wtorek, 9 sierpnia 2016

(142) Przerywamy milczenie... i szykujemy się na wojnę. Na początek jedną.

Sto czterdzieści dwa
Minęły ponad trzy miesiące od ostatniego wpisu, co jedynie potwierdza moje teorie na temat bycia i niebycia pisarzem. Moje jojczenie na ten temat stało się poniekąd prorocze, bo musiałem poprzestawiać pewne priorytety. Nie oznacza to jednak, że byłem w tym czasie bezczynny. Nie ma możliwości, żebym ogarnął tutaj obejrzane i przeczytane w tych ostatnich miesiącach książki, więc nawet nie będę próbował. Najprościej będzie po prostu ruszyć dalej.
Więc w skrócie – ostatni rok szkolny okazał się dla mnie wyjątkowo pracowity i tym samym wyczerpujący, ale przyznaję, że nigdy wcześniej nie osiągnąłem takich sukcesów zarówno wychowawczych, jak i czysto metodycznych, odzwierciedlonych w wynikach uczniów, jak i wygranych w różnych konkursach. Ten rok ewidentnie potwierdził, że jestem nauczycielem całym sercem, pisarzem nawet nie bywam. To się po prostu czasem zdarza. A ja w ostatnim czasie zdecydowałem, że zbyt wiele rzeczy w życiu się zdarza, a za mało jest zależnych ode mnie. Dlatego między innymi podjąłem radykalne decyzje i wycofałem od jednego z wydawców dwie swoje książki oczekujące na publikacje. Ukażą się być może gdzie indziej, być może wcale. A z owym wydawcą przyjdzie mi stanąć w szranki, bowiem mam dosyć czekania ponad rok na należną wypłatę. Efekty planuję na koniec tego tygodnia. Plus minus. Ale coś poleci w wentylator. Nie jest to zresztą jedyna wojna do jakiej się szykuję, nie jedyna sytuacja, w której powiedziałem sobie „dosyć”. Grunt, że przestaję pozwalać życiu się toczyć. Codziennie doświadczam momentów, które udowadniają, jak wiele zależy od nas. Banał, wiem, ale to właśnie czyni mnie i moją rodzinę szczęśliwą. To, jak się staramy i o co walczymy, czasem z całym światem.
Oczywiście z pisania nie zrezygnowałem, choć lipiec poświęciłem na nadrobienie zaległości recenzenckich. I wreszcie wyszedłem na prostą. W tak zwanym międzyczasie napisałem z Robertem połowę drugiego tomu „Zombie.pl” i sporą część trzeciego tomu „Bóg Horror Ojczyzna”. Tę drugą książkę muszę skończyć do 15 sierpnia, a potem... cóż, trzymajcie kciuki. Planów jest dużo, propozycji wydawniczych również, ale czasu coraz mniej. Zobaczymy, co się uda. Na pewno wkrótce ukaże się czeska antologia „Za Tebou”, gdzie moje opowiadanie „Wyrzygać duszę” znalazło się obok tekstów m.in. Honzy Vojtiska, Edwarda Lee, Grahama Mastertona, Roberta Cichowlasa, a przede wszystkim – Guya N. Smitha. Znaleźć się w towarzystwie króla kiczowatych horrorów – to kolejne z wielkich marzeń. Jeszcze większym jest tegoroczny Polcon, którego mam zaszczyt być gościem razem z Edwardem Lee, Jackiem Ketchumem, Łukaszem Śmiglem, Sylwią Błach, Tomaszem Czarnym, Tomkiem Siwcem i oczywiście Robertem. Frajda jest tym większa, że będzie tam również Andrzej Sapkowski, Jakub Ćwiek, Anna Kańtoch, Jarosław Grzędowicz, Bogusław Polch i Piotr Cholewa. Oczywiście wybieram się tam z małżonką i będę więcej niż uradowany, jeśli uda mnie się spotkać choć jedną z tych osób „na żywo”. 


