niedziela, 30 marca 2014

Odmóżdżam się...

Pięćdziesiąt siedem.
Po niezwykle intensywnym okresie, czas trochę odpocząć. Nie chce mnie się nic komentować, o niczym wspominać, nic roztrząsać.
Nie chodzi o to, że nic nie robię. Nie umiem. Większość czasu zabrała mi ostatnio praca zawodowa, ale w tak zwanym międzyczasie udało mi się przeprowadzić kolejny wywiad-marzenie, tym razem z Jarosławem „Jaro.Slavem” Szubrychtem, którego przepytałem na okoliczność wydania niezwykłych „Kołysanek” LUX OCCULTY. Wywiad ukaże się na łamach Atmospheric Magazine (wkrótce- jeśli w sieci, jakoś tak- jeśli na papierze). DAMAGE CASE ostro pracuje nad nowym materiałem, będzie to niewątpliwy killer w swojej klasie. Uparcie też piszę „Utrapionych” z Robertem. Prawie 2/3 za nami. Jak się zepniemy, to do maja powinniśmy skończyć. A odkąd panie w sklepach zaczepiają mnie i pytają o moje książki, zaczynam się czuć niepewnie i jednocześnie zobowiązany. Bo skoro „Gazeta Malborska” pisze, że ja piszę książkę o Malborku, to trzeba ją też jak najszybciej skończyć. A „Nienasycony” jest dopiero drugi w kolejce do skończenia. Chociaż, kto to wie. Ja muszę odpocząć, bo fizycznie i psychicznie jestem ostatnio wyczerpany. Szczególnie, gdy myślę o polskim horrorze, choć nie tylko dlatego.
Po prostu.
Dostałem od żony „Disciples II – Goleden Edition” ze wszelakimi dodatkami, dzięki dobrodziejstwu Internetu, usługom Origin i cynkowi od dwóch znajomych stałem się też posiadaczem „Dead Space”, „Alice: Madness Returns”, „BattleField: 1942” i „Need For Speed: World”. Alicja kosztowała 9 zeta, reszta była gratis. Niech żyje rozwój technologiczny. Swojego „Batman: Arkham City” nie udało mnie się uruchomić do dziś, bo mój napęd już umiera. Ale zmierzam do tego, że planuję w najbliższym czasie skupić się na relaksacyjnym odmóżdżeniu, zanim „odwiozą mnie do Tworek” - jak rzekł Krzysztof Kowalewski w kultowym filmie. Żeby nie żona i dzieci, pewnie by się tak skończyło...
Dlatego odmóżdżam się i filmowo i książkowo.

FILMY:

Elektra” Rob Bowman. Ot, trafiło się ostatnio przypadkiem. Niejako kontynuacja nieszczęsnego „Daradevila”, ale bez Afflecka i Daradevila. Elektra jest zabójczynią, ma wykonać kolejne zlecenie, ale gdy odkrywa kogo i dlaczego ma zgładzić, dopadają ją skrupuły. Koniec końców, walczy z armią mutantów i wojowników ninja. Gupie toto, ale ogląda się całkiem znośnie, poziom też jest niezgorszy, a dziesięć razy lepszy niż w przypadku wspomnianego ślepca w lateksie.

Liga Niezwykłych Dżentelmenów” Stephen Norrington. Ha! Alan Quatermain, Mina Harker, Doktor Jekyll/Pan Hyde, Kapitan Nemo, Dorian Grey, Niewidzialny Człowiek i Tomek Sawyer kontra morderczy profesor Moriarty. Wszystko w konwencji wybuchów, science-fiction i niewiarygodnych pojedynków i demolek. Misz-masz totalny, promowany jako superbohaterowie z czasów przed superbohaterami. I to się zgadza. A wszystko to jest na tyle durnowate i zabawne, że podoba mnie się coraz bardziej za każdym razem gdy to oglądam i coraz mniej kręcę nosem na przegięcia wszelakie. Najważniejsze jednak, że całość współgra z doskonałą obsadą, z Seanem Connery'm na czele.

