sobota, 20 grudnia 2014

Blog klasyczny - Zaczął się urlop

           Sto trzynaście.
           Minął ponad miesiąc od mojego ostatniego oficjalnego wpisu... Świadczy to ewidentnie o tym, że byłem baaardzo zajęty. Rzeczywiście, minione sześć miesięcy wydarło mi z życia wiele godzin snu, a mnie samemu udało się ustanowić rekordy przepracowania. Dość powiedzieć, że przez te sześć miesięcy nie miałem nawet jednego wolnego dnia, nie wspominając o weekendzie, a doba zdecydowanie była za krótka, bo spałem ledwie po cztery, pięć godzin. Teraz mam urlop, zamykają mnie się oczy ze zmęczenia, a ja się cieszę, bo wiem, że nawet jak teraz zasnę nad klawiaturą, to nic się nie wydarzy, bo nic nie muszę. W tym roku już na pewno nie.
             Nie ukrywam, że cały rok był wyjątkowo pracowity, a jedynie druga połowa wkroczyła na poziom „nightmare”, ale nie ma tego złego co na dobre nie wyjdzie. Wszystko na to wskazuje, że w przyszłym roku ukażą się trzy moje powieści, z czego dwie napisałem z Robertem Cichowlasem. Chcecie więcej szczegółów? Proszę. Jedna to zapowiadany już wcześniej „BHO 3: Oko cyklonu”. Wyjdzie w Oficynie Wydawniczej Literat, jak dobrze pójdzie to na początku roku. Co tam będzie? Maks, Stonka, Słowianie, dużo zdrad, spisków i śmierci. Druga powieść to naprawdę duża rzecz (rozmiarowo), a więc wspominani już kiedyś „Utrapieni”. Znaleźliśmy wreszcie wydawcę, który nie boi się puścić tej książki w takiej wersji, w jakiej ją napisaliśmy, a więc bezkompromisowego horroru z demonami Słowian w rolach głównych. Trzecia powieść to zaś jeszcze większe rozmiarowo „dzieło”, tym bardziej, że będące pierwszym tomem z trylogii (część drugiego tomu już też mamy!). Nie mogę jeszcze zdradzić o czym to będzie, ale jak powiem, że i tu będą Słowianie, to pewnie nikogo nie zdziwi, hehe. A żona mi mówi, że w moich tekstach to tylko o maltretowanym sromie, który jest dominującym aspektem mojej twórczości.
           Jak widać, w tym roku nie skończyliśmy „Nienasyconego” (po prawdzie, to nawet go nie ruszyliśmy), ja nie miałem czasu przysiąść do poprawek „Wolfenweldu” i swoich bajek. Marzę, że zrobię to w najbliższych tygodniach, ale się nie nastawiam.
        Napisałem i wyreżyserowałem sztukę teatralną, którą wystawiłem z moimi uczniami na powiatowym przeglądzie amatorskich grup teatralnych. Zajęliśmy trzecie miejsce, a moja uczennica otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki. Dla takich chwil warto być belfrem.
         Byłem znów w Szczecinku. Było wspaniale, więcej szczegółów wkrótce, póki co, mały lans telewizyjny. Wideo tutaj.
         Zupełnie nie miałem czasu na muzykę. Zasadniczo DC jeszcze coś tam koncertowało, ale tutaj pojawiają się problemy, o których pisać tu nie zamierzam. Nie dziś. Za to czekam kiedy w końcu ukażą się WILCY, a reszta gości nagra swoje partie na materiał ACRYBII. Myślę, że przyszły rok będzie dla mnie decydujący muzycznie, bo jeśli nie uda się zrealizować pewnych rzeczy profesjonalnie, to czas najwyższy będzie dać sobie spokój. Na szczęście mam jeszcze kilka pomysłów w zanadrzu.
      Jeszcze przypomnę, że na dniach ukaże się „Horror klasy B”, a więc prawdopodobnie mój przedostatni zbiór opowiadań. W większości to teksty znane, ale podane w formie nietypowej, co więcej, to ziszczenie marzenia, które nosiłem w sobie od dawna. Gorąco zapraszam i z góry przepraszam. Tytuł wszak mówi wszystko. A dlaczego przedostatni? Bo myślę, że jeszcze spróbuję wydać w przyszłym roku „Królestwo gore”, zbiór moich najmocniejszych (starych i nowych) tekstów, a potem odpuszczę sobie. Wolę jednak powieści. Pisać i czytać. Przejadłem się opowiadaniami. Ten rok pokazał mi, że chyba jednak będę mógł się kiedyś nazwać „powieściopisarzem”.
Tyle na dziś.

Na tapecie:

Oto dowód na moje zapracowanie. Miesiąc od ostatniego wpisu i trzy filmy w tym czasie. Ale cóż...:

FILM:

„Pokłosie” Władysław Pasikowski. Zaskakująco dobry polski thriller opowiadający historię odium ciążącego nad pewną rodziną, w niewielkiej wiosce, do której wraca po latach z Ameryki główny bohater. Historyczny wydźwięk, sprawna realizacja pozwalają pochwalić tytuł, choć muszę przyczepić się do nadmiernie moralizatorskiej końcówki i ponarzekać, że większości można się było domyślić już w połowie. Niemniej, duże brawa. Dobry przykład, że w Polsce da się robić niezłe kino.


„Jak się pozbyć cellulitu?” Andrzej Saramonowicz. A tu z kolei przykład, jak można nakręcić coś kompletnie głupiego. Film tak idiotyczny, że nie będę go nawet omawiał, wspomnę o nim tylko dlatego, że w tej tandetnej komedyjce o seryjnym mordercy zafascynowały mnie zdjęcia, jakich żaden horror by się nie powstydził. Dowód na to, że w Polsce można. 

„Transformers 3” Michael Bay. Po latach trzecia część historii o robotach-samochodach jawi mnie się jako najciekawsza wizualnie (ta brutalność walk) i najbardziej spójna fabularnie. Czyli zasadniczo najlepsza. Czemu więc ogólnie czuję się rozczarowany? Jak nic się starzeję.

KSIĄŻKI:
Książek natomiast było bardzo dużo i o wszystkich już na blogu było (lub wkrótce będzie), więc tutaj tylko krótka wzmianka o dwóch powieściach znakomitych:

 „Ymar” i „Alvethor” Magdalena M. Kałużyńska. 
 