No i tyle na dziś. O muzyce nic nie będzie. Muszę wrócić do pisania, bo wciąż mam dwa tygodnie obsuwy, a muszę skończyć wspomniany tom trzeci, opowiadanie z Honzą Vojtiskiem i drugą część „Sakramentu okrucieństwo”... A sierpień coraz krótszy...

niedziela, 24 kwietnia 2016

141 - Nawet obrazków mnie się wklejać nie chciało

Sto czterdzieści jeden.

Jak przypuszczałem, nie jestem w stanie regularnie prowadzić tego bloga. Nie chce mnie się, bo nie mam o czym pisać, nie mam nic do powiedzenia, pisać w ogóle też chyba za bardzo nie umiem, przynajmniej nie tak, jak bym chciał. Świadomość taka jest dosyć frustrująca, biorąc pod uwagę, że właśnie wystartowały prace nad drugim tomem „Zombie.pl”, na sierpień szykowana jest premiera mojej antologii opowiadań (której wciąż skończyć nie mogę), a kilka innych projektów czeka na sfinalizowanie z piłką na mojej stronie boiska. Paradoks. Przez lata dobijałem się ze swoją „tfurczością” by gdzieś to publikować, teraz mam więcej perspektyw i propozycji wydawniczych niż chęci do pracy. Pisarskiej, oczywiście. Praca zawodowa dalej wiedzie prym i coraz częściej resztki energii przerzucam właśnie tam. Widać jest to pasja, która pozwala się spełniać bardziej niż wszystkie inne.

Doszedłem też do wniosku, że mam już po dziurki w nosie większości fandomu grozy, który nie wiem już w jakich podgrupach działa. Jestem redaktorem Horror Online, Grabarza Polskiego, Dzikiej Bandy i Rzecz Gustu, mam nadzieję nadrobić zaległości w Atmospheric Magazine, pisarzem jednak wciąż się nie czuję, a patrząc na innych poważnych zdawać by się mogło autorów i redaktorów tracę nadzieję w gatunek ludzki, albo przynajmniej ten określany jako homo sapiens. Dla mnie rządzi gimbus coplexus, który przypadkiem pokończył w ostatnich latach studia, albo jest w przededniu tegoż wydarzenia. Szkoda czasu na komentowanie, dlatego ułatwiam sobie życie w sposób oczywisty – cenzurując sobie Facebook i Internet. Bo nic nie budzi we mnie takiego żalu, jak kolejne gównoburze i błagania o czytanie własnych tekstów.

Krótko mówiąc, nie mam nic do powiedzenia, ale niestety, zbyt wiele osób również – i nie robi z tego prawa użytku. Ja zaś stwierdzam przedawkowanie pracy, przede wszystkim literackiej właśnie. Zbyt dużo zaległych recenzji książkowych, które psują mi przyjemność obcowania z lekturami. Za dużo propozycji do rozmaitych antologii, w tym i tych niehorrorowych. Koniec końców, muszę odmawiać, bo muszę dotrzymać terminów z własnymi książkami, a te się kończą. Dlatego też w ostatnich czasach zająłem się muzyką. Ukończyliśmy piloty na nową epkę Wilców, nagrałem gitary na drugi album Damage Case (ponownie). Powiem krótko, to jedna z najlepszych płyt jakie w życiu nagrałem – jeśli nie najlepsza. Są również szanse na ukończenie do lata nowej Acrybii. Krótka piłka – co uda się zrealizować do wakacji, traktuję poważnie, który zespół będzie nawalał – odpuszczam. Żeby zwiększyć szanse na pozostanie z wiosłem w ręku dołączyłem do rzeźników z Carnes i tym samym historia zatoczyła koło. Znów gram oldschoolowy death metal. 

Tymczasem, napisałem kilka tygodni temu kolejne niehorrorowe opowiadanie, klasycznie smutne i klasycznie nie chce mnie się robić nic więcej.

Na tapecie (bez obrazków, bo nawet ich wklejać mnie się nie chce):

KSIĄŻKI:
Nieznajomy” Harlan Coben. Nie lubię Cobena, tutaj mogę to napisać wprost bez oglądania się na żadną redakcję i współpracę. Możliwe, że te powieści, które czytałem kilka(naście) lat temu były dla mnie niczym więcej jak niezłymi thrillerami, do których doklejano jak najdziwniejszy finał, byle tylko było zaskoczenie, nawet wbrew logice. W tym przypadku jest odwrotnie. Nudziłem się przez pół książki, by w finale naprawdę poczuć multum emocji, które sprawiły, że pogląd na temat Cobena ulegnie weryfikacji. Pełna recenzja na Dzikiej Bandzie.
Krwawa wyliczanka” Tony Parsons. Niezły thriller o zemście, bez zbytnich zaskoczeń i wstrząsających zwrotów akcji, ze znakomitą postacią detektywa, który dołącza do grona moich ulubionych, nieoczywistych bohaterów kryminalnych.
Troja” David Gemmell. Jak wiele nowego można opowiedzieć o eposie, który jest jednym z najstarszych w historii literatury i świata? Chociażby znakomity Dan Simmons swoim „Ilionem” udowodnił, że można całkiem sporo. Gemmell w swoim cyklu również skupia się na mitologicznym konflikcie, unikając przy tym całej fantastycznej otoczki. Wychodzi mu to całkiem nieźle, więcej wkrótce na Dzikiej Bandzie.
Ostatnia prowokacja” Louise Lee. Miła, odprężająca lektura (nie ukrywam, że głównie dla kobiet), o pani detektyw, która zajmuje się prowokowaniem mężczyzn, by zdobyć dowody niewierności dla ich żon. To tak ku przestrodze, drodzy panowie. Tym razem jej celem jest bardzo sławny muzyk o nieposzlakowanej opinii. Sympatyczna komedyjka romantyczno-detektywistyczna, która w końcówce skręca na nieco inne tory, co spowodowało pewien dysonans w moim odbiorze. Więcej o tym na Dzikiej Bandzie.
Niemartwi. Ciała wasze jak chleb” Mikołaj Marcela. Cokolwiek napiszę tutaj, będzie źle odebrane, bo ktoś może pomyśli, że dyskredytuję tę powieść jako zagrożenie dla „Zombie.pl”. To będę jeszcze bardziej bezczelny – nie czuję zagrożenia, pewien jestem powodzenia książki Roberta i mojej. Spotkaliśmy się z takim zachowaniem w przypadku pewnego autora, stąd wzmianka. O „Niemartwych” będę musiał napisać więcej na wiadomym portalu, a tutaj powiem krótko: nie podobało mnie się. Bardzo.
Niepowszedni. Porwanie” Justyna Drzewicka. Oto dowód, że w Polsce można zadebiutować z przytupem i stworzyć bardzo dobrą młodzieżówkę fantasy. Miałem okazję czytać i recenzować przedpremierowo, gorąco kibicuję dalej temu cyklowi.
Pustynna burza” James Rollins. Tak się porobiło, że zacząłem czytać serię Sigma Force mniej więcej od połowy i dopiero teraz nadrabiam. I rozumiem czemu cykl tak się spodobał – brawurowa akcja i niebanalna fabuła robią swoje. Ale mnie brak bohaterów, którzy pojawią się dopiero później (ze wskazaniem na Kowalskiego) trochę przeszkadza.
Bazar złych snów” Stephen King. No, wiadomo jak to jest ze zbiorami opowiadań Króla. Zazwyczaj są dość nierówne. Ten zaś jest wyjątkowo słaby. Większość opowieści wyleciało mi z głowy zaraz po przeczytaniu, a teraz, po dwóch tygodniach od odłożenia książki na półkę pamiętam tylko opowiadanie nawiązujące do Mrocznej wieży i historię o bejsboliście. Obie intrygujące, ale jakże dalekie od mistrzowskiego poziomu wyznaczonego choćby przez „Czarną bezgwiezdną noc”.
Szwedzki Death Metal” Daniel Ekeroth. Genialna książka, cud, że to się w Polsce ukazało, biorąc pod uwagę realia rynku. Dogłębna analiza narodzin gatunku i przegląd genialnych demówek i debiutów z tamtych stron przypomniały mi cudowne czasy grzebania w zinach i wykupywania kaset z charakterystycznym brzmieniem, którego nie da się podrobić, i które do dziś sprawia, że tupię radośnie nogą przy skocznych rytmach Unleashed, Dismember czy Edge of Sanity. Nigdy jakoś nie wciągnąłem się w Entombed. Przepraszam.

Było jeszcze kilka książek chyba, na pewno znakomite „Królowie Dary” Kena Liu i wciągający „Gen atlantydzki” A.G. Riddle, ale o nich wkrótce będzie na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
Tetsuo 2: Body Hammer” Shinya Tsukumoto. Tak jak pierwsza część jest według mnie filmem wybitnym, tak drugi zawiódł mnie niemal na całej linii.
Mój sąsiad zombie” Young-Geun Hong. Koreański horror z What Else! Films. Włączyliśmy go z małżonką z nastawieniem na tandetną katastrofę, tymczasem daliśmy się porwać oryginalnej i ciekawej opowieści o zombie przedstawionej za sprawą sześciu łączących się nowelek filmowych. To kino bardzo niskobudżetowe, a jednak bardzo dobre. W swojej klasie rzekłbym nawet, że znakomite.
Mały Nicky” Steven Brill. Nie znoszę chronicznie Adama Sandlera. Prawie tak mocno jak Bena Stillera. A jednak kiedyś na stancji obejrzeliśmy przypadkiem z chłopakami ów film i tak od kilkunastu lat jest on moją ulubioną głupkowatą komedią, do której wracam co jakiś czas. Tym razem nadawała TV, więc nie mogłem odpuścić. Pomijam Harveya Keitela jako dobrotliwego Szatana, Quentina Tarantino w epizodycznej roli kaznodziei, czy znakomitego Rhysa Ifansa jako zbuntowanego syna władcy piekieł. Rządzi Pan Biffy i dar od Boga, który ujawnia się w scenie finałowego pojedynku.
Krwawy sport” Newt Arnold. Znów leciał w telewizji, a że w dzieciństwie podziwiałem umiejętności Van Damme'a i chciałem wyglądać jak Bolo Young, to zarwałem nockę (w końcu święta). Przy okazji sprawdziłem sobie, ile w tym wszystkim prawdy (bo film ponoć oparto na faktach) i okazało się, że to jedna wielka ściema. Ale film wciąż ogląda się z ogromną radością.
Enen” Feliks Falk. Nie wierzę w polskie kino. Naprawdę, nie pamiętam, kiedy widziałem coś dobrego, albo na tyle znakomitego, by nie rozłożyło tego fatalne nagłośnienie (vide „Służby specjalne”). Tym razem jednak przyznaję, że widziałem dobry polski film, nieśpieszny, przemyślany, aż po dwuznaczny finał. Jedyne czego mogę się przyczepić, to idiotyczna fryzura Borysa Szyca.
Reinkarnacja” Takashi Shimizu. Dawno nie widziałem tego typu filmów, głównie dlatego, że się kiedyś nimi przejadłem. Ale ten, przypomniał mi, za co lubiłem azjatyckie horrory. Twórca „Ju On” i „Klątwy” powiela swoje najlepsze chwyty, ale przyznaję, że ma to swój urok i całość obejrzeliśmy z wielką przyjemnością. Aż się zatęskniło za starymi czasami, gdy horrory wywoływały jeszcze jakieś emocje.
Pompeje” Paul W.S. Anderson. Ależ to jest kupa. Z przewagą kupy nawet. Ktoś tu próbował połączyć „Gladiatora” młodzieżowym romansem i filmem katastroficznym. Do tego wrzucono równie młodzieżową obsadę, w której prym wiodą wyżelowany Jon Snow i zjawiskowo niepiękna Emily Browning (chociaż oczywiście wszyscy traktują ją jak Wenus z Milo). Natężenie idiotyzmów, naiwności i dziur logicznych jest tak potężne, że lepiej obejrzeć trailer, tym bardziej, że zdradza on w zasadzie całą fabułę i wszystkie zwroty akcji.
W ciemności” Agnieszka Holland. Mówiłem, że nie lubię polskiego kina. Filmy Agnieszki Holland natomiast bardzo (pomijając kuriozum „Dziecko Rosemary”). Od tego obrazu nie oczekiwałem wiele, dostałem więc znacznie więcej. Świetna historia (choć tradycyjnie przekłamana), doskonale sfilmowana i dobrze opowiedziana. Chyba jednak jestem zmęczony tą tematyką, bo ogólnie seans wyczerpał mnie emocjonalnie.

KOMIKSY:
W poszukiwaniu ptaka czasu”. Uważam ten cykl za jeden z najlepszych w historii fantasy, nie tylko komiksowej. Gdy zacząłem czytać go jako dzieciak, nie spodziewałem się, że tak wbije mi się w pamięć. Wtedy czytałem tylko dwa pierwsze tomy, które były dość przeciętne, ale jednak miały w sobie to coś, co sprawiło, że po kilkunastu latach odnalazłem całość i przeczytałem. Szczękę miałem na ziemi i swoje wrażenia opisałem tutaj: Arcydzieło fantasy. Teraz kupiłem sobie nowe wydanie na własność i choć zachwyt wciąż jest ogromny, to jednak przyzwyczaiłem się do starego tłumaczenia. Poza tym na przykład Skalni Derwisze brzmią znacznie lepiej niż Szare Świerszcze, prawda? Muszę porównać obie wersje nim ostatecznie wydam osąd na temat wznowienia.
Walking Dead”. Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem fanem serialu – po prostu nie wgryzłem się przez półtorej odcinka pierwszej serii i wystarczyło. Podobały mnie się książki, czytałem pierwsze pięć czy sześć komiksów. Teraz nadrobiłem kolejnych dwadzieścia. Przede mną kolejne sto dwadzieścia kilka, tylko pewnie znów o tym zapomnę.
Crossed: Family Values” Na tę serię też się kiedyś szykowałem. Nie dotarłem do pierwszej, oryginalnej, więc zacząłem od Family Values. I potwierdzam powszechne opinie – to najbardziej ohydny, obrzydliwy i brutalny komiks w dziejach. Tylko że przez to straszliwie nudny i już po czwartym zeszycie przestało mnie interesować co dalej. Doczytałem, ale jakoś mnie to nie ruszyło.

PŁYTY:
Judas Christ” Tiamat. Się porobiło. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni wpadła mi w ręce nowa płyta. Oczywiście nowa-stara, bo każdy wie, że ja kupuję rzeczy, które już znam i lubię. Dziękuję za nią Radkowi, który podesłał mi ją z Londynu, po uprzednim zamówieniu nie mam pojęcia gdzie. Fakt faktem, to dość zabawne, że nie można jej dostać w Polsce i trzeba się uciekać do takich tricków. Tak czy inaczej, ten niezwykły prezent pozwolił uzupełnić dyskografię Tiamatu. Zabawne, ale kiedy ta płyta się ukazała, uważałem zespół Johana za całkowicie skończony i miałem poważne wątpliwości, czy w ogóle jeszcze kiedyś będzie mnie interesowało, co oni porabiają (zmieniło to dopiero „Amanathes”). Dziś stwierdzam, że to jedna z najlepszych ich płyt, choć całkowicie odmienna, wręcz rockowa, od otwierającego całość „Return of the Son of Nothing” (gdzie pobrzmiewają echa „Clouds”) przez przebojowe „So Much for Suicide” i „Vote for Love”, klimatyczne „Love is a Good As Soma”, prześmiewcze „I Am In Love In My Self”, po wczesnofloydowską końcówkę. Bardzo dobra, bardzo smaczna rzecz, świetna odskocznia od klasycznej łupanki, którą dawkuję sobie codziennie.
Lithany” Vader. Kaseta zaczęła mi szwankować, więc warto było zrobić coś, by móc się cieszyć tym wydawnictwem. Niewątpliwie jedna z najlepszych w dyskografii bandu Petera, choć przyznaję, że (znów) w czasach premiery nie robiła na mnie takiego wrażenia. No cóż, tęskniłem za złożonymi kompozycjami z czasów „The Ultimate Incantation” i „De Profundis”, a tu dostałem proste, w gruncie rzeczy, petardy. I choć „Wings” i „Cold Demons” kopały jak trