niedziela, 13 sierpnia 2017

(146) Idę dalej

Sto czterdzieści sześć.

Dwa i pół miesiąca.
Mniej więcej tyle minęło od ostatniego wpisu, w którym teoretycznie planowałem ruszyć trochę z blogowaniem. Ale ponownie wrócił dylemat – pisać książki, czy bloga? Już nie wspominam nawet o recenzjach. Przede wszystkim jednak, w ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się (i wciąż dzieje) wiele rzeczy, o których po prostu nie wypada nic pisać. Bo życie nie zawsze jest różowe, nie zawsze jest lekko i nieszczęść mnóstwo po ludziach chodzi. A mi po prostu o tych ludziach pisać nie przystoi.
Ponadto byłem też zapracowany ponad miarę, a już dawno określiłem, co jest moim zawodem, a co tylko pasją. Szczęśliwie osiągnąłem najwyższy awans, teraz zaś tkwię w środku totalnego remontu. Pisać nie ma jak. Niemniej – próbuję. I coś tam powoli się klaruje. Niby w tym roku mają ukazać się jeszcze trzy moje książki, niby te, co już wyszły zbierają dobre („Nienasycony”) i rewelacyjne („Królestwo Gore”) recenzje, ale ja już zmierzam dalej. Już w tej chwili wiem, że w przyszłym roku wyjdą trzy następne. W tym miesiącu podpisałem bardzo dobre kontrakty na dwa cykle, które mam nadzieję, rozpoczną się wkrótce. Najwspanialsza wiadomość z tym związana, że żaden z nich nie jest horrorem. W pewnym sensie oba cykle są od niego odległe tak bardzo, jak to tylko możliwe. A staram się, żeby było jeszcze bardziej. Dlatego chociaż recenzja Dariusza Jasińskiego na temat „Królestwa Gore” przyprawiła mnie o rumieńce (światek literacki rzadko chwali się wzajemnie, szczególnie bez znajomości – dziękuję ogromnie!) i zapał ogromny w serce wlała, podtrzymuję swoją deklarację sprzed roku bodajże – koniec z opowiadaniami. Przynajmniej na dłuższy czas, póki nie będę się czuł na siłach zrobić w tym gatunku czegoś innego niż robiłem dotąd. Zresztą, horror staje się mi coraz bardziej obcy, szczególnie filmowy. Opatrzyło się mnie to całe plugastwo, straszenie na siłę, a może - i tu dopatruję się największego problemu – zbyt wiele lat rozbierałem ten gatunek na czynniki pierwsze, badałem od podszewki na różne sposoby. Dlatego też z trudem podjąłem decyzję o opuszczeniu redakcji Horror Online. Po dwunastu latach, setkach recenzji, dziesięciu latach na stanowisku zastępcy naczelnego stwierdziłem – dość. Niech szaleją tam Ci, którzy jeszcze czują dreszcze na myśl o horrorze. Paradoksalnie, decyzja ta sprawiła, że zupełnie na luzie zacząłem sobie czytać pewne rzeczy i znów cieszyć się lekturą. Mam jeszcze zaległe teksty dla Grabarza Polskiego, mnóstwo rzeczy do Dzikiej Bandy, ale, niestety, musiałem dokonać wyborów i wiem, że to jeszcze nie koniec. W ostatnich miesiącach jeżdżąc po Polsce i promując „Nienasyconego” i „Zombie.pl” trafiłem do przedziwnych miejsc, spotkałem wspaniałe osoby, które pozwoliły mi również przypomnieć sobie o moich wielkich pasjach – historii i literaturze. Nie chodzi o to, że o nich zapomniałem. Ale możliwość rozmów z prawdziwie światłymi umysłami, językiem naukowym, którego nie używałem od lat, była dla mnie zbawiennym oddechem po latach snucia się po horrorowych konwentach, gdzie wykształciuchy pretendujące do miana „literaturoznawców” w co drugim zdaniu rzucali „zajebiście”, a swoje ego rozdymali do potęgi niepojętej. Nie chcę tu wymieniać nazwisk profesorów i doktorów, bo zasłaniać się nimi też nie przystoi. Nie chcę też wspominać innych autorów z głównego nurtu. Wystarczy, że wspomnę „rozmowę” z Arturem Olchowym, który wzorem klasycznego pisarza zasypał mnie monologiem na temat swojej nowej książki, w który próbowałem wtrącić czasem swoje trzy grosze. Otóż Artur opowiadał jak pracował nad swoją debiutancką powieścią, jak zbierał materiały, co robił, co sprawdzał, żeby wszystko było wiarygodne. Jak naradzał się na różnych forach, podpytywał studentów, itp. I pomyślałem – który z polskich piewców grozy robi taki research? Jakikolwiek research? Nie chcę tu mówić o swoich poszukiwaniach do historycznych wątków „Nienasyconego” (w końcu i tak utonęły w papce klasy B), przychodzi mi do głowy jeszcze Wojtek Gunia i... Remigiusz Mróz ze swoją najnowszą powieścią. A reszta? No właśnie – aby było. Aby się działo. I dlatego polski horror jest jaki jest. Teraz dodatkowo wspierany przez zastępy niedzielnych blogerów, którzy książki zbierają, nie czytają, a później jeszcze je sprzedają. Na temat literatury polskiej już się wypowiadałem, nawet dziś na wallu u Roberta Ziębińskiego. Dlatego już kończę i kontynuować tego nie będę. Powiem tylko dwie rzeczy – kupujcie Okolicę Strachu. Koniecznie sprawdźcie debiut Jacka Piekiełko. No i oczywiście, czekajcie na Artura, aż zgodnie z zapowiedziami skręci ostatecznie w kierunku grozy.
A ja na koniec wklejam zdjęcie najbardziej nietypowe z możliwych. Bo nigdy bym nie przypuszczał, że znajdę się w tym samym miejscu i czasie, co Krystyna Mazurówna, kobieta, która grała u Romana Polańskiego i tańczyła w „teledysku” Piotra Szczepanika „Kochać, jak to łatwo powiedzieć”. O innych, jeszcze bardziej znanych, mężczyznach jej życia nawet nie wspomnę, bo po to napisała w końcu swoją książkę. Powiem raz jeszcze – w horrorze polskim osiągnąłem wszystko, co mnie interesowało, a czasem nawet więcej, niż się spodziewałem. Nie wypieram się. Ale idę dalej.