Labirynt Fauna” Guillermo del Toro. No, to akurat film rozrywkowy nie jest, ale szedł w telewizji, nie mogłem więc odpuścić. Wstrząsająca historia małej dziewczynki, która by uciec od koszmaru wojny oddala się coraz bardziej w świat mrocznych fantazji, które mają udowodnić, że jest prawdziwą księżniczką z magicznej krainy. Próby są straszne i niebezpieczne, jeszcze straszniejsza jest jednak rzeczywistość Hiszpanii targanej wojną domową. Film momentami piękny, momentami przerażająco brutalny. A nade wszystko bardzo smutny. Choć niepozbawiony nadziei. Jeden z niewielu nakręconych w ostatnich latach, które warto obejrzeć. I to nie raz.

KSIĄŻKI:
Wyznawcy Płomienia” Graham Masterton. Stara, ale jara (dosłownie) opowieść o tym jak to naziści za pomocą eksperymentów i pieśni Wagnera po raz kolejny próbowali zapanować nad światem. A we wszystko to zostaje wplątany właściciel restauracji, którego narzeczona popełnia samobójstwo przez samopodpalenie. I wkrótce potem do niego wraca. To książka z tych, gdzie Mastiemu udaje się lawirować mistrzowsko na pograniczu wciągającego horroru i dość idiotycznych rozwiązań. W ogólnym rozrachunku jednak całość wypada korzystnie, a kilka scen na pewno zostaje w pamięci na długo. Działałem kiedyś w kwestii stworzenia słuchowiska z tej książki. Dotąd się nie udało, ale sprawa nie jest całkiem przegrana.


Śpiączka” Graham Masterton. A to już najnowsza powieść autora, w której młody mężczyzna ulega wypadkowi, w wyniku którego traci pamięć. Rekonwalescencję przechodzi w odosobnionym ośrodku w idyllicznym górskim miasteczku. Od początku wszystko zdaje się być nad wyraz idealne, ponadto bohater ma wrażenie, że jest bezustannie obserwowany przez innych mieszkańców, pojawiających się nocami niczym duchy pod oknami. Z jednej strony jest to intrygująca powieść w stylu „Strefy Mroku”, niepozbawiona nastroju i specyficznej dozy tajemnicy, z drugiej strony, dość łatwo przewidzieć zakończenie, a sceny erotyczne są naciągane nawet jak na Mastiego. Jeśli jednak przymknąć na to oko, dostajemy solidną i spełniającą swe zadania książkę, świetnie wpisującą się w konwencję historii o duchach.

Muzyka z Zaświatów” Graham Masterton. Tu mamy podobny wątek jak we wspomnianej „Śpiączce” i równie łatwo domyślić się tego kto tu jest duchem, a kto żywą postacią. A historia opowiada o utalentowanym muzyku, który nawiązuje romans ze swoją sąsiadką. Znajomość ta doprowadzi go do podróży po Europie, w trakcie której będzie świadkiem tragicznych i brutalnych zdarzeń. Finał też można przewidzieć, choć trzeba przyznać, że zawarto w nim parę intrygujących zwrotów akcji, a perfidia i okrucieństwo głównego oponenta robi wrażenie. Dostajemy więc zręcznie skonstruowaną i zapadającą w pamięć „ghost story”. Taką, za jakie Mastiego lubię najbardziej. Jeszcze żeby nie ta okładka ze ślubu czyjegoś zapewne...

Śmiertelne Sny” Graham Masterton. Tak, to już patologia. Pierwsza część Wojowników Snów zapadła mi w pamięć na długo, ale to za sprawą groteskowych kostiumów bohaterów i ogólnego infantylizmu bijącego z tej powieści.. A trzeba wspomnieć, że i ja byłem nastolatkiem, kiedy to czytałem. Była to jednak z książek, które odepchnęły mnie na jakiś czas od Mastertona. Druga część zaczyna się mroczną historią snów chłopca, które to sny doprowadzają najpierw do zdemolowania sypialni jego opiekunów, potem do brutalnej śmierci macochy i kalectwa ojca. Za sprawą stoi pradawny demon, którego pokonać mogą oczywiście tylko Wojownicy Nocy. Problem w tym, że na świecie nie zostało ich zbyt wielu. Przypadkiem, większość z nich znajduje się w ośrodku, w którym leczy się ojciec chłopca. Skoro i tak są przykuci do wózka, cóż stoi na przeszkodzie zasnąć i w lśniącej zbroi, z kuriozalnym imieniem ruszyć do walki? Brak laski Mojżesza. Naprawdę. Masterton osiąga tu szczyty infantylizmu. Wręcz jakby sam zastanawiał się, co tu jeszcze głupkowatego wcisnąć. Wszystko to takie amerykańsko-młodzieżowo-tandetne. Straszna nuda.

