145
Rygor wpisów podtrzymany.
A
jednak trudno pisać, gdy tyle się dzieje i to niestety, nie są
wydarzenia optymistycznie nastrajające do życia. Nie zwykłem za bardzo
się uzewnętrzniać, stronię jak tylko mogę od polityki w swoich wpisach i
wypowiedziach. Pierwsze wynika z tego, że unikam formuły, którą
upodobali sobie blogerzy i fejsbookowcy informując o każdym zjedzonym
posiłku, przebiegniętym kilometrze i przyjętej przez ich kota pozie.
Drugie, bo po prostu nie mogę. Żyjemy w kraju, w którym ze względu na
wykonywany zawód nie mogę sobie pozwolić na komentowanie wydarzeń
politycznych, religijnych i temu podobnych. Czasem zazdroszczę, że
niektórzy mogą w tym względzie mówić głośno, co myślą, czasem się
cieszę, bo nie chcę wchodzić w jałowe utarczki i nie lubię przeklinać.
Zwłaszcza publicznie. Jedno jest pewne, Polacy dawno nie byli tak
skłóceni, tak podzieleni, tak rozdarci politycznie. Historia zatacza
kręgi i widzę niepokojące odbicia wzorców zarówno z Dwudziestolecia
Międzywojennego, jak i ostatnich dekad ubiegłego wieku. Chciałbym
wierzyć, że to się jeszcze może dobrze skończyć...
Umierają
najwięksi i najważniejsi... Niby zawsze tak było, ale z niepokojem
patrzę, jak wykruszają się ikony, wszyscy ci, których podziwiałem, albo
po prostu ich trwanie było stałym elementem życia/popkultury/sztuki. W
zeszłym roku pożegnaliśmy Dawida Bowie, Prince’a, chwilę wcześniej
zdawać się mogło nieśmiertelnego Lemmy’ego. W tym odszedł już Wojciech
Młynarski, Zbigniew Wodecki - prawdziwe legendy, choć jakże odległe od
moich muzycznych upodobań. Wczoraj zmarł Roger Moore - trzeci, dla
wielu najbardziej ikoniczny James Bond.
Chociaż za jego czasów seria skręciła niebezpiecznie w stronę komediową, a dla wszystkich najważniejszym agentem 007 pozostanie Sean Connery, to przecież Moore wcielił się w postać agenta królewskiej mości najwięcej razy. Był to też pierwszy Bond, jakiego zobaczyłem - w jednej z najlepszych odsłon cyklu: "Żyj i pozwól umrzeć"... W czasach gdy tylko kilka osób w mieście miało magnetowid, ten film w kinie po prostu wgniótł mnie w fotel. Bardziej niż jakiekolwiek Gwiezdne Wojny, do których Bond nawiązał już niedługo później. Dziś, po dwudziestu czterech częściach, po ponad dwudziestu latach od tamtego momentu wiem, że Moore najlepszym Bondem nie był. Ale był najbardziej filmowym.
Chociaż za jego czasów seria skręciła niebezpiecznie w stronę komediową, a dla wszystkich najważniejszym agentem 007 pozostanie Sean Connery, to przecież Moore wcielił się w postać agenta królewskiej mości najwięcej razy. Był to też pierwszy Bond, jakiego zobaczyłem - w jednej z najlepszych odsłon cyklu: "Żyj i pozwól umrzeć"... W czasach gdy tylko kilka osób w mieście miało magnetowid, ten film w kinie po prostu wgniótł mnie w fotel. Bardziej niż jakiekolwiek Gwiezdne Wojny, do których Bond nawiązał już niedługo później. Dziś, po dwudziestu czterech częściach, po ponad dwudziestu latach od tamtego momentu wiem, że Moore najlepszym Bondem nie był. Ale był najbardziej filmowym.
Odszedł
Chris Cornell, śmierć tym bardziej szokująca, bo niespodziewana. A
jednak podobnie jak w przypadku Robina Williamsa nie tak
nieprzewidywalna, jakby się niektórym zdawało. O depresji mógłbym pisać
dużo, póki co, najwięcej ile mogłem zdradzić zawarłem w opowiadaniu "Łzy klauna" z antologii "Iron
Tales"... Dziś, żeby nie marudzić za długo podążę ku podsumowaniu.
Śmierć
zbierała bezlitosne żniwo zawsze, na każdej długości i szerokości
geograficznej. Na wszelkiego rodzaju zamachy odpowiadamy zmianami
obrazków na fejsie, tam też rzucamy wspominki o tych wielkich gwiazdach.
I jednych i drugich jest coraz więcej, a ja sobie uświadamiam, że nie
ma już epoki, w której żyłem bezpiecznie przez lata. Moi herosi z
młodości odeszli, ikony zeszły z tego świata, udowadniając, że nic nie
trwa wiecznie.
Pożegnałem wcześniej tym miesiącu bardzo bliską mi osobę, którą wspominać będę codziennie, w
ciszy, bez rozgłosu... Bo to zawsze boli, choć odejść musi przecież
każdy. Skoro nawet Bond umiera, to nic nas nie ocali przed Ponurym
Żniwiarzem...
Na szczęście jeszcze jest Ozzy, Keith Richards i Brudny Harry. Trójca, która daje mi nadzieję.