Bez odbioru, bo może na dniach coś mniej chaotycznego złożę.

środa, 24 maja 2017

(145) Na smutno, bo tak czasem wychodzi

145

Rygor wpisów podtrzymany.

A jednak trudno pisać, gdy tyle się dzieje i to niestety, nie są wydarzenia optymistycznie nastrajające do życia. Nie zwykłem za bardzo się uzewnętrzniać, stronię jak tylko mogę od polityki w swoich wpisach i wypowiedziach. Pierwsze wynika z tego, że unikam formuły, którą upodobali sobie blogerzy i fejsbookowcy informując o każdym zjedzonym posiłku, przebiegniętym kilometrze i przyjętej przez ich kota pozie. Drugie, bo po prostu nie mogę. Żyjemy w kraju, w którym ze względu na wykonywany zawód nie mogę sobie pozwolić na komentowanie wydarzeń politycznych, religijnych i temu podobnych. Czasem zazdroszczę, że niektórzy mogą w tym względzie mówić głośno, co myślą, czasem się cieszę, bo nie chcę wchodzić w jałowe utarczki i nie lubię przeklinać. Zwłaszcza publicznie. Jedno jest pewne, Polacy dawno nie byli tak skłóceni, tak podzieleni, tak rozdarci politycznie. Historia zatacza kręgi i widzę niepokojące odbicia wzorców zarówno z Dwudziestolecia Międzywojennego, jak i ostatnich dekad ubiegłego wieku. Chciałbym wierzyć, że to się jeszcze może dobrze skończyć...

Umierają najwięksi i najważniejsi... Niby zawsze tak było, ale z niepokojem patrzę, jak wykruszają się ikony, wszyscy ci, których podziwiałem, albo po prostu ich trwanie było stałym elementem życia/popkultury/sztuki. W zeszłym roku pożegnaliśmy Dawida Bowie, Prince’a, chwilę wcześniej zdawać się mogło nieśmiertelnego Lemmy’ego. W tym odszedł już Wojciech Młynarski, Zbigniew Wodecki - prawdziwe legendy, choć jakże odległe od moich muzycznych upodobań. Wczoraj zmarł Roger Moore - trzeci, dla wielu najbardziej ikoniczny James Bond. 
Chociaż za jego czasów seria skręciła niebezpiecznie w stronę komediową, a dla wszystkich najważniejszym agentem 007 pozostanie Sean Connery, to przecież Moore wcielił się w postać agenta królewskiej mości najwięcej razy. Był to też pierwszy Bond, jakiego zobaczyłem - w jednej z najlepszych odsłon cyklu: "Żyj i pozwól umrzeć"... W czasach gdy tylko kilka osób w mieście miało magnetowid, ten film w kinie po prostu wgniótł mnie w fotel. Bardziej niż jakiekolwiek Gwiezdne Wojny, do których Bond nawiązał już niedługo później. Dziś, po dwudziestu czterech częściach, po ponad dwudziestu latach od tamtego momentu wiem, że Moore najlepszym Bondem nie był. Ale był najbardziej filmowym.
Odszedł Chris Cornell, śmierć tym bardziej szokująca, bo niespodziewana. A jednak podobnie jak w przypadku Robina Williamsa nie tak nieprzewidywalna, jakby się niektórym zdawało. O depresji mógłbym pisać dużo, póki co, najwięcej ile mogłem zdradzić zawarłem w opowiadaniu "Łzy klauna" z antologii "Iron Tales"... Dziś, żeby nie marudzić za długo podążę ku podsumowaniu.

Śmierć zbierała bezlitosne żniwo zawsze, na każdej długości i szerokości geograficznej. Na wszelkiego rodzaju zamachy odpowiadamy zmianami obrazków na fejsie, tam też rzucamy wspominki o tych wielkich gwiazdach. I jednych i drugich jest coraz więcej, a ja sobie uświadamiam, że nie ma już epoki, w której żyłem bezpiecznie przez lata. Moi herosi z młodości odeszli, ikony zeszły z tego świata, udowadniając, że nic nie trwa wiecznie.
Pożegnałem wcześniej tym miesiącu bardzo bliską mi osobę, którą wspominać będę codziennie, w ciszy, bez rozgłosu... Bo to zawsze boli, choć odejść musi przecież każdy. Skoro nawet Bond umiera, to nic nas nie ocali przed Ponurym Żniwiarzem...

Na szczęście jeszcze jest Ozzy, Keith Richards i Brudny Harry. Trójca, która daje mi nadzieję.

środa, 17 maja 2017

Trup wstał, powoli drepcze...

 Sto czterdzieści pięć.
Kontynuujemy blogowanie.
Wczoraj dostałem autorskie egzemplarze „Królestwa gore”, które jadę w sobotę promować do Warszawy, a już dziś poszła oficjalna informacja, że „Zombie.pl 2” ukaże się na przełomie czerwca i lipca. Wychodzi na to, że to też będzie ostateczny tytuł... W gruncie rzeczy nie mam nawet jak się tym wszystkim cieszyć, bo w pracy młyn, za dwa dni kolejne przedstawienie z moją „Atrapą”, jeszcze w tym miesiącu ma się ukazać (wreszcie!) drugi album Damage Case „Drunken Devil”. Jeszcze bardziej obskurny i oldschoolowy niż poprzedni. Nie dla pozerów i niedzielnych metaluszków słuchających po kątach grunge'u i Papa Dance. 
Oto zalążek:





Nie zwykłem jednak spoczywać na laurach, dlatego dziś wysłałem kolejne pięć książek do wydawców. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. W międzyczasie szykuję się do ogarnięcia pozostałych zespołów, ale czerwiec będzie t y m miesiącem. Bo co za dużo, to i świnia nie zje... A ja czasem też chcę odpocząć.
Bez odbioru.

poniedziałek, 15 maja 2017

Wstawaj, trupie!

Z poprzedniej reaktywacji niewiele wyszło, ale bądźmy szczerzy – skoro w tym roku ma się ukazać pięć moich książek (dziś już wiem, że ta liczba będzie większa, ale na razie cicho sza...), to wiadomo, że nad wpisami tutaj siedzieć nie miałem czasu. Bo przecież jeszcze praca zawodowa, a przede wszystkim rodzina i dzieci. I wiele innych czynników, o których pisać nie będę, bo to wciąż nie będzie blog wylanych żalów, tajnych sekretów, czy złotych myśli, które potem zbiorę w książkę.
A jednak znów zaczynamy. Pretekst najbardziej banalny z możliwych – wydawca mi zasugerował, że byłoby warto. No, konkretnie chodziło o to, że miałem się zdecydować, czy jednak założę sobie stronę internetową, albo chociaż fanpage. Niestety, tak jak uparcie uważam, że wydawanie siebie samego jest bardzo passe, że żebranie o uwagę u blogerów i portali świadczy o parciu na szkło znacznie powyżej przyzwoitości, tak sądzę, że tworzenie sobie samemu fanpage'a jest szczytem próżności lub/i lekiem na liczne kompleksy. Ergo – musiałem chociaż aktualizować blog.
Niestety, obecny wpis jest kontrolnym i nie będzie tutaj żadnego przeglądu filmów, książek i innych rzeczy. Wygrzebuję się powoli z zaległości recenzenckich, nie mam czasu, by nanieść poprawki w ostatniej powieści, znalazłem wydawcę na kolejną, do której mam tylko konspekt, a nie mam sił tego ruszyć. Bo to nie jest tak, że czasu nie mam zupełnie. Ale czasem lubię sobie relaksacyjnie odlecieć z książką, albo pobiegać po Temerii. Ponadto właśnie siedzę nad kolejną sztuką, którą moja teatralna grupa „Atrapa” będzie wystawiać na kolejnym festiwalu w najbliższy piątek. Przedstawienie nosi tytuł „O ziemniaku, który chciał zostać wiedźminem”, a tytuł w tym wypadku zdradza niemal wszystko. No cóż, w sobotę natomiast premiera „Królestwa gore”, więc na pewno jeszcze będę o tym trochę wspominał. Bo mam nadzieję, że w tym tygodniu do wyskrobania kilku słów się zmuszę. Tymczasem – czas do roboty. Idę myć naczynia przy radosnych dźwiękach szwedzkiego death metalu.


czwartek, 5 stycznia 2017

THE BEST OF 2016 - blog reaktywacja?

Sto czterdzieści trzy
Przerywamy milczenie po półrocznej niemal przerwie. Nie nazwałbym tego „Blog-reaktywacja”, ale niech to będzie chociaż przymiarka. Tym bardziej, że jest to idealny (i ostateczny) moment, w którym mogę zrobić podsumowanie minionego roku.
A był to dobry rok. Bardzo dobry. Dla mnie osobiście, bo w świecie, polityce, w aspektach często dla mnie niepojmowalnych działo się różnie, ale ponieważ to mój osobisty blog – powtórzę: to był bardzo dobry rok. Nawet w momentach, gdy kopał po czterech literach, by przypomnieć o pewnych sprawach i otworzyć oczy na inne. A to czyni tylko silniejszym. Nastąpiła więc weryfikacja pewnych znajomości, kontaktów i planów przyszłościowych, ale wszystko po to, by działo się lepiej. A działo się niepomiernie, dość powiedzieć, że nie pamiętam równie pracowitego roku. Jestem wyczerpany do teraz.
Rodzinnie było i jest wspaniale, a dwa tygodnie temu nasze grono powiększyło się o maleńkiego Teosia, co uszczęśliwiło nas niepomiernie i ugruntowało pojęcie szczęścia rodzinnego. Choć, co oczywiste, znacznie wpłynęło na ilość przesypianych godzin. Tymczasem jeszcze raz wszem i wobec ogłaszam bohaterstwo i niezłomność mej małżonki Dagmary, którą wielbię i podziwiam z każdym dniem jeszcze bardziej. Dziękuję, kochanie!
Większość przysłowiowej pary poszło w pracę zawodową, co zaowocowało najlepszymi wynikami moich uczniów w całej mojej karierze, moja amatorska grupa teatralna „Atrapa” po raz kolejny stanęła na podium, a nasza sztuka znów została wysoko oceniona. Z trudem odgrzebałem się z recenzji wszelakich, gdzie prym wiodły literackie, pisane głównie dla Dzikiej Bandy. Mocno zaniedbałem inne redakcje i serwisy, ale nie jestem w stanie ogarnąć wszystkiego. Jednak. Niemniej, recenzji było tyle, że chyba ustanowiłem nową życiówkę. Napisałem, ukończyłem, oddałem do wydawców kilka książek, ich ilość zachowam w tajemnicy, dość powiedzieć, że w przyszłym roku na pewno ukaże się sześć (!) nowych wydawnictw sygnowanych moim nazwiskiem. I póki co, tylko jedno będzie w duecie. W tym było skromnie, choć niemniej intrygująco – na początku roku wyszedł „Zombie.pl”, na tę chwilę najpopularniejsza i najmniej kontrowersyjna powieść jaką popełniłem z Robertem Cichowlasem. Dla równowagi w połowie roku razem z Tomkiem Siwcem zaczęliśmy serię „Sakrament Okrucieństwa”. Oba cykle doczekały się kontynuacji, które już wkrótce... Ukazały się trzy antologie, w których pojawiły się moje teksty – czeska „Za Tebou” i polskie „Gorefikacje 2.2”, „Krwawnik”. W zasadzie niemal wyczerpało to limit moich udziałów w antologiach – na przyszły rok są zapowiedziane jeszcze trzy i koniec, dziękuję, więcej się w to nie bawię. Przynajmniej na dłuższy czas. Szczególnie, że na niektóre z tych wydawnictw czekałem latami. Temat literacki zamknę konwentami – w tym roku odwiedziłem Polcon i Kfason, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję Karolinie Kaczkowskiej i Magdzie Paluch – bez ich uporu, poświęcenia i organizacji nie byłoby to możliwe. Dziękuję, dziewczyny!
Muzycznie działo się sporo, bo zasiliłem szeregi jeszcze jednego zespołu, death metalowego Carnes, ale niestety, nie udało się w tym roku zagrać żadnego koncertu, ani wypuścić żadnej płyty – chociaż dwie zostały już nagrane, zmiksowane i w zasadzie czekają na wydanie...
I tyle na dziś. Bardzo liczę, że uda się mnie zmoblizować i faktycznie reaktywować bloga, niemniej jak pisałem – zaległości to jedno, priorytety w postaci rodziny i pracy to drugie (czyli w sumie pierwsze), a ja się już robię stary, zmęczony i obolały – nie wiem więc co będzie. Tym bardziej, że planów i pomysłów nie brakuje... Trzeba się brać za robotę.
Wyjątkowo: odbiór.

Na zakończnie krótkie podsumowanie prywatne.

MUZYKA:
Zadziwiające, ale ten rok był jeszcze lepszy niż poprzedni. Albo naprawdę się starzeję, albo rzeczywiście znów ludzie zaczęli robić dobrą muzykę. Oczywiście większość kupionych przeze mnie płyt w tym roku to były starocie z datą 19 na początku, niemniej pojawiło się kilka zaskakująco dobrych nowości. Najlepszą płytę od lat nagrała METALLICA, to samo mogę powiedzieć o ACID DRINKERS, którzy tak dobrze nie łomotali od dwudziestu lat. VADER nie zawiódł, podobnie TESTAMENT, bardzo zaskoczyło mnie MEGADETH, które wreszcie nagrało płytę, do jakiej chce się wracać (a albumów z dwóch ostatnich dekad z okładem słuchać się nie dało). Oczywiście, nie zawiodła FURIA, ale absolutny prym dla mnie w roku ubiegłym stanowi „The Whole of the Law” ANAAL NATHRAKH. Ścieżka dźwiękowa do armagedonu, bezlitosny miks wszelkich odmian metalu, od grindu i black metalu, po klasyczne heavy, a wszystko podane w tak fenomenalnej otoczce, tak nieposkromionej wyobraźni, choć ujętej w jasne ramy gatunku... i na koniec przewrotny cover „Powerslave” IRON MAIDEN. Tak, to mój album nr 1.


FILM:
Nie widziałem tego zbyt wiele, nie odnotowałem też jakiś szczególnych rozczarowań, za to bardzo miło zaskoczyłem się poziomem... filmów animowanych. „Zoogród” i „Vayana: skarb oceanu” to dowody, że dla dzieci można robić produkcje ambitne i niegłupie. Wspaniale wypadła także fabularna wersja „Księgi dżungli”, ale moim faworytem jest film niezwykły, bo tak oldschoolowy i niepoprawny, że większość go nie doceni, albo szybko o nim zapomni. „Równi goście”, czyli „Nice Guys” to przykład męskiego kina, jakiego już się dziś, niestety, nie robi. Dużo czarnego humoru, świetne kreacje aktorskie, niebanalna akcja i brak poprawności politycznej. Rewelacja. Poprosiłbym o sequel, ale box office mówi, że nie mam szans.


KSIĄŻKA:
„Nocny film” Marisha Pessl. Z jednej strony wybór najlepszej książki w tym roku był trudny, z drugiej, bardzo oczywisty. Genialna powieść o poszukiwaniu tajemniczego reżysera jest pretekstem do gry z czytelnikiem, a jednocześnie upiornym miksem pomysłów Davida Lyncha, Johna Flowlesa i Williama Hjortsberga. Wymagająca i porażająca powieść.