Nocna Plaga” Graham Masteton. Patologii ciąg dalszy. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do poprzednich części cyklu Wojownicy Nocy, tutaj jest ostro, brutalnie i prawdziwie horrorowo. Przynajmniej przez większość czasu. Oto znany skrzypek zostaje brutalnie pobity i zgwałcony przez dziwacznego karła, a skutkiem tego, oprócz obrażeń fizycznych i psychicznych są koszmarne sny. Zwiastują one nadejście Plagi, wirusa, który zagraża całemu światu. Powstrzymać go mogą, oczywiście, tylko Wojownicy Nocy. Tutaj jest Masti jakiego znam i lubię. Brutalny, szokujący, zaskakujący. Ale są też przewidywalni Wojownicy Nocy w swoich kostiumach a la Power Rangers z ksywami jak garażowi metalowcy z lat 80-tych i z talentami tak kuriozalnymi, że wstyd o tym mówić, a co dopiero napisać. Koniec końców, najlepsza odsłona cyklu, jedna ze słabszych powieści autora. Czas odpocząć od Mastertona na jakiś czas. A przynajmniej od jego horrorów.


H.P. Lovecraft – Biografia” S.T Joshi. „A tymciasem” jak mawia mój synuś, podczytuję sobie biblię lovecraftowila i nadziwić się nie mogę złożoności mistrza, jego talentom i przekleństwu. W odróżnieniu od Mastich, czytam w tempie normalnym, bez stosowania technik „szybkiego czytania”, dlatego dopiero 200 stron za mną. I całe 800 przede mną. Uwielbiam rozsmakowywać się w takich lekturach.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 18 marca 2014

Regularnie nieregularny (56) - Muzyczne podróże: PINK FLOYD cz.2

Pięćdziesiąt sześć.
Zapracowany ostatnio byłem bardziej niż zwykle, przez co i zagubiony i zmęczony też. Niniejszym, żadnych konkretów, część druga podróży muzycznej z Flojdami i przegląd literacko-filmowy.

PINK FLOYD cz. II
Szczyt i jeszcze wyżej


Meddle” (1971). Album, który nie pozostawia złudzeń, że Pink Floyd byli geniuszami. Otwierający całość „One of these days” uderza energetycznym pulsem i rozbuchaną improwizacją, której kulminacyjnym momentem jest wykrzyczany tekst (prekursor growlingu?): „W jeden z tych dni potnę cię na naprawdę małe kawałeczki...”. Po tak dynamicznym początku następuje jedna z najbardziej sennych ballad Flojdów: „A Pillow of Winds”, a po niej kolejna „Fearless” pięknie połączona z zaśpiewem kibiców, podkreślającym wymowę tekstu. Potem zabawny, bardzo pogodny „San Tropez” i rozimprowizowana etiudka bluesowa,”Seamus” gdzie śpiewa... pies. Na koniec zaś arcydzieło gatunku, potężna suita „Echoes”, ze wspaniale odśpiewanymi zwrotkami Gilmoura i Wrighta. Plus te riffy gitarowe... Miałem okazję usłyszeć to na żywo w Gdańsku. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to jeden z ostatnich występów Ricka... Momentami może nazbyt zróżnicowana, niemniej kapitalna płyta potwierdzająca geniusz muzyków.

Obscured by Clouds” (1972)
O ile „More” była ścieżką dość przeciętną, i w zasadzie uznaję ten album za najsłabszy w wykonaniu flojdów, to „Obscured by Clouds” uważam za najbardziej niedoceniony. Również jest to soundtrack, poniekąd przypadkowy, ale co najważniejsze powstały w zupełnie zrelaksowanej atmosferze, kiedy zespół chciał odetchnąć od sukcesu „Echoes”, a szykował się do kolejnego uderzenia. Może dlatego ballady pokroju „Burning Bridges”, „Wot's... Uh the Deal” czy „Mudmen” brzmią niemalże beatlesowsko, urzekająco wręcz. Może dlatego pozwalają sobie na bardziej rockowe wypady w „Childhood's End” czy „The Gold It's In The...” a nawet hard rockowe w przygrywkach do folkowego w gruncie rzeczy „Free Four. Kapitalne otwarcie w postaci utworu tytułowego, intrygujące zamknięcie zaczerpnięte z oryginalnych pieśni zaginionych plemion. Byłaby to niewątpliwie płyta ceniona bardzo wysoko, ale przytrafiła się zespołowi przypadkiem, co gorsza w szybkim czasie, pomiędzy płytą wybitną jaką było „Meddle” a genialną, jaką jest „Dark Side of the Moon”.

Dark Side of the Moon” (1973)
O takich płytach się w zasadzie nie mówi, bo powiedziano już wszystko. I to na każdy możliwy sposób. Dość powiedzieć, że Flojdzi zrezygnowali ze szczególnie rozbudowanych form i nagrali po prostu dziesięć piosenek, które stały się arcydziełami i kanonem muzyki rockowej. Złożyło się na to wiele czynników, jak choćby wspaniały koncept (będący od tej pory stałym punktem programu) dotyczący ludzkiego przemijania. Mamy tu genialne zabawy elektroniką („On the Run”), która wówczas dopiero się . rozwijała, jest multum dźwięków tła (wypowiedzi „przypadkowych” wzbogacające treść, aż po te, które o niej decydują („Time”, „Money”). Świetny podział na głosy, gdzie każdy, poza perkusistą ma swoje do wyśpiewania i przekazania. No i mistrzowskie sola Gilmoura... I żeńska wokaliza w „The Great Gig in the Sky”. Wprowadzenie „Breathe”, gdzie faktycznie czuć oddech pobudzający do życia. I zakończenie, genialne zakończenie „Eclipse”. Nie jest to moja ulubiona płyta, ani Flojdów, ani w ogóle. Wiem, jednak, że dla wielu, taką jest. Nie dziwię się. To jest arcydzieło. Ale porusza się w nutach bardziej przystępnych niż to będzie miało miejsce później.

Wish You Were Here” (1975)
Wydaje się, że po takich genialnych płytach nie dało się nagrać nic lepszego. Wielu by się poddało. Flojdzi natomiast nagrali kolejne arcydzieło, które wielu stawia na równi, albo ponad „Dark Side...”. Płytę spina suita „Shine On You Crazy Diamond”, napisana na cześć Sida Baretta. Wspaniałe rozpoczęcie zagrane na kieliszkach od wina (w Gdańsku odegrano to w ten sam sposób!), a dalej jest tylko lepiej. Genialne riffy, rewelacyjny, podniosły, chóralny refren... Tego utworu nie wolno nie znać. Potem zaś następuje posępne, całkowicie wyprane z nadziei i człowieczeństwa „Welcome to Machine”. Zaśpiewany przez Roya Harpera „Have a Cigar” mógłby tu się nie pojawić, choć ujmy znacznej nie przynosi. Zaś „Wish You Were Here” to jedna z najbardziej znanych i najpiękniejszych ballad w historii rocka. Wybitna płyta... Tylko po co tu to cygaro? Koncept? Oczywiście tragedia Syda Baretta, a przy okazji życie i upadek w rockowym światku.

Animals” (1977)
Ta płyta wyszła w bardzo trudnym okresie. Nie dość, że poprzednie płyty wyniosły zespół nie tylko na szczyty sławy, ale wprost do panteonu rocka, to jeszcze nastąpił przełom na rynku muzycznym i wszelkie artrockowe, progresywne i psychodeliczne zespoły cierpiały atakowane przez wściekłego punka, który poronił się na Wyspach Brytyjskich i szybko opanował świat. Flojdzi dali sobie radę z tym na tyle dobrze, że w recenzjach pojawiły się nawet określenia „Punk Floyd”. Oczywiście, nikt tu punka nie gra, mamy do czynienia z ambitnym, rockowym graniem, ale górę wziął tu koncept. Tym razem Waters dokonał ostrej krytyki społeczeństwa, dzieląc je na trzy grupy: Psów, Świń i Owiec. Każdej z nich poświęcił utwór, a całość została spięta dwiema częściami króciutkiej ballady „Pigs On the Wing”. Muzycznie dalej dominują rozbudowane kompozycje, lecz brak tu lekkości płyt poprzednich. Jest za to ciężko, ponuro, mrocznie. To nie jest łatwa płyta i na pewno nie słucha się jej z taką przyjemnością jak innych płyt Flojdów, ale trzeba przyznać, że to dzieło niebagatelne. A już zagrywki gitarowe w „Dogs” to absolutne mistrzostwo świata i zapowiedź tego co później eksploatować będzie Anathema i My Dying Bride tworząc swój doom /death metal. Naprawdę.

The Wall” (1979)

I to jest koniec. Płyta, którą zespół nagrał przez przypadek, bo byli bliscy bankructwa po trasie promującej „Animals”. Waters narzucił reszcie swoją wizję (którą chciał zrealizować jako solowy album) i powstało kolejne arcydzieło. Nawet więcej, bo dla mnie to płyta wszech czasów, absolutna biblia muzyczna, niedościgniony wzór. Dwadzieścia sześć utworów opowiadających tragedię człowieka, który otacza się murem zobojętnienia od nierozumiejącego go świata. Tropów i wątków jest tu znacznie więcej, nie sposób byłoby ich zawrzeć w całym tym wpisie, ale dość powiedzieć, że całość tekstowo po prostu przytłacza. Jest to niewątpliwie najbardziej smutna i przygnębiająca płyta w historii muzyki. A muzyka? Czego tu nie ma? Mocne rockowe uderzenia, orkiestracje, subtelne ballady z fortepianem, etiudy gitarowe, elektroniczne uderzenia psychodelicznego ambientu, chóry, orkiestracje Michaela Kamena... No i sola Gilmoura... Obie części z tego dwupłytowego wydawnictwa są unikatowe, ale ta druga po prostu bezlitośnie miażdży. Od niepokojącego „Hey You”, przez piękne „Is There Anybody Out There?” i coraz piękniejsze ballady „Nobody Home”, „Vera” po podniosłe „Bring the Boys Back Home” wkraczamy w genialny, oscylujący między mrokiem a światłem „Comfortably Numb”. A potem jest już tylko mroczniej i straszniej. I wciąż przebogato muzycznie...
Absolutnie porażający album. Nawiązałem do niego w swoim „Imperium Robali”, ale jak dotąd prawie nikt tego nie zauważył. Muzycznie wciąż nie mam odwagi, choć etiudkę gitarową nagrałem na kompilację Acrybii...


FILMY:


Hellboy” Guilermo del Torro. Jedna z najlepszych adaptacji komiksów i już. Ron Perlman jako tytułowy pomiot piekielny służący w tajnych służbach zajmujących się walką z objawami i zjawiskami paranormalnymi. Teraz ma pełne ręce roboty, bo przeciw niemu staje sam Rasputin wsparty przez nazistowskie monstra. Bardzo lubię ten film, który lawiruje pomiędzy horrorem a humorem. Jest i drastycznie i mrocznie, jest i zabawnie i dynamicznie. Przede wszystkim zaś rewelacyjne nawiązania do Lovecrafta i jego przedwiecznych bóstw. Jeszcze nieraz tu wrócę.


Najemnicy” Perry Lang. Jeden z najbardziej niedocenionych i zapomnianych filmów akcji z lat 90-tych. Dolph Lundgren jako dowódca grupy najemników, którzy mają przekonać tubylców na samotnej wyspie gdzieś na Pacyfiku, żeby wynieśli się robiąc miejsce dla bogatej korporacji. Mieszkańcy okazują się niezwykle przyjaźni, ale i bardzo przywiązani do swej małej ojczyzny. Prowadzi to, oczywiście, do konfliktu, również między najemnikami, bo ci dzielą się na tych ze skrupułami i tych bez. Dużo mięśniaków, mało dialogów, masa strzelanin i wybuchów, testosteron kipi z każdego kadru, do tego wersja bez cenzury uderza w oczy brutalnością na miarę ostatniego „Rambo”. A jeśli dodać kilka scen chwytających za serce (tanimi chwytami, ale jednak) plus świetne zdjęcia (motyw wodospadu) i mamy film, o którym zapomnieć nie wolno, jeśli się lubi takie kino.

KSIĄŻKI:


Strach” Grahama Mastertona. Trzecia część przygód Jimiego Rooka trzyma poziom poprzedników, jest więc odpowiednio dynamiczna, krwawa i nielogiczna. W sensie, że nikt nie pozwoliłby na istnienie klasy, w której wydarzyło się to, co w poprzednich częściach, a tutaj dzieje się jeszcze więcej. Tym razem bowiem Rook zmierzy się z demonem pradawnych Majów, którym jest sam Lęk. Czyta się to znakomicie, ale nieodparcie mam wrażenie, że to takie „Buffy: Postrach wampirów”, czyli dla roczników pomiędzy 16 a 23. Zrobię sobie przerwę od cyklu, tym bardziej, że Replika zaczęła go wznawiać. A wydanie pierwszego tomu jest wspaniałe.


Czerwona maska” Grahama Mastertona. Powrót Sissy Sawyer. Tym razem emerytowana wróżbitka wpada w tarapaty wraz z córką, policyjną rysowniczką. W jednym z wieżowców dochodzi do zbrodni, której sprawcą jest tajemniczy nożownik w czerwonej masce. Wkrótce na miasto pada strach, bowiem morderca zaczyna pojawiać się wszędzie, bezlitośnie mordując swoje ofiary. Tym razem mamy tu więcej wątków nadprzyrodzonych, sam utwór znacznie się różni od pierwszej części, gdzie śledziliśmy także losy sprawców. Tutaj lepiej poznajemy Sissy i jej rodzinę. Sporo działających na wyobraźnię opisów, ciekawe zakończenie... Dobra rzecz.

Okruchy strachu” Grahama Mastertona. Kolejny zbiór opowiadań, zdecydowanie lepszy od „Czternastu oblicz strachu”. Wariacja na temat „Pikniku pod wiszącą skałą” czy „Draculi”, wstrząsające „Bohaterka” i „Lolicia”, nastrojowe i intrygujące „Stowarzyszenie Wzajemnego Współczucia” i „Chłopiec z Ballyhooly”. Nie brak tu erotyki, ale nie jest ona dominująca. Wrażenie robią zaś historie, nie brutalne opisy. A jak różnorodny bywa Masti, niech świadczy lekkie ghost story „Ratunek”, opowiadające o nieszczęsnym, małym bramkarzu, zestawione z absolutnie pokręconym „Synem Bestii”, gdzie Masti zaskakuje nie tylko obrzydliwością, ale i kuriozalnym pomysłem rodem z horroru klasy C.


Klub Dumas” Arturo Perez-Reverte. Wybitna, po prostu wybitna książka, którą Polański zepsuł swoją adaptacją. Wyśmienity język, cudowne dialogi, kapitalna intertekstualność i erudycja sprawiają, że książki tej nie da się streścić w kilku słowach. Więcej na ten temat napisałem do najnowszego numeru „Grabarza Polskiego”. Polecam, bo napisałem tam wyjątkowo sporo.


H.P. Lovecraft - biografia” S.T. Joshi. Ha! Nareszcie! Moja ukochana żona sprawiła mi w zaskakującym prezencie wymarzoną od dawna książkę, która pochłania mnie bez reszty, dlatego dawkuję ją sobie w niewielkich ilościach. Zachwycam się, zagłębiam, zadziwiam...

Bez odbioru.

poniedziałek, 10 marca 2014

Po Poznaniu, czyli krótko 55.

Pięćdziesiąt pięć.
Znów krótko.
Stosunek Kingów do Mastertona na mojej półce osiągnął wynik 48 do 59. I zaskakujące, bliżej mi do uzbierania książek tego pierwszego. Ale Stefcio i tak zajmuje więcej miejsca niż Masti. Koniec konkluzji.
Wynikiem dzielę się z powodu lustracji biblioteczki Roberta Cichowlasa, bowiem wreszcie doprowadziliśmy do rodzinnego spotkania, w trakcie którego udało się między innymi ustalić szczegóły dalszej współpracy. Jak widać, obradowaliśmy twardo.


Niniejszym mogę poinformować, że powieść „Utrapieni” rozrasta się w tempie zastraszającym, a powieść „Nienasycony” w tempie znacznie mniej imponującym. Nie jest to jednak nasze ostatnie słowo w tym roku. Tak na tę wieść zareagowali nasi synowie:



Oba zdjęcia oczywiście autorstwa mojej żony :)

Samodzielnie też jeszcze działam, albowiem mogę już potwierdzić, że w przyszłym tygodniu ukaże się papierowa wersja „Bóg Horror Ojczyzna” dzięki Oficynie Wydawniczej Literat. Na razie tom pierwszy, czas pokaże, kiedy wyjdą kolejne. W kwietniu zaś „Horror klasy B”, a więc zapowiadany od dawna zbiór dwunastu opowiadań, które ukażą się dzięki wydawnictwu - a jakże - Horror Masakra.
I na tym na dziś skończę, bo miało być krótko.

Na tapecie:

FILM:

Larry Crowne” Toma Hanksa. Uwielbiam ten film. Szczerze i bez zastrzeżeń. Tom Hanks, jako podstarzały student pragnący zmienić swoje życie i zakochujący się w nauczycielce retoryki granej przez Julię Roberts, to niezwykła, bardzo pogodna i przezabawna komedia, która zawsze nastraja mnie pogodnie i radośnie. 


Belfer” Roberta Mandela. To film z czasów, gdy człowiek cenił kino w stylu zabili go i uciekł. Tom Berenger w roli komandosa, który zatrudnia się w zastępstwie jako nauczyciel w szkole z trudną młodzieżą. Ma w tym prywatny cel, a klimat „Młodych gniewnych” szybko ustępuje miejsca strzelaninom i mordobiciom, które wypadają blado w porównaniu z klasykami gatunku. Kiedyś film podobał mnie się bardzo. Dziś już tylko do połowy.


Wywiad z wampirem”Neila Jordana. Zdecydowanie mój ulubiony film o krwiopijcach, który widziałem przypadkiem w dniu premiery, a potem podobał mnie się tylko bardziej. Co tu pisać? Płaczliwy i wrażliwy Brad Pitt, młodziutka i buntownicza Kirsten Dunst oraz upiorny i homoseksualny Tom Cruise tworzą wampiryczne trio, którego nie sposób zapomnieć. I nawet Banderas niewiele tam zdziałać może. Klasyk i tyle.

KSIĄŻKI:


Kły i pazury” Grahama Mastertona. Drugi tom cyklu Rook, w którym tym razem nauczyciel musi zmierzyć się z indiańskim demonem Coyote. Zasadniczo wszystko jest jak być powinno, a Masti plus indiańskie legendy to sukces gwarantowany. Nie mogłem się jednak pozbyć wrażenia, że mimo kilku brutalnych scen, to jednak literatura tak lekka, że niemal młodzieżowa.


Studnie piekieł” Grahama Mastertona. O! To jest jazda! Masterton tym razem pomieszał wątki Szatana, Cthulhu i gigantycznych krabów, w jakie zmieniają się ludzie po wypiciu wody z zatrutych studni. Klasyczny, rasowy horror klasy B. Czyli podoba mnie się.


4 po północy” Stephena Kinga. Cztery opowiadania, czy raczej nowele, z których każda jest dłuższa od powyższych powieści Mastiego. Pierwsza to „Langoliery”, opowieść oscylująca w klimatach science-fiction, która porazi fanów i zniechęci, tudzież znudzi innych. Mnie zmęczyła straszliwie. Opowiadanie „Tajemnicze okno, tajemniczy ogród” to już klasyczny thiller, znany mi wcześniej dzięki adaptacji z Johnnym Deppem. Świetna rzecz, klasyczny King w pigułce, a więc problemy ześwirowanego pisarza. Wstrząsem jest „Policjant Biblioteczny”. Utwór pozornie naiwny i głupkowaty, skręca w pewnym momencie w rejony bardzo mroczne i bardzo groźne. I tu jest prawdziwy horror. „Polaroidowy pies”... no cóż. Świetna historia z dreszczykiem, która jest co najmniej o połowę za długa. Ogólnie więc pół na pół. 


Czas zamykania” Jack Ketchum. Wyjątkowy, świetny zbiór mistrza horroru, który nie napisał horroru, tylko opowiadania z pogranicza obyczaju i dramatu. Szczegóły w recenzji na Horror Online.


Tyle na dziś.
Bez odbioru.