Mówić, czy pisać o prozie Magdy, to jak próbować opisać pęd buldożera. Z górki. Celowo wzbraniałem się przed jej twórczością, badając do tej pory jej opowiadania i wypowiedzi internetowe. Obawiałem się, że wszystkie pochwały, które słyszałem okażą się na wyrost, a Magda będzie tylko wyjątkowo wygadanym internautą. Sypię teraz głowę popiołem i chowam się ze wstydu, bo „Ymar” to jedna z najlepszych, a już na pewno najbardziej oryginalnych powieści grozy w Polsce, którą po prostu każdy miłośnik gatunku poznać musi. Z miejsca stawiam autorkę na podium i chylę czoła w uznaniu. „Alvethor” to z kolei nowość, której obszerną recenzję zamieszczę niedługo w Grabarzu Polskim, dlatego więc powiem krótko. Tu jest jeszcze oryginalniej i jeszcze bardziej intrygująco, a poziom przygotowania do stworzenia tej powieści powoduje, że wspomniane wyżej określenie samego siebie jako „powieściopisarza” było bardzo na wyrost. Kwantyfikacja tezy. Strzeżcie się pisarzyny! Kałużyńska nadchodzi!

Większe recenzje - BADACZ POTWORÓW - Rick Yancey

BADACZ POTWORÓW
The Monstrumologist #1
Rick Yancey
wydawnictwo: Jaguar
stron: 464
ocena: 6/6


Bardzo zaskoczyłem się przy lekturze tej książki. Spodziewałem się typowej „młodzieżówki”, tymczasem dostałem powieść ambitną, trzymającą w napięciu i nie pozbawioną naprawdę krwawych momentów. Aż w pewnym momencie musiałem spojrzeć na etykietę. I rzeczywiście, książka od lat 14-stu. Potem znów przeczytałem kolejny rozdział i doszedłem do wniosku, że niekoniecznie powinny to czytać dzieci. Czy jednak na pewno?

Will James Henry to dwunastoletni sierota, który zostaje asystentem doktora Pelinore'a Warthrope'a. Inicjacja do zawodu okazuje się nad wyraz dramatyczna, oto bowiem pewnego wieczoru do domu mistrza przychodzi złodziej zwłok z szokującym znaleziskiem. Już wkrótce Will dowie się więcej o śmierci swoich rodziców, doktorze Warthropie i jego zajęciu niż kiedykolwiek pragnął. A czytelnik stanie u bram wykwintnego, niezwykle plastycznego, ale i mocnego horroru.

Omawiana powieść to pierwszy tom cyklu o monstrumologu, czyli badaczu potworów, którym jest doktor Warthrope. I choć zazwyczaj kręcę nosem na opisy na okładkach, to tym razem informacja, że mamy do czynienia z czymś „pomiędzy Mary Shelley a Stephenem Kingiem” jest jak najbardziej prawdziwa! Yancey mistrzowsko składa hołd klasycznym opowieściom grozy misternie budując napięcie i nastrój opowieści (nie zabrakło, jakże kanonicznych w tego typu literaturze, retrospekcji o podróżach okrętem), rozwijając akcję niespiesznie, w niektórych momentach celowo uderzając w czytelnika solidną dawką makabry i potworności. To literatura wysmakowana i na swój sposób elitarna, przypominająca mi najlepsze czasy młodości, gdy zaczytywałem się różnego rodzaju powieściami podróżniczymi, indiańskimi i awanturniczymi, próżno szukając w nich jednak prawdziwej grozy. Tę oferował nieco później Amber i Phantom Press, na zawsze wypaczając mój gust. Strach pomyśleć, jak wspaniale wyglądałaby dzisiejsza scena polskiego horroru, gdybyśmy mieli dostęp do tego typu książek. Makabrycznych i brutalnych jak cała ta wspomniana tandeta, ale jednocześnie znakomicie napisanych i perfekcyjnie skonstruowanych.

„Badacz potworów” imponuje bowiem rozmachem. Jest to historia młodego chłopaka, który najpierw dowiaduje się, że jego ojciec był pomocnikiem Warthrope'a i wiedział o wszystkich jego makabrycznych praktykach, doktor zaś również kontynuuje rodzinną tradycję, a z braku pomocników korzysta z pomocy małego Willa. W ten sposób chłopiec dowiaduje się o istnieniu antropofagów bezgłowych potworów żywiących się ludzkim mięsem. Cała powieść koncentruje się na rozwikłaniu misternej tajemnicy skąd wzięły się na Nowym Kontynencie (akcja rozgrywa się, jak przystało, w XIX wieku), ile ich jest i jak je powstrzymać. Szokują już pierwsze opisy sekcji zwłok, jakich dokonuje doktor próbując dojść przyczyny śmierci pierwszego znalezionego antropofaga. Wywlekanie z gardła zdartej twarzy dziewczyny, czy wyciąganie z jej ciała płodu potwora to dopiero przedsmak tego, co przygotował autor. Proszę mi wierzyć, pod względem makabry i brutalności w niczym nie ustępuje on „dorosłym” pisarzom, a większość z nich nawet przewyższa (scena ataku antropofagów na wielodzietną rodzinę i skutki tegoż zostają na długo w pamięci!). Co jednak istotne, najważniejszą rolę odgrywa tu przygoda i tajemnica, które składają się na znakomitą i wyjątkową powieść. Niektórym oczywiście może przeszkadzać to, co dla mnie jest największą siłą tej powieści, a więc liczne rozmowy, nauki i dywagacje między Warthropem i jego uczniem, ale także i innymi postaciami. Przypomina mnie to kolejny znamienity tytuł, a raczej twórczość Arthura Conan Doyle'a. Poza tym pogłębia to relację i więź między głównymi bohaterami, ale także i czytelnikiem. Jeśli dzisiejsza młodzież będzie czytać takie książki, to o przyszłość polskiego horroru mogę być spokojny. Gorąco polecam i młodszym i starszym!

Większe recenzje - KUBA I MELA: DODAJ DO ZNAJOMYCH - Orłoś, Sawka

KUBA I MELA. DODAJ DO ZNAJOMYCH
Maciej Orłoś, Henryk Sawka
wydawnictwo Jaguar
stron: 260
ocena: 4/6

Kubę i Melę poznałem w pracy. Dzięki ciągle zmieniającym się podręcznikom i programom szkolnym, trafiłem na fragment czytanki, która przypadła do gustu chyba bardziej mnie, niż moim uczniom. Cóż poradzę, że opis tego jak Kuba pisze wypracowanie i przygotowuje się do lekcji nad wyraz mocno przypomniał mi sceny z życia, których tutaj przytaczać nie będę, bo blog od początku miał się obyć bez bardziej osobistych wycieczek. Tak czy inaczej, ubawiłem się przy lekturze na tyle mocno, że postanowiłem, że przy najbliższej okazji zapoznam się z pełnią twórczości Macieja Orłosia.

Tak, za „Kuba i Mela. Dodaj do znajomych” odpowiada jeden z najbardziej znanych dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych, Maciej Orłoś. Barwne historie jego dzieci rysunkami uzupełnił Henryk Sawka, tworząc w ten sposób wydawnictwo, które może konkurować ze sławetnym Mikołajkiem Sempe i Gościnnego. Przynajmniej w teorii, trudno bowiem konkurować z klasyką wydaną pięćdziesiąt lat temu.

Kuba i Mela to rodzeństwo (chłopiec w czwartej klasie, dziewczynka w pierwszej), które ma typowe przygody i marzenia dla dzieci w tym wieku. A więc, a to koleżanka denerwuje, a to trzeba zaimponować kumplom, a to coś w szkole zadali, a to znów nie ma jakiegoś popularnego gadżetu. I to jest pierwsza rzecz, jaka się rzuca w oczy, w trakcie lektury. Ja wiem, że dzisiaj mamy zupełnie inne czasy, niż w archaicznym już momentami „Mikołajku”, ale czy rzeczywiście aż tak zdominowane przez technologię, że co dzieci mówią już tylko o Smartfonach, PSP, Wii, Iphonach i Tabletach? Jestem tatą dwójki, wychowawcą dziewiętnastki, nauczycielem blisko setki i chyba aż tak źle to nie jest... Z drugiej jednak strony, wszystko jest względne i zależne od rodzica właśnie, a w tym momencie to ja wychodzę na starego zgreda. Nie pierwszy zresztą raz. Ważne, że dzieci te również czytają, grają z rodzicami w gry (planszowe i karciane, żeby było jasne), jeżdżą na wycieczki, chodzą z nimi na spacery, a więc nie zostają pozostawione samym sobie. Czas więc się przestawić i nie narzekać na pęd czasu i technologii.

Co więc wtedy nam zostanie? Przezabawna książeczka, w której doszukamy się mniej lub bardziej oczywistych nawiązań do Mikołajka (tam na przykład tatuś psuł rower synka, tutaj „tylko” demoluje pokój próbując nauczyć się grać w tenisa na konsoli), ale przede wszystkim wesołych opowieści ukazujących nam świat oczyma dzieci. Podobno autor konsultował każdą historię z dziećmi (nietrudno się domyślić, że Mela i Kuba to prawdziwe postacie, prawda?) i każda wydarzyła się naprawdę. Jeśli tak, to tym bardziej przejmująco wypada historia o wycieczce, a jeszcze więcej zabawy dostarcza taki „Aparat ortodontyczny”. Dlaczego? Bo w każdej z tych opowieści, to rodzice okazują się tymi bardziej bezradnymi, zagubionymi w życiu postaciami, które dla dzieci są najzwyczajniej dziwne. I kiedy tak pomyślę o tym i spojrzę jak moja córka zaśmiewa się podczas lektury, to zastanawiam się, czy my, dorośli, rzeczywiście jesteśmy tak zabawni? Wychodzi na to, że tak. Dlatego „Kuba i Mela” to książka dla wszystkich. Może nie tak doskonała, jak kultowy Mikołajek, ale na pewno nie mniej zabawna. Warto się zapoznać.

wtorek, 16 grudnia 2014

Większe recenzje - SYNOWIE ANARCHII - Colden, Couceiro

SYNOWIE ANARCHII
Sons of Anarchy
Christopher Golden, Damian Couceiro
wydawnictwo Sine Qua Non
stron:180
ocena: 5/6

I znów wyjdę na ignoranta, bo o Synach Anarchii dowiedziałem się dopiero w te wakacje, podczas Gryfconu w Szczecinku, gdy Maciej Lewandowski zachwycał się odniesieniami do serialu w „Doktorze Śnie” Stephena Kinga. Ja tam żadnych nawiązań nie widziałem, bo i nie znałem oryginału. Propozycja zapoznania się z tytułem również nie trafiła na podatny grunt, bowiem mój tak zwany czas wolny pozwala mi raz na jakiś czas obejrzeć odcinek „Latającego Cyrku Monty Pythona”, o ile włączę go na DVD i po drodze nie zasnę. Tak też o Synach Anarchii zapomniałem i trwałem w stanie błogiej nieświadomości, dopóki nie trafił w me ręce ów komiks autorstwa Christophera Goldena i Damiana Couceiro. Niniejszym zaznaczam, że nie będę się zachwycał tym, że akcja komiksu biegnie równolegle do sezonu piątego, rozwijając wątki z czwartego, bo wiem to z opisu na okładce i osobiście ani mnie to grzeje ani ziębi. Bo powiedzmy szczerze, czy ta wiedza jest mi potrzebna, żeby docenić świetny komiks?

The Sons of Anarchy Motorcycle Club Redwood Original SAMCRO, to pierwszy, najstarszy gang Synów Anarchii. Banda twarzowych, odzianych w skóry i dżinsy twardzieli na potężnych maszynach, którzy są z prawem na bakier a i w półświatku nie mają zbyt wielu przyjaciół. Jednym z nich jest Tig, człowiek, który wciąż nie może pozbierać się po tragicznej śmierci córki. Do niego zgłasza się Kendra, córka jego dawnego druha, Hermana Kozika. Dziewczyna jest ścigana przez bardzo niebezpiecznych kryminalistów. Tig, stale szukający kłopotów, decyduje się jej pomóc, zanim tak naprawdę dowie się o co chodzi. Ściąga tym samym na Synów Anarchii spore kłopoty, ale dla takich twardzieli to przecież codzienność. Czeka nas więc sto osiemdziesiąt stron brutalnych pojedynków, krwawych strzelanin i dzikich pościgów.

Fabuła jest wspaniała, genialnie lawirując pomiędzy kipiącymi od testosteronu latami osiemdziesiątymi, a dylematami moralnymi znanymi z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zaskakujące, że udało się w komiksie zawrzeć tyle akcji i wątków, że w żaden sposób nie ustępuje on dobrym filmom sensacyjnym. Jest to niewątpliwie zasługa Christophera Goldena, który napisał ów wzorcowy scenariusz, ale główne brawa moim zdaniem należą się Damianowi Couceiro. To jego kreska sprawia, że kolejne kadry ożywają i wprost rozsadza je dynamika. Ile pracy w to włożył można zobaczyć studiując dołączone do zeszytu obrazki prezentujące anatomię tempa, czyli kolejne etapy tworzenia kilku przykładowych stron. Wracając jednak do samych kadrów. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie brutalność, nie ukrywana, ale i nie przerysowana, akurat taka, by podkreślić bezlitosną wymowę komiksu. Drugim plusem jest staranność w odtworzeniu twarzy głównych bohaterów. Jak już wspominałem nie znam serialu, ale bez problemu mogłem rozpoznać kogo w filmie gra Ron Perlman czy Katey Sagal. Powiem więc z własnego punktu widzenia, niezależnego od serialu. To brawurowy i bardzo dobry komiks, który fani gatunku powinni mieć na półce. Jako ostateczne dowody dorzucam świetne tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego, fenomenalne wydanie (twarda oprawa, wewnątrz kadry z filmu, alternatywne okładki) i na deser plakat filmowy. Czego chcieć więcej?

Większe recenzje - UPADEK GUBERNATORA cz.2 - Kirkman, Bonansinga

UPADEK GUBERNATORA
The Fall of the Governor. Part Two.
Robert Kirkman, Jay Bonansinga
wydawnictwo Sine Qua Non
stron: 290
ocena: 6/6

Na temat swojej znajomości uniwersum „The Walking Dead” wypowiadałem się już poprzednim razem, ale powtórzę. Widziałem dwa odcinki serialu. Czytałem trzy komiksy. Nie grałem w żadną grę. Jestem fanem książek. Dlaczego o tym piszę? Bo słyszałem, że cykl literacki o Gubernatorze ukazuje z innej perspektywy wydarzenia przedstawione w komiksie i serialu, co dla jednych jest plusem, dla innych minusem. Ja podchodzę do tego na spokojnie, bo praktycznie nic o tym nie wiem, badam jedynie historię opowiedzianą w czterech kolejnych tomach, których omawiana książka jest zwieńczeniem i ukoronowaniem. Tragiczna opowieść o psychopacie, który stanął na czele utopijnego społeczeństwa przeradzając życie ocalałych po apokalipsie zombie ludzi w koszmar wreszcie dobiega końca. W wielkim stylu i z przytupem. Mam nadzieję, że malkontenci narzekający na (według nich) rozciągnięty i naciągany tom trzeci, zrozumieją zamysł twórców, którzy do tej pory oszczędzali czytelnika.

Phillip Blake, szalony, samozwańczy gubernator Woodbury cudem ocalał od śmierci, brutalnie okaleczony przez niezłomną Michonne. Teraz, gdy z trudem powraca do zdrowia, w jego społeczności zaczynają pojawiać się coraz poważniejsze pęknięcia i zgrzyty. Przerażeni ludzie nie potrafią odnaleźć się w sytuacji, przyzwyczajeni do rządów tyrana nie wiedzą co robić bez niego. Najbardziej skonsternowana sytuacją jest Lilly, która oczekuje dziecka i liczy, że właśnie tutaj, w Woodbury, uda jej się znaleźć namiastkę spokoju i szczęścia. Kiedy jednak Blake wtajemnicza ją w swoje plany, czuje, że musi o swe marzenia zawalczyć. Staje się jednym z najbardziej oddanych żołnierzy gubernatora, którego jedynym celem jest teraz zniszczenie społeczności zamieszkującej więzienie. Eskalacja konfliktu przybiera imponujący rozmiar, a w świecie żywych trupów trudno jest znaleźć zwycięzcę. Czyżby ludzkość po prostu przegrała?

Wspominając o malkontentach narzekających na tom trzeci zdradziłem się, że zwróciłem uwagę na opinię innych. Mnie poprzednik bardzo się podobał, jednak byłem bardzo ciekaw, co autorzy zrobią by przywrócić do życia/sprawności tytułowego bohatera. Nie ukrywam bowiem, że to facet, który jak rzadko która postać literacka irytował mnie ponad wszelką normę. Dawno nie czytałem tak intrygującego przedstawienia psychopaty, mogąc jednocześnie obserwować jego postępujący obłęd i swoją narastającą niechęć i nienawiść do niego. I naprawdę cieszyłem się z finału tomu trzeciego. Jak się jednak okazało, autorzy mieli w zanadrzu jeszcze kilka asów i postanowili dać odejść gubernatorowi w jeszcze bardziej spektakularny sposób, a przy tym pozwolić mu dokonać jeszcze kilku ohydnych czynów (wyrywanie zębów trzymanej w ukryciu „córce”) aż po całkowite zdegradowanie całej społeczności. „Upadek Gubernatora cz.2” pokazuje bowiem nie tylko jak nisko upadł przywódca Woodbury, ale jak podążyli za nim zapatrzeni w niego, przestraszeni ludzie. Niemalże przypadkiem autorzy ukazali tutaj schematy państw totalitarnych, gdzie zwyczajni osobnicy dopuszczali się zbrodni w imię idei. Widać to najlepiej na przykładzie Lilly, która w pewnym momencie traci wszystko czego pragnęła i zaślepiona rozpędza się w nienawiści tak daleko, że przekracza najstraszniejszą granicę. Po raz kolejny Kirkman i Bonansinga udowodnili, że powieści o zombie to nie banalne opowiastki gore, ale przejmujące i gorzkie stadia ludzkich zachowań. Szczególnie, że w tym tomie zombie występują marginalnie, a większą jej część stanowi walka i bitwa dwóch ugrupowań ocalałych. Nie wiem, czego spodziewać się po dalszych tomach cyklu, ale wiem, że trudno będzie przebić poziom tej książki.

Większe recenzje - RYZYKOWNY UKŁAD - Caitlin Kittredge

RYZYKOWNY UKŁAD
Street Magic. A Black London Novel
Catlin Kittredge
wydawnictwo Jaguar
stron: 391
ocena: 5/6

Zaczytując się w ostatnich czasach książkami ukazującymi się pod szyldem Jaguar przyzwyczaiłem się do lektur lekkich i przyjemnych, względnie przepełnionych wartką akcją, ale mimo wszystko bezpiecznych. Dlatego bardzo zdziwiłem się podczas lektury „Ryzykownego układu”, gdy bohaterowie od pierwszych stron nie unikali papierosów i innych używek, a zwrot „rzucamy mięsem” można było zrozumieć zarówno metaforycznie, jak i dosłownie. Przyznaję, że potrzebowałem kilkunastu kolejnych stron, żeby przestawić się na powieść dla starszej młodzieży. I tym sposobem odkryłem świetną książkę z jednym z najbardziej niezwykłych duetów bohaterów, jakie w ostatnich czasach czytałem.

Wiele lat temu Jack Winter był uwielbianym przez towarzystwo nastolatkiem, z rodzaju tych, którzy problemy mają wypisane na czole. Pewnego tragicznego wieczoru wraz z grupką znajomych, wśród których była młodziutka siostra jego ówczesnej dziewczyny, Pete Caldecott, włamał się do grobowca na cmentarzu, gdzie dla zabawy próbowali wywołać ducha. Historia skończyła się dla Jacka tragicznie, a Pete długo nie mogła poradzić sobie z dręczącymi ją koszmarami.

Po latach kobieta została wysoko cenionym inspektorem w Londynie i stanęła przed problemem, którego nie sposób było rozwiązać. W mieście w tajemniczych okolicznościach zaczęły ginąć dzieci, a prowadzone śledztwo nie przyniosło żadnych efektów. Pierwsze wskazówki wpłynęły od dziwnego mężczyzny, którym okazał się... zamordowany dwanaście lat temu Jack Winter. Okazuje się, że za zaginięciami stoją istoty żyjące w Czerni, magicznej stronie Londynu. Caldecott musi współpracować z Jackiem, jeśli chce odnaleźć dzieci, ale czy ten układ nie jest pułapką?

Od razu mówię, dawno nie czytałem tak brawurowego połączenia czarnego kryminału z horrorem i powieścią fantasy. Przede wszystkim zaś tak imponująco złożonego świata, który ma sens. Tu nic nie dzieje się przypadkowo, a autorka do samego końca trzyma czytelnika w niepewności z czym właściwie walczy Caldecott i kim jest Jack, oraz czego naprawdę chce od kobiety. Barwna intryga, mroczny i przewrotny świat Czerni potrafią zaskoczyć i kiedy już się wydaje, że wszystko jest jasne, autorka wyciąga kolejną kartę z talii i zabawa zaczyna się od nowa. Przyznam, że początek mnie nie zachwycił. Ot, historyjka jakich wiele, ale kolejne rozdziały, rzucające nowe światło na przedstawiane zdarzenia sprawiły, że mój opór malał, by wreszcie ustąpić miejsca temu cudownemu rodzajowi ciekawości, który krzyczy - „i co dalej?”, względnie - „o co tu chodzi?”. Wszystko zaś za sprawą niezwykłego duetu, który uznaję niniejszym za jeden z najciekawszych z jakimi miałem do tej pory do czynienia. Ona jest stateczną, racjonalnie myślącą, ułożoną i zdeterminowaną kobietą, on cynicznym, złośliwym i nieokrzesanym narkomanem, który obraca się w szemranym towarzystwie. Wraz z biegiem zdarzeń poznajemy coraz więcej faktów o bohaterach i z czasem naprawdę, trudno ich nie polubić. Ona okazuje się być nie tak racjonalna i ułożona, on zaś jest magiem, który narkotykami próbuje zagłuszyć swoje mediumiczne zdolności. I choć od początku współpraca nie jest im na rękę, z czasem uświadamiają sobie, że od niej zależy ich życie. Zresztą, nie tylko ono i nie wszystkie ich pobudki są czysto altruistyczne. To czyni obie postacie bohaterami z krwi i kości, bo żadna z nich nie jest idealna, a ich wzajemne docinki, złośliwości i podstępne zagrania mogłyby posłużyć za osobną recenzję. Naprawdę nie spodziewałem się, że w tego typu lekturze natknę się na tak niesamowity związek, w którym iskrzy od chemii, zażyłości, nienawiści i wzajemnej niechęci, które prowadzą do... Ha, i znów nie mogę zdradzić zbyt wiele, nie chcąc psuć przyjemności z odkrywania kolejnych zagadek i pułapek tej wciągającej intrygi.

Na koniec więc tylko kilka dygresji. Marketing polskiej literatury fantastycznej (w większości) przyzwyczaił mnie do tego, że obiecuje mnie się fascynującą i ambitną lekturę, a dostaję infantylne teksty dla gimnazjalistów znających trzech autorów na krzyż. Oczywiście, jest wiele nazwisk zacnych i godnych miana autorów fantasy, ale większość to miałka papka zalegająca na półkach empiku. Tu pod płaszczykiem fantastyki młodzieżowej dostaję bardzo dobrą powieść, niebanalną i ewidentnie niemłodzieżową, bo z infatylnością można połączyć jedynie okładkę. Jedyne czego się teraz obawiam, to czy kolejne tomy udźwigną zainteresowanie jakim obdarzyłem Jacka i Pete (chyba każdy domyślił się, że to nie jest prawdziwe imię). Mam ogromną nadzieję, że dalej będzie jeszcze lepiej.


Większe recenzje - NEFILIM - Thomas E. Sniegoski

NEFILIM
The Fallen
Thomas E. Sniegoski
wydawnictwo Jaguar
stron 318
ocena: 4/6

Wielokrotnie zaznaczałem, że nie orientuję się we współczesnych serialach i nie nadążam z kolejnymi amerykańskimi produkcjami, szczególnie młodzieżowymi. I jak dotąd zawsze wychodzę na tym bardzo dobrze. Ot, jak choćby w przypadku powieści „Nefilim” Thomasa E. Sniegoskiego, pierwszego tomu tetralogii Upadli. Ponoć jest z tego serial, podobno popularny. Na szczęście dowiedziałem się o tym już po lekturze, co pozwoliło mi bez najmniejszych uprzedzeń zasiąść do książki, która przywraca motyw walk aniołów.

Aaron Corbet to nastolatek jakich wielu. Ma typowe problemy z nauką i dziewczynami. A to musi coś poprawić, a to wstydzi się odezwać. Jego najlepszym przyjacielem jest jego wielki pies Gabriel, a serce poświęca swemu autystycznemu bratu, Steviemu. Chłopak kroczy jednak przez życie z podniesioną głową, szczęśliwy, że po latach tułaczki udało mu się znaleźć szczęśliwy dom w rodzinie zastępczej jaką stworzyli mu para Tom i Lori. Pewnego dnia jednak ze zdziwieniem odkrywa, że rozumie inne języki, nawet takie, które słyszy po raz pierwszy. Jego psychiatra próbuje jakoś to wytłumaczyć, ale staje się bezradny, gdy Aaron zaczyna rozumieć mowę swojego... psa. Cudowny dar okazuje się jednak przekleństwem. Chłopak jest bowiem Nefilimem, dzieckiem anioła i ziemskiej kobiety, ostatnim, który może przywrócić do łask Upadłych, aniołów odrzuconych przed wiekami od Boga. Tego jednak nie chcą świetliste skrzydlate istoty na czele z oszalałym z nienawiści do ludzi Werchielem.

Jeżeli czytając ten opis przypomniała się Wam znakomita „Armia Boga”, trafiliście świetnie, Sniegoski czerpie bowiem garściami z tego wyjątkowego dzieła. Aniołowie jawią się tutaj jako istoty okrutne i bezlitosne, które za nic mają „gadające małpy”, a przy tym konsekwentnie eliminują swych dawnych pobratymców, pozbawionych skrzydeł, lubujących ludzi Upadłych. Zasadnicza różnica polega jednak na odbiorcy i wymowie utworu. Przede wszystkim, „Nefilim” jest skierowany do młodzieży, bo choć nie brak tutaj brutalnych zabójstw i dramatycznych zwrotów akcji, to jednak całość rozgrywa się według klasycznego schematu sieroty, która okazuje się być wybrańcem. Od początku więc wiadomo, że Aaron mimo początkowych niepowodzeń nie da sobie w kaszę dmuchać i stanie do walki z Werechielem. No i nie oszukujmy się. Rozmowy z psem również zawężają nieco target. Chociaż jednak towarzyszyć mu będą inni Upadli i nowo poznani przyjaciele, wynik tego starcia nie jest już tak oczywisty, a przede wszystkim nie jest oczywista cena, jaką będzie musiał zapłacić chłopak za ewentualne zwycięstwo. I to sprawia, że mimo wszystko książkę czyta się z zapartym tchem, a los bohaterów nie jest nam obojętny. Pomijam powiew świeżości, jakim jest uniwersum anielskie, może i nie oryginalne, ale znacznie mniej wyeksploatowane niż przerobione na wszystkie strony wampiry, wilkołaki i zombie. To co najbardziej przypadło mi do gustu, to fakt, że autor nie trzyma kciuków za swojego bohatera, jak to często mają w zwyczaju twórcy tego typu książek. Schemat everymana, który staje się supermanem jest wyraźny, ale to bohater z krwi i kości, który za swoje zwycięstwo musi drogo zapłacić, a smak wygranej okazuje się zaskakująco gorzki. Intrygujący finał i otwarte zakończenie sprawia, że już nabrałem apetytu na kolejny tom cyklu.

Większe recenzje - ZWIADOWCY cz.1 Ruiny Gorlanu - John Falangan

ZWIADOWCY cz.1 RUINY GORLANU
Rangers Apprentice. The Ruins of Gorlan
John Falangan
wydawnictwo Jaguar
stron: 319
ocena: 5/6


Gatunek klasycznej fantasy dopadł mnie dopiero w liceum, choć wcześniej udało mnie się zachwycić „Kronikami Narnii”. Wszystkie Tolkieny, Sapkowskie, Howardy i całe multum gatunkowych mistrzów zachwyciło mnie tak bardzo, że doprowadziło do napisania pracy magisterskiej o typologii gatunkowej. Z pasją i poświęceniem czytałem wszystko co było oznaczone łatką fantasy. Doprowadziło to oczywiście do przesytu, który na kilka lat zblokował mnie do wszystkiego gdzie pojawiały się smoki, elfy i nagie... miecze. Czas jednak leczy rany i stopniowo zacząłem wracać do tej odmiany gatunkowej, próbując jednocześnie nadrobić choć odrobinę zaległości. W ten sposób trafiłem na cykl „Zwiadowcy” Johna Flanagana. Kompletnie nie wzruszony blurbem, za to zaskoczony rozmiarem serii sięgnąłem niepewnie po lekturę. A gdy skończyłem, pomyślałem - „znakomite”.

Historia jest z pozoru banalna. Nastoletni Will, sierota o nieznanym pochodzeniu marzy o karierze rycerza. Jednak jego budowa ciała raczej wyklucza władanie ciężkim mieczem i bieganie zakutym w pancerz. Jest to tym boleśniejsze, że z tego powodu dokucza mu Horace, jego nad wyraz dobrze zbudowany i rozwinięty rówieśnik. Podczas uroczystości, w trakcie której baron przydziela młodzież do nauki konkretnych zawodów, interesuje się nim tajemniczy Halt, przywódca zwiadowców, tajemniczej grupy ludzi, od których zależy bezpieczeństwo królestwa Araluen. Will okazuje się pojętnym uczniem, sprawnie radzącym sobie z kolejnymi wyzwaniami. Już wkrótce będzie miał okazję sprawdzić się w bojowych warunkach, bowiem po władzę będzie próbował sięgnąć Morgarath, dawny władca Gorlanu prowadzący podstępną grę i wykorzystujący do swoich celów legendarne, niezwykłe potwory – kalkary.

Jak to bywa lektura przypomniała mi kilka innych tytułów, na czele z „Uczennicą Maga” Trudi Canavan i „Cieniem Kata” Gene'a Wolfe'a. Mamy tu podobny schemat – nastoletniego bohatera, który poznaje arkana nowego zawodu, jednocześnie wkraczając w dorosłość. „Ruiny Gorlanu” w tej trójce stawiam jednak najwyżej, narażając się tym samym miłośnikom wyżej wymienionych książek. Ale cóż poradzić, że powieść Canavan momentami jest po prostu infantylna, a z kolei klasyk Wolfe'a potrafi przygnieść nad wyraz poważnym nastrojem. W pierwszym tomie „Zwiadowców” John Falangan znalazł złoty środek, który sprawia, że lektura książki idealnie trafia w gusta młodego czytelnika, jednocześnie nie irytując tego bardziej wymagającego. Mamy więc klasyczny podział na dobro i zło, gdzie niesprawiedliwość jest karana, a uczciwość ostatecznie tryumfuje. Niebagatelną rolę odgrywa tutaj szacunek do nauczyciela (w relacji Will – Halt) i rodzącej się przyjaźni (Will i Horace). Ze zdziwieniem odkryłem, że brakowało mi od dawna powieści, w której wzorce do naśladowania byłyby tak jasno i dosadnie określone, bez nadmiernego moralizatorstwa. Przemoc jaka ma tutaj miejsce jest również dostosowana do wieku głównego bohatera. Potyczki z rówieśnikami sprowadzają się do bójek, ale śmierć nie jest tematem tabu, bowiem Morgarath jest bezlitosnym przeciwnikiem, który nie przebiera w środkach. Akcja biegnie więc do przodu w młodzieńczym świecie Willa, a co chwilę przenika do niego bardziej mroczny świat dorosłych. Konfrontacja cnót prawych ludzi z brutalną siłą symbolizowaną zarówno przez wyrostków ze szkoły rycerzy, jak i olbrzymie potwory, stanowi główną oś powieści, której przesłanie jest nad wyraz przejrzyste. Każdy z nas jest wyjątkowy, a to co czyni nas wielkimi, to prawość i odwaga. Szczególnie wyraźne jest to w dramatycznej scenie, w której poznajemy historię prawdziwego ojca Willa.

Koniec końców, jak już napisałem we wstępie, zaskoczyłem się niezwykle ową młodzieżową powieścią fantasy, która w niewiele ponad trzystu stronach zawarła więcej treści, wzorców i akcji, niż niejedna „poważna” książka z gatunku. Polecam zarówno młodzieży dopiero wkraczającej w świat literatury fantastycznej, jak i tym, którzy tęsknią za niewinnością odebraną przez dorosłe życie. Dobrze móc przenieść się do świata, gdzie znów się ma kilkanaście lat.

środa, 10 grudnia 2014

Większe recenzje - RAMMSTEIN DIE BAND - Łukasz Dunaj

RAMMSTEIN DIE BAND
Łukasz Dunaj
Wydawnictwo Kagra
stron 274
5/6

Rammstein to fenomen w skali światowej. Jedyny w historii zespół, który osiągnął tak spektakularny sukces grając muzykę nie dość, że ciężką, to jeszcze toporną i momentami wręcz prymitywną. Do tego śpiewając w ojczystym języku niemieckim i to o wszelkiego rodzaju zboczeniach, dewiacjach, morderstwach, zbrodniach i psychopatach. Kolektyw sześciu ludzi, którzy przez dwadzieścia lat nie spuścili z tonu, choć skandalicznie zwolnili tempo. Grupa, która koncerty przerodziła w ogniste show, a teledyski w mini-filmy z różnych gatunków. Zaskakujące, że przeze tyle lat zespół nie doczekał się biografii. Powód tego stanu próbuje wyjaśnić we wstępie człowiek, który odważył się zmierzyć z tematem – Łukasz Dunaj. Tak, „Rammstein: Die Band” nie jest biografią oficjalną, czy nawet autoryzowaną. Czy warto po nią w takim razie sięgnąć? Spróbuję udzielić na to odpowiedzi poniżej.

Łukasz Dunaj to znany fanom cięższych brzmień dziennikarz muzyczny, którego bogaty dorobek przyćmiło autorstwo „Konkwistadorów Diabła”, czyli oficjalnej biografii Behemoth. Mnie na razie wystarczyła „Spowiedź Heretyka”, a pana Łukasza znam i cenię głównie za artykuły i recenzje z Thrash'em All. Nie oznacza to jednak, że zgadzam się ze wszystkimi głoszonymi przez autora poglądami i opiniami. Mogę więc powiedzieć, że do lektury podszedłem bez nastawień i uprzedzeń. Udało mnie się nawet zapomnieć, że to szef znakomitego NOISE magazine.

Historia opisana w książce może imponować rozmachem, ponieważ rozciąga się od dzieciństwa poszczególnych muzyków, aż do 2014 roku. Największe wrażenie robi tutaj właśnie ten pierwszy rozdział, gdzie alfabetycznie, bez wysuwania nikogo przed szereg, autor opisuje drogę każdego z sześciu muzyków, która doprowadziła do spotkania pod szyldem Rammstein. O ile późniejsze losy grupy fanatykom są powszechnie znane (jeśli od kilkunastu lat śledzą prasę muzyczną związaną z ich ulubionym zespołem), to te pierwsze historie pełne są nieznanych dotąd faktów. Choć i tu nie brak białych plam, których autor uczciwie nawet nie próbuje ukrywać. Bije stąd ogrom pracy poszukiwawczej.

Każdy późniejszy rozdział jest poświęcony kolejnej płycie, od momentu nagrywania materiału, przez jej szczegółowe (i subiektywne) omówienie wraz z tekstami (i kontrowersjami jakie wywołały) po trasę promującą dany album. Nie zabrakło oczywiście kilku historii z życia w trasie, czy pracy w studiu. Nie da się przecież pracować przez dwadzieścia lat tylko w sześciu i nie zwariować. Przyznaję, że jest to mój ulubiony sposób przedstawiania biografii i tutaj należą się autorowi brawa za pieczołowitość z jaką zostały opisane poszczególne wydawnictwa (włącznie ze wszystkimi singlami!) i co ważniejsze koncerty. Konsekwentnie omówiono też każdy teledysk na zasadzie od pomysłu, przez realizację, reakcję i obecną ocenę muzyków, którzy nie wszystkie ze swoich dzieł darzą równą estymą. Dostajemy więc w pigułce wszystko co chcielibyśmy (i jest możliwe) się dowiedzieć o zespole. Grupa bowiem nad wyraz mocno strzeże swojej prywatności, więc zwolennicy plot rodzinnych i ekscesów seksualnych (innych niż te opisane w tekstach) nie znajdą tu pikantnych szczegółów. Dochodzi do tego jeszcze wydanie, jak zwykle w przypadku wydawnictwa Kagra wysokiej jakości - 276 stron w twardej oprawie plus wkładka z kolorowymi, dużymi zdjęciami (szkoda, że nie ma ich więcej) prezentuje się znakomicie.

W każdej potrawie musi być jednak i łyżka dziegciu, a tutaj będą trzy. Niby drobiazgi, ale trzeba się czasem przyczepić, żeby nie było, że recenzja jest na zamówienie. Po pierwsze, w trakcie omówienia utworu „Spiel Mit Mir” autor waha się, czy mowa jest o kazirodczych relacjach dwóch braci, czy brata i siostry. Żeby daleko nie szukać, wyjaśnienie tego problemu padło w wywiadzie, który został zamieszczony w „Teraz Rocku” we wkładce poświęconej Rammstein. Po drugie, dziwi fakt, że autor zrezygnował z opisania szczegółów makabrycznych zdarzeń, które stały się kanwą do utworu „Wiener Blut”, tłumacząc, że było o tym wiele w prasie, podczas gdy historię kanibala z Rotenburga, która zainspirowała muzyków do stworzenia „ Mein Teil” podaje dokładnie z szczegółami. Po trzecie, czyste czepialstwo – tytuł mówi „Die Band”, cały czas autor podkreśla, że to wyjątkowy kolektyw bez lidera, a tymczasem na okładce sam Lindemann. Warum?

Jednak jest to, jak mówiłem, czyste czepialstwo, Łukasz Dunaj wykonał bowiem znakomitą pracę umożliwiając przyjrzeć się dokładniej zjawisku i fenomenowi Rammsteina. Dla słabiej zorientowanych w temacie będzie to niewątpliwie kopalnia informacji. Fanatyczni fani wiele ciekawostek nie znajdą, ale oni i tak muszą mieć tę książkę na półce, prawda? Odpowiadając więc na pytanie postawione na początku – tak, to książka, którą każdy miłośnik zwichrowanej twórczości sekstetu z Niemiec (niedzielny czy ortodoksyjny) powinien przeczytać.



Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu KAGRA.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Większe recenzje - DOKTOR JEKYLL I PAN HYDE - Robert Louis Stevenson

DOKTOR JEKYLL I PAN HYDE
Strange case of dr Jekyll i mr Hyde
Wydawnictwo Vesper
stron 118
5/6

„Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a” Roberta Louisa Stevensona należy do najbardziej kanonicznych w historii literatury. Nie sposób wymienić odniesień, nawiązań, a przede wszystkim niemożliwym jest zliczenie wszystkich adaptacji filmowych, rozlicznych pastiszy, przeróbek, wariacji, które z jednej strony uczyniły Jekylla i Hyde’a ikonami popkultury (śmiem nawet twierdzić, że największymi, bowiem co rusz przypomina mnie się właśnie kolejna wersja, czy to w zabawnym filmie animowanym, czy romantycznej komedii, czy psychologicznym dramacie). Z drugiej jednak strony, te wszystkie mniej lub bardziej udane przeróbki sprawiły, że dziś już niemal całkiem zatracił się prawdziwy sens utworu Stevensona.

Uznany prawnik, pan Utterson, słyszy o grubiańskim zachowaniu tajemniczego mężczyzny, którego świadkiem był jego znajomy. Informacja ta nie wywarłaby na nim żadnego wrażenia, gdyby nie fakt, że tajemniczy grubianin po skandalicznym zajściu wszedł do mieszkania doktora Jekylla, serdecznego przyjaciela Uttersona. Wkrótce okazuje się, że obaj mężczyźni, obsceniczny, ohydny w wyglądzie i obyciu pan Hyde, oraz uprzejmy, stateczny i szanowany doktor Jekyll są związani mrocznym sekretem, który prawdopodobnie prowadzi do uzyskania drogą szantażu majątku szacownego obywatela. Sprawa staje się jeszcze bardziej dramatyczna, gdy Hyde w brutalny sposób, bez powodu, zabija na ulicy niewinnego człowieka. Utterson stara się rozwikłać tajemnicę, której wyjaśnienie przekracza granice zdrowego rozsądku i nauki.

