niedziela, 9 sierpnia 2015

(132) Blog klasyczny - Przesilenie

Sto trzydzieści dwa
No i wyszło jak zawsze. Miałem uaktywnić się na blogu, ale najpierw udałem się na zasłużony urlop z rodziną, z którego fotek tutaj zamieszczać wyjątkowo nie będę. Potem były i inne wyjazdy, praca, itp. I zasadnicza kwestia, czy jest sens o czymkolwiek z tego pisać? Po pierwsze czuję się zmęczony, by nie rzec – wypalony. Po drugie, tracę jakoś motywację do wszelkich działań, nazwijmy to z braku laku, artystycznych, z prostej przyczyny – nie jestem z nich zadowolony. Mogę wspomnieć, że napisałem nową książkę (nawet wysłałem do potencjalnego wydawcy), że kolejne czekają na wydanie, że coś tam się dzieje z muzyką (choć nie tyle ile powinno – bo mnie się nie chce). Ale czy to ma jakieś znaczenie, czy to coś znaczy? Nie. Zaczynam cenić sobie święty spokój z rodziną, pracę zawodową i chwile, gdy nie muszę niczego analizować, recenzować, pisać/tworzyć. Może to być chwilowe przesilenie (choć trwa już długo), może to być zmęczenie materiału. Nudzę się przeglądając facebooka, nie znajduję nic interesującego mnie w Sieci. Odmawiam wywiadów, promocji, spotkań, bo nie czuję się osobą, która miałaby coś istotnego do powiedzenia w jakiejkolwiek kwestii. A już szczególnie na temat swoich dokonań. Rzadko odpowiadam na maile i wiadomości. Przepraszam. Kilkakrotnie zabierałem się do zabrania tu głosu na kilka drażniących mnie tematów, ale potem doszedłem do wniosku, że najprostszy sposób na te „problemy” to je zignorować. Unikam więc irytujących mnie ludzi, w zasadzie unikam większości ludzi. I dobrze mi z tym. Czekam na coś, co wyrwie mnie z tego marazmu twórczego, czasem chwytam się nowych pomysłów (na przykład zacząłem nową książkę, która nie tylko nie jest horrorem, ale nie jest nawet beletrystyką), ale robię to raczej z przyzwyczajenia, niż z faktycznej chęci. Odkrywam, że jestem pracoholikiem, ale praca, którą wykonuję musi mieć faktyczny sens. Mam więcej planów związanych z nauczaniem w szkole, niż z jakąkolwiek formą „twórczą”. W tym roku już ukazały się dwie książki i płyta, nad którymi kiedyś ślęczałem, a czuję, jakby nic się nie wydarzyło. Nie mam z tym problemu, tak po prostu jest. Jestem z tym szczęśliwy. I piszę o tym, żeby było jasne, że ten blog żyje, ale zmienia się razem ze mną. A czasem lepiej nic nie pisać, niż pisać takie farmazony jak tutaj.

A na tapecie.

FILMY:
„Matrix” bracia Wachowscy. Obejrzałem ponownie na VHS-ie i być może dlatego muszę przyznać, że film trochę się zestarzał. Poza tym, zaczytując się ostatnio literaturą science-fiction odkrywam zaskakująco wiele zbieżności z klasykami, których wcześniej nie znałem i wpływa to nieco na oryginalność. Niemniej, od drugiej połowy film jakby zaskoczył, a ja znów świetnie się na nim bawiłem. Część efektów nie robi już takiego wrażenia, ale to wciąż kultowe kino, do którego wrócę nie raz. Nie wiem tylko, czy odważę się sięgnąć po kolejne części.

„Furia” David Ayer. Długo zbierałem się do tego filmu, bowiem zwykle mam bardzo duże wymagania co do obrazów historycznych, szczególnie traktujących o drugiej wojnie światowej. No i moje oczekiwania pokryły się z tym co zobaczyłem – amerykańską masówkę, która wstydu nikomu nie przynosi, ale klasyką też nie będzie. Fabuła jest tak sztampowa, że omawiać jej nie ma sensu, ważniejsze jest tutaj ukazanie wojny jako bezlitosnej i brutalnej. Tu rzeczywiście film wybija się ponad hollywoodzką przeciętność. Jest drastycznie, jest realistycznie. Kiedy jednak miałem się zachwycać całością zobaczyłem walki czołgów strzelających kolorowymi pociskami, niczym w gwiezdnych wojnach, a sam film frywolnie popędził do bohaterskiego finału, jaki można było przewidzieć na początku. Muszę to chyba obejrzeć jeszcze raz na spokojnie, bo na razie uczucia mam bardzo mieszane.

