalaczka" Stephena Kinga. Wspominałem, że szło mi ciężko z tą książką i tak jest w istocie. Znaczy, skończyłem ją, ale jestem zawiedziony rozwlekaniem pewnych wątków i rozciąganiem nadmiernym pewnych scen. Niewątpliwie, King złych książek nie pisze, ta jest naprawdę niezła, ale daleko jej do późniejszych dzieł Mistrza.

GRY:
Wciąż "Fallout" nr 1. Mam waterchip, poszedłem do Blasku. Czyli prawdziwa zabawa dopiero przede mną. Ech, ta gra naprawdę się nie starzeje.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 9 lipca 2013

Garść różności

Dwadzieścia dziewięć.
Nie mam pomysłu na wstęp, więc od razu przejdę do dalszego wpisu. Ponieważ wciąż nie nadrobiłem recenzenckich zaległości, dalej wstrzymuję drugi tom „Bóg Horror Ojczyzna”. I coraz bardziej się zastanawiam, czy rzeczywiście chcę w to dalej brnąć. W horror polski znaczy się. Coraz poważniej myślę o bajkach i książkach dla dzieci. Strach pomyśleć jak poważnie.
Dobra; „Wszystko spłonie”, bo taki tytuł nosi druga część Stonki i Maksa, ukaże się tym miesiącu. Na pewno. Bardzo prawdopodobne, że jeszcze przed Krakonem. I małe sprostowanie, książka moja i Roberta Cichowlasa będzie nosić tytuł „Pradawne zło”, a nie jak pisałem „pierwotne”. Niby drobiazg, ale istotny. Wojny o tytuł nie było, ale mnie się wdrukował roboczy i stąd zmyłka.
Ostatnio było dość thrashowo, bowiem DAMAGE CASE miało szansę pokoncertować trochę w Gdańsku, za co dziękuję kapelom: DRILLER, METALIATOR, THE MEIZTERZ, REPULSOR, THE MECHANIX i TESTER GIER, z którymi mogliśmy dzielić sceny. Był szał dżinsowych katan, białych adidasów i naszywek. Nie ma co, stary thrash ma się świetnie. 


W związku z tym, doszedłem do etapu, że niczym bohater „Worka Kości” Stephena Kinga, zamiast napisać nowy tekst do antologii, pogrzebałem w swym kartonie (czyli twardym dysku) i wydobyłem utwór, który miał się ukazać w zbiorku „Horror Klasa B”, ale z przyczyn obiektywnych ujrzy światło już jesienią w antologii u boku kilku bardzo i bardziej znanych pisarzy. Rzecz zwie się „A czerwiec był piękny tego roku” i, oczywiście, jest krwawym horrorem. Co bardzo mnie cieszy, w antologii pojawi się również prawdopodobnie tekst pewnego znamienitego polskiego autora, który nawiązał nieco do mego uniwersum BHO. I wierzcie mi, zrobił to w swoim stylu – czyli brutalniej, przewrotniej i lepiej. Zresztą, taki pisarz fuszerek nie odstawia.
Na zakończenie jeszcze zdradzę, że ruszyły prace nad nowym materiałem ACRYBII. Czas dotrzymać obietnic, jakie złożyłem jakiś czas temu, mówiąc, że kolejny materiał to będzie epka w całości poświęcona Boudelaire'owi. I tak też będzie. Cztery utwory, dwa znane, dwa nowe, wszystkie nagrane na nowo w okrojonym, trzyosobowym składzie. Rzecz zwać się będzie „Koniec Dnia” i ukaże się wkrótce.

Na tapecie:

FILM:


"Underwold: Bunt Lykanów" Patricka Tatopoulosa. Stało się więc, żona mnie przekonała i obejrzałem trzecią część serii o wojnie wampirów z wilkołakami. Przyznaję bez bicia, że tematyka ta przestała mnie interesować lata temu, a wampiryzmowi i gotycyzmowi podziękowałem lat temu naście. I długo by wyjaśniać dlaczego. Grunt, że długi odwyk od zmierzchopodobnych szajsów spowodował, że naprawdę dobrze bawiłem się w trakcie tego seansu. Trzeba przyznać, że widowisko od strony cyfrowej przygotowano znakomicie, wrażenie robią też cyfrowe rzeźnie, w których pikselowa krew tryska strumieniami. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ma to swój przeuroczy klimat i film sprawdza się znakomicie w roli dobranocki odstresowującej przed snem. I nawet klasyczne nadęcie wampirów nie jest tu tak irytujące jak zwykle. Niestety, Michael Sheen nijak mi nie pasuje do roli praprzodka wszystkich lykanów (momentami wręcz kojarzył mnie się z Simonem Peggiem), a Bill Nighy już na zawsze pozostanie dla mnie starym rock n' rollowcem, Billy Mack'iem z „To właśnie miłość”. Dlatego gdy patrzyłem na niego jak robi groźne miny jako król wampirów, zaraz przed oczami miałem jego wygłupy we wspomnianej (i skądinąd wybornej) komedii romantycznej i resztki klimatu rozsypały się w pył. 


"Golden Eye" Martina Campbella. Ciąg dalszy bondomanii. Tym razem pierwsze wejście Pierce Brosnana w roli 007, polski akcent pod postacią Izabelii Scorupco, wredny jak zawsze Sean Bean i pierwsza od lat dobra piosenka tytułowa w wykonaniu Tiny Turner. Fabuła tak naprawdę nie ma znaczenia, bowiem istotny jest tu popis fajerwerków, jakich seria nie widziała od dawna. Bond pojawia się co chwilę w innym miejscu, uwodzi i daje się uwodzić (groteskowa rola Famke Janssen, która zabija dusząc... udami) i rozbija w drobny mak wszystko co spotka na swej drodze. Jest humor, jest widowisko, jest akcja, czyli wszystko co w bondach najlepsze. Scena pościgu czołgiem to z kolei w moim mniemaniu jedna z najlepszych w całej serii.


"Jutro nie umiera nigdy" Rogera Spottiswoode'a. Osiemnasta odsłona serii, w której 007 musi zmierzyć się szalonym potentatem prasowym, który planuje wywołać III wojnę światową by mieć odpowiednie nagłówki do gazet. Intrygujące podejście do tematu, a całość zrealizowana niemal w konwencji teledysku. Akcja rozpędza się od początku i nie zwalnia nawet na moment. Tym samym zostaje wyznaczony kanon, w jakim będzie poruszał się Bond w wydaniu Brosnana. Jest on może mniej humorystyczny niż Moore, ma w sobie coś z elegancji Connery'ego, brak tu jednak realizmu Daltona. Jest za to kalejdoskopowo prowadzona akcja, dziesiątki wybuchów i trzy dziewczyny 007, które pojawiają się tutaj jakby tylko dlatego, że tego wymaga konwencja. Miłe patrzydło, ale po wielkim otwarciu (scena na targu z bronią) i ucieczce z bombami na pokładzie myśliwca, późniejsze akcje nie robią już takiego wrażenia. Nawet szaleństwa Brosnana i Yeoh na motorze przed helikopterem. Dobry film, ale daleko mu do klasyków.


KSIĄŻKA:


Piłsudski 1867-1935” Andrzeja Garlickiego. Wreszcie ukończyłem tę jakże wyczerpującą biografię Marszałka. Muszę przyznać, że wiele faktów wstrząsnęło mną na tyle, że minie trochę czasu nim sobie w głowie poukładam wszystkie zdarzenia i przewartościuję to wszystko na tyle by wydać ostateczny osąd. Bo że Piłsudski Wielkim Polakiem był to wiadomo. Patriotą takoż. Jednakże wiele jego działań i metod było dość radykalnych, a jeszcze więcej po prostu dziełem odpowiedniej propagandy. Jak zaznaczałem wcześniej, książka nie wybiela, podaje tylko fakty - nawet tak dosadne jak dokładny przebieg sekcji Marszałka. Wyjątkowa lektura o wyjątkowym człowieku.


Joyland” Stephena Kinga. Oj, starzeje się Mistrz, starzeje. Coraz mniej u niego horroru, coraz więcej sentymentalizmu. Bił on po oczach w „Dallas '63”, chwyta za serce i tutaj. Sentymentalna podróż do czasów młodości bohatera, gdy przeżył wyjątkowe wakacje (i jesień) pracując w wesołym miasteczku Joyland, przypomina mi tego Kinga jakiego pamiętam ze „Skazanych na Shawshank” czy „Ciała”, choć i kilka innych tytułów przyszłoby mi do głowy, gdybym zechciał podejść do półki z książkami... Dość powiedzieć, że Mistrz formę ma znakomitą, a książka jest po prostu wspaniała. 


The Walking Dead: Droga do Woodbury” Roberta Kirkmana i Jaya Bonansinga. Przyznaję bez bicia, komiks „The Walking Dead” przerwałem po dwóch zeszytach, bo za trudno je było kiedyś dostać. Jak jest teraz, nie wiem - nie interesuję się. Próbuję ogarnąć Thorgale, a w kolejce czeka Funky Koval. Serial zacząłem oglądać z wielkim zainteresowaniem i poddałem się po trzecim odcinku. Pierwszej serii, żeby nie było. Wychodzi na to, że za długo siedziałem kiedyś w temacie, bo jakoś mi się ten zombizm przejadł. Odkryłem to, niestety, ostatnio ze zdziwieniem, po napisaniu przeciętnego opka do „Zombiefilii”. W szufladzie czekają jeszcze dwa teksty z żywymi trupami, które niewątpliwie ujrzą światło dzienne, ale ja już chyba nie czuję klimatu. A co do książki? Świetnie uzupełnia uniwersum świata, to na pewno. Ładnie rozbudowuje „Narodziny Gubernatora”. Ale nie zaskakuje niczym. Dokładnie jak komiks, dokładnie jak serial. Trzyma się schematu, który pozwala już na początku odgadnąć zakończenie i co gorsza losy poszczególnych postaci. Szkoda. Choć napisane dobrze i czyta się błyskawicznie. Trzecią część też więc pewnie kupię. Bo jednak na tę zombiefilię choruję.


Podpalaczka” Stephena Kinga. Jedna z pierwszych książek autora, opowiadająca o dziewczynce posiadającej dar pirokinezy, która wraz z ojcem telepatą ucieka przed arcyniebezpiecznymi agentami rządowymi. Czytać „Podpalaczkę” po „Joyland” to jak obejrzeć „Zły smak” po „Niebiańskich Istotach”. Niby jest o.k., ale widać, że to jeszcze nie to. Historia smutna, przejmująca, ale czegoś mi brak. Przed ostatecznym osądem wstrzymam się jednak aż przeczytam do końca. Tak, to kolejna z książek, które mi lata temu umknęły...

GRY:

Fallout - dalej szukam Waterchipa i bawię się świetnie. Czasu nie mam na to za wiele, ale z radością przemierzam postapokaliptyczny świat z moimi towarzyszami niedoli. Plądrujemy Hub.

Tyle na dziś.

czwartek, 4 lipca 2013

Kontrolnie o Krakonie

Dwadzieścia osiem
Ostatnio narzekałem, że nic nie wiem o zbliżającym się Krakonie, teraz jednak wiem aż za dużo. Wychodzi na to, że zobaczyć mnie będzie można aż pięć razy przy rozmaitych okazjach, które poniżej zamieszczam.



19.30 – Adaptacje filmowe prozy H.P. Lovecrafta - 25.07 (czwartek)
21.30 – Dobranocka - czyli dobrych snów życzą Michał Stonawski, Michał Gacek, Krzysztof T. Dąbrowski i Łukasz Radecki - 25.07 (czwartek)

9.30 – spotkanie z redakcją Grabarza Polskiego - 27.07 (sobota)
12.00 – Martwi ciągle żywi, czyli fenomen zombie - panel dyskusyjny - 27.07 (sobota)
20.00 – Dekada Horroru w Polsce - Jubileuszowe podsumowanie redakcji Horror Online - 27.07 (sobota)

Jak widać piątek jest dla mnie dniem wolnym i choć nie ukrywam, że chętnie spotkam się z ekipą Gorefikacji, Robertem Cichowlasem czy Grahamem Mastertonem, to skłaniam się raczej ku zwiedzaniu Krakowa. Nie ma co udawać, że skoro już jadę na taką wyprawę przez całą Polskę i na tyle dni, to zabieram ze sobą rodzinę i urządzamy sobie wakacje. W związku z powyższym coraz bardziej zastanawiam się nad swoją obecnością w panelu o zombie. Ale to inna historia i na inny wpis. Dziś miało być tylko kontrolnie o Krakonie.
Jutro obrażą się na mnie Łukasz Henel i Tomasz Czarny. Zrecenzowałem ich najnowsze utwory na Horror Online. Zapraszam do lektury jutrzejszej aktualizacji i przede wszystkim książek „On” i „Trylogia Gniewu”.
Tymczasem sam wciąż czytam Kinga i gram w Diablo z Falloutem. No i trzymam kciuki za jutrzejszy egzamin mojej żony.
Trzymajcie ze mną.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 2 lipca 2013

Oldschoolowo, mamoniowo - wakacje.

Dwadzieścia siedem.
No i stało się. Wakacje.
Nie sposób wyrazić jak bardzo ich potrzebowałem i jak bardzo liczę, że podładuję akumulatory w najbliższych tygodniach. Jeszcze tylko doczekać do piątku, gdy formalnościom stanie się zadość i niewątpliwie będziemy świętować z rodzinką czas wolny. Jak? Zobaczymy. Niewątpliwie wybierzemy się z żoną na MY DYING BRIDE i TIAMAT, bo takich okazji się nie przepuszcza (ja wiem, że pojutrze Iron Maiden w Gdańsku, ale widziałem ich już cztery razy i cena biletu też robi swoje). Może pojedziemy z całą rodzinką na Krakon. Piszę może, bo choć jestem oficjalnym gościem, wciąż nie wiem co/gdzie/kiedy. A ponieważ inni wiedzą, lekką paranoję już sieję. A u mnie to wystarczy by nie wyjść z domu przez tydzień. Przynajmniej w teorii, bo bułek przez allegro nie przesyłają, a dzieci na zewnątrz jakoś lubią wychodzić. (Po co? Po co? Ja się pytam? Można przecież balkon otworzyć!).
Od soboty po sieci krąży „Zombiefilia”, bestsellerowa antologia o zombie, w której znalazło się moje jedno opowiadanie i teksty m.in. Krzysztofa T. Dąbrowskiego, Aleksandry Zielińskiej, Dawida Kaina, Marcina Podlewskiego, Magdaleny M. Kałużyńskiej i całej plejady młodych gniewnych. Przyznam, że jeszcze nie czytałem. Ale innym nie bronię. Ja poczekam. Sporo innych rzeczy jest na głowie.
Uparcie wstrzymuję dalszy ciąg „BHO”. Z lenistwa, żeby nie było. Muszę przysiąść do paru rzeczy, a nie miałem kiedy. Teraz natomiast nastał czas relaksu. Przynajmniej w teorii. Na dniach ogarnę zaległe recenzje do wszystkich redakcji i wtedy stanie się on rzeczywistością. I mniej więcej wtedy, czyli może pod koniec przyszłego tygodnia Stonka i Maks wpadną w kolejne, bardziej spektakularne, ale zdecydowanie mniej mroczne tarapaty (trzeba się przygotować na finał w tomie trzecim). Tymczasem są już wstępne terminy premiery „Pradawnego zła” Roberta Cichowlasa i mojego, gdzie pokażemy naprawdę makabryczne i chore oblicze horroru. Żeby było weselej w hołdzie klasykom: H.P. Lovecraftowi, S. Grabińskiemu i... J. Herbertowi. No i jeszcze zdradzę, że opowiadanie „Smak miłości”, które wydarłem ze swojego zachomikowanego zbiorku będzie miało premierę w... Czechach. Jesienią, w przedziwnej antologii, o której jeszcze nic napisać nie mogę. I bez obaw. Ten tekst to pełnokrwisty, brutalny horror. Gorzej natomiast, że mam zamówienie na pięć kolejnych tekstów do rozmaitych miejsc. Czas się brać za robotę, bo nieładnie oczekujący zbiorek odchudzać.

Na tapecie:


FILM:


Dobry, zły i brzydki” Sergio Leone. Najlepszy western wszech czasów. I będę się przy tym upierał i nie przekona mnie nikt, że jest inaczej. Koronacja „trylogii dolara”, gdzie Clint Eastwood rozwinął do perfekcji rolę milczącego „dobrego” rewolwerowca, gdzie Lee van Cleef stworzył mistrzowski czarny charakter, a i tak cały film kradnie im Eli Walach jako przewrotny i podstępny, w gruncie rzeczy zaś fałszywy i pocieszny Tuco. Rewelacyjny, rozbudowany i realistyczny (w odróżnieniu od amerykańskich bajeczek o kowbojach i szeryfkach) scenariusz, wymieszany z historycznym tłem brutalnej i krwawej wojny secesyjnej, wszechobecny brud i brak pozytywnych wzorców czynią z tego filmu dzieło niezapomniane, o którym można by i należy pisać godzinami. Wybitne zdjęcia, niezapomniane kreacje i właśnie to wyjątkowe podejście do kanonu westernu sprawiło, że nawet na zachodzie zwrócono uwagę na taki sposób przedstawiania historii o rewolwerowcach. A Eastwood rozpoczął niewiarygodną karierę. Dodajmy do tego jeszcze absolutnie perfekcyjną muzykę Ennio Morricone i mamy film genialny. A utwór „Ecstasy of Gold” udało mi się nawet dwa razy usłyszeć na żywo - raz przed Metallicą jako ich klasyczne „intro” w Warszawie, drugi raz na koncercie samego Morricone w Gdańsku.

KSIĄŻKI:


On” Łukasz Henel – kolejny polski autor literatury grozy, który kroczy ścieżką bardziej tradycyjną, unikając (na szczęście) popularnych obecnie eksperymentów lub nadmiernego epatowania brutalnością. Jest tu bardzo dużo ze Stefana Dardy, niemało z klasyki, a całość wypada zaskakująco dobrze. Więcej już wkrótce w recenzji na Horror Online.


Joyland” Stephen King. W zasadzie nie ma co pisać, bo dopiero zacząłem i przeczytałem ledwie stokilkadziesiąt stron. Ale i tak już jestem zachwycony. Potem napiszę więcej.

GRY:
Skoro wolnego i relaksu mnie się zachciało, to kupiłem sobie dwie nowe gry („Resident Evil 5” i „Mafia II”), po czym udowodniłem sobie, że jednak ze mnie Mamoń i oldschoolowiec, bo zainstalowałem sobie:


Diablo”. Tak. Pierwsza część klasycznego hack n' slash'a, który średnio raz w roku jest przeze mnie ukańczany. I mimo lat, grafika wciąż się jakoś broni, a klimat niszczy wszystkie pochodne i epigońskie gry w gatunku. Dwójka już tego klimatu nie ma i choć ukończyłem ją niegdyś z obowiązku, drugi raz uczynić tego nie potrafię. Choć czasem próbuję. Trójki nie uznaję w ogóle. Jeszcze dziś idę na Króla Leorica.


Fallout”. Zgadza się. Oldschoolu ciąg dalszy. Absolutnie najlepszy RPG wszech czasów, z niesamowitym klimatem, światem postapokalipsy i ścieżkami rozwoju postaci. Grafika mocno oberwała, szczególnie bez stosownych patchy, ale bieganie za Waterchipem wciąż ekscytuje mnie tak samo jak przeszło piętnaście lat temu. Ukończyłem dotąd ledwie trzy razy (średnio raz na pięć lat), więc w porównaniu do „Diablo” wypada to blado. Tym razem jednak planuję rozpędzić się aż do trójki, a może i dalej (dziś nawet trzymałem w rękach „New Vegas”, ale odłożyłem na półkę. Takie jakieś... nowoczesne to...).
 
Ja nawet płyty jak sobie ostatnio kupiłem, to TIAMAT „Summerian Cry” z 1989 i MORBID ANGEL „Blessed Are The Sick” z 1991. Jak widać, zatrzymałem się w swojej młodości i na topie nie jestem w ogóle.

Tyle na dziś.
Odbiór.