Oczywiście, nie ma dziś dorosłego czytelnika, ani nawet, śmiem twierdzić, dobrze wykształconego dziecka, które nie wiedziałoby, że Hyde i Jekyll to jedna i ta sama osoba, która za pomocą szalonego eksperymentu nauczyła się wyzwalać z siebie złą, zwierzęcą naturę wyzwoloną ze wszelkich skrupułów i wyrzutów sumienia. Późniejsze wersje i przeróbki zadbały o bardziej demoniczny wizerunek ohydnego Hyde'a, czyniąc z niego olbrzymiego potwora o nadludzkiej sile i rozmiarach. Tymczasem prawdziwa groza kryjąca się oryginale wynika z tego, że człowiek ów jest niskim, bladym mężczyzną, o twarzy kryjącej w sobie jakąś ukrytą skazę, deformację, której nie sposób sprecyzować. Zawiodą się ci, którzy będą szukali spektakularnego horroru. Ucieszą ona tych, którzy lubią eleganckie, intrygujące historie opisane w listach i pamiętnikach, gdzie groza wynika z zaburzenia zastanego porządku, ze zniszczenia ładu, jaki tworzy ludzki rozum. Antynaukowa wymowa utworu jest wciąż aktualna, udowadniając, podobnie jak „Frankenstein” Mary Shelley, że prawdziwe zło tworzą ludzie światli i rozumni próbując przekroczyć granice pojmowania. To co bowiem szczególnie wybrzmiewa w ostatnich fragmentach utworu to samotność i zagubienie jakie stało się rzeczywistością wyzwolonego przez specyfik Hyde'a. Tak jak monstrum doktora Frankensteina próbował odnaleźć szczęście, tak i dzika, wyzwolona natura doktora Jekylla walczy ze światem, bowiem nie potrafi inaczej. Można oczywiście zacząć zagłębiać się w przesłanki chorób psychicznych, wyeksponowany później (i do cna wyeksploatowany) motyw rozdwojenia jaźni, jednak ostateczne odczucia jakie towarzyszyły mi na koniec lektury to gorycz i smutek.

Trudno jest dziś ocenić uczciwie jedną z najbardziej znanych książek autora „Wyspy Skarbów”. Chociaż nie zestarzała się, co więcej, czas dodał jej stylu i klasy, główny motyw został już tak mocno wypaczony przez popkulturę, że nie zaskoczy nikogo. Mimo to, dla wszystkich miłośników grozy i dobrej literatury, jest to pozycja obowiązkowa.

Większe recenzje - GOLEM - Gustav Meyrink

GOLEM
Golem
Gustav Meyrink
Wydawnictwo Vesper
stron: 338
6/6

Po raz kolejny w życiu wyszedł ze mnie ignorant, który wciąż bardzo niewiele wie o jakiejkolwiek literaturze. Przez lata tropiąc arcydzieła literatury światowej i polskiej świadomie ignorowałem „Golema” Gustava Meyrinka. Zafascynowany niegdyś niemieckim ekspresjonizmem, zaczytujący się powieściami gotyckimi i romantycznymi, nie odczuwałem potrzeby zapoznania się z dziełem, które wydawało mnie się nie dość intrygujące. Zaważył na tym fałszywy osąd, mylne skojarzenie z filmem Paula Wegnera pozbawiło moje życie książki naprawdę niezwykłej.

Bohaterem powieści jest mężczyzna w średnim wieku, niejaki Atanazy Pernant, wycinacz kamei, mieszkaniec starej Kamienicy na Kogucim Zaułku w praskim gettcie. Cierpi on na skutek załamania nerwowego, którego doświadczył w młodości, bo chociaż problem zażegnano za sprawą hipnozy, to skutkiem tego mężczyzna utracił wszelkie wspomnienia związane z dzieciństwem. Wiedzie on życie spokojne, choć szare i nudne. Pewnego dnia wszystko zmienia się za sprawą niespodziewanych odwiedzin. Najpierw przybywa do niego tajemnicza postać w staromodnym stroju i niezwykłej fizjonomii przekazując mu tajemniczą „Księgę Ibbur”, która zsyła na bohatera dziwne, straszliwie wizje. Chwilę potem do mieszkania Atanazego wpada naga dziewczyna szukająca pomocy. Zdarzenia zaczynają się zatracać w emocjonującej zagadce i onirycznych motywach przeplatanych kabałą i okultyzmem. Co dzieje się w praskim gettcie? I czy dzieje się naprawdę?

Pluję dziś sobie w brodę, że nie czytałem tej książki przed laty, gdy miałem więcej czasu i energii. Może i wiedzę posiadałem mniejszą, ale miałem więcej sposobności by ją pogłębiać. Dlaczego o tym piszę? Bowiem „Golem” Meyrinka to powieść wybitna, ale i wymagająca od czytelnika nie tylko skupienia, oczytania, ale i wielokrotnej lektury, która pozwoli wyłapać wszystkie niuanse i wątki, pozornie bez znaczenia rozrzucone po całej powieści. Chociaż główną osią utworu jest śledztwo prowadzone przez Atanazego, to kolejne rozdziały potęgują niewiadome, a liczne, barwne postacie, sprawiają, że czytelnik zaczyna się zastanawiać nie tylko nad tym, czego lub kogo szuka protagonista, ale czy rzeczywiście jest tym za kogo sam się uważa? Żydowska mitologia miesza się tutaj z okultyzmem, kabała z oniryzmem, a nad całością unosi się duch historii Narodu Wybranego i osobistych doświadczeń Meyrinka. Atmosfera z każdą chwilą gęstnieje wprowadzając do literatury potężną dawkę grozy, jakiej próżno szukać u większości ówczesnych i wszystkich współczesnych autorów. To horror metafizyczny, symboliczny, osadzony bardzo głęboko w niedopowiedzeniach i misternie budowanym klimacie, bliższym geniuszowi Franza Kafki, niż często nazbyt dosłownemu (aczkolwiek równie genialnemu) Edgarowi Allanowi Poe. Mimo morderstwa, symbolicznego potwora, to znakomita powieść o walce z wyobcowaniem, z zagubieniem w nierozumiejącym pojedynczej jednostki świecie. Symboliczna parafraza przysłowiowego „per aspera ad astra”, gdzie cierpieniem jest własne upodlenie i degeneracja, a gwiazdami najwyższe Oświecenie, zerwanie ciemnych zasłon niewiedzy oddzielających szary świat ponurych ludzi od niezwykłego uniwersum duchowości. Mimo upływu lat, powieść w żaden sposób się nie zestarzała, a jej wymowa i kunszt literacki Meyrinka czynią ją arcydziełem, do którego będę jeszcze wielokrotnie wracał.

Osobną sprawą są znakomite, równie niezwykłe i oniryczne ilustracje Hugo Steinera-Praga, które bogato zdobią owo wydanie. Standardem jest już na szczęście, w tym przypadku, posłowie Macieja Płazy. Po raz kolejny Wydawnictwo Vesper (któremu dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji) pokazuje, że w wydawaniu klasyków grozy nie ma sobie równych na naszym rynku.