„Jupiter Intronizacja” rodzeństwo Wachowscy. Jejku, jaki to piękny film! A jaki gniot przy tym! To zrobili bracia, przepraszam, rodzeństwo Wachowscy? Niby tak – wizualnie jest tutaj porażająco, natężenie efektów specjalnych wręcz przytłacza, ale niektóre z nich już za dwa, trzy lata będą wyglądać przestarzale (jak choćby scena przebijania się przez meteoryty) i co wtedy zostanie? Miałka opowieść o złych cywilizacjach kosmicznych powstrzymanych przez sprzątającą toalety dziewczynę i zakochanego w niej super-komandosa, człowieka-wilka pozbawionego anielskich skrzydeł... Głupie? Tak, ale bez obaw, twórcy wytłumaczyli WSZYSTKO, bo bali się, że ktoś może czegoś nie zrozumieć. Mistrzostwo fatalnych dialogów, kiepskiego scenariusza i równie słabej gry aktorskiej. Mia jest fatalna, Tuum się stara, ale z tymi uszami, nie da się stworzyć poważnej kreacji... Więcej o filmie wkrótce na portalu Rzecz Gustu.

„Zaginiony świat” Brad Silberling. O! To też jest zły film. Bardzo zły i bardzo głupi, ale programowo. Nie lubię i nie oglądam tego typu kina, jednak wczoraj nadali w telewizji, a ja pisząc lubię jak coś mi przygrywa rzucałem kątem oka i pośmiałem się wielokrotnie. Dalej nie lubię Willa Farrella, dalej będę unikał jego filmów, ale to było lepsze niż „Jupiter Intronizacja”.

„360 połączeni” Fernando Meirelles. Ambitne kino o miłości w jej różnych obliczach i formach. Plejada gwiazd i historia, która zatacza krąg przez cały świat. Różni ludzie, w różnych miejscach przeżywają podobne problemy, a ich spotkania prowadzą do poważnych zmian w życiu. Trudno mi oceniać takie filmy. Wstrzymam się wyjątkowo od komentarza.




KSIĄŻKI:
(Przeczytałem ich znacznie więcej, ale wszystkie wylądowały na różnych portalach w formie recenzji. Dlatego tu idą tylko te, których nie recenzowałem nigdzie i czytałem wyłącznie dla siebie. To przypadek, że to tylko Masterton.) 

„Ofiara” Graham Masterton. Thriller polityczny, który mógł zostać rozwinięty w całkiem intrygującą powieść, gdyby Masti nie poskracał pewnych wątków kosztem uwypuklenia tych dla siebie klasycznych. Mamy tu do czynienia ze światowym spiskiem i zimną wojną, którą niektórzy chcą zakończyć w zaskakująco bezlitosny sposób. Byłoby nieźle, gdyby rozbudować wątki polityczne i uniknąć tych horrorowo-erotycznych. Jeszcze lepiej, gdyby napisać kontynuację.

„Władcy przestworzy” Graham Masterton. Saga historyczna. I oto jest dowód, że Masti pisać naprawdę potrafi. Historia trzech braci rozrzuconych po świecie, połączonych wspólną pasją awiacji i związanego z tym interesu. Oczywiście jest tu seks, jest polityka, są wielkie emocje i intrygi, całość zaś wypada naprawdę znakomicie, z wyjątkiem ostatniego zwrotu akcji, który zapowiedziano we wstępie tak nieudolnie, że nie jest on żadną niespodzianką. Niemniej – jest bardzo, bardzo dobrze.

„Zaraza” Graham Masterton. Thriller apokaliptyczny, w którym zmutowany wirus dżumy dziesiątkuje populację Stanów Zjednoczonych. Z tego typu książkami Masti radzi sobie znakomicie, nie inaczej jest w tym przypadku. Solidny, przemyślany thriller, który ma jeden klasyczny mankament. Zakończenie. Albo autor nie miał pomysłu i chciał zakończyć szybko, albo rzeczywiście nie radzi sobie z finałami.

„Powrót wojowników nocy” Graham Masterton. Nie lubię tego cyklu. Za stary na to jestem. Ale jako uparłem się skompletować i przeczytać wszystko co wyszło spod pióra Mastiego, brnę i w tę stronę. Trzeba przyznać, że cykl skręcił ładnie w kierunku bardziej horrorowym i ma wielkie szanse podobać się czytelnikom, ja pozostanę jednak bardziej sceptyczny do młodzieżowych bohaterów w snach walczących z demonami.

„Dziewiąty koszmar” Graham Masterton. No i mam zagwozdkę. Piąty tom cyklu „Wojownicy Nocy” to według mnie najlepsza odsłona serii. Koszmarny cyrk z jego historią to horrorowy Masti w stanie nieskażonym. Jest brutalnie, obrzydliwie, dziwacznie. Szkoda, że z antagonistami mierzą się znów senni bohaterowie, z których najbardziej kuriozalną jest teraz kobieta potrafiąca wywołać pożądanie gotujące krew... No cóż, cały Masti. Została mi jeszcze jedna jego książka do kupienia/przeczytania. Poradniki mnie nie interesują, nie jestem Piotrem Pocztarkiem, który przeczyta nawet stworzony przez Mastiego podręcznik do nicowania na drugą stronę papieru toaletowego. Szacunek dla Waćpana!

GRY:
„Contra” i „Lifeforce”. Klasyki z Pegasusa, które odnalazłem online dzięki Dzikiej Bandzie. Przejście obydwu zajęło mi może dwie godziny, ale przypomniałem sobie, jak to było mieć 12-13 lat. Piękny, nieskażony niczym czas.

I tyle na dziś.
Bez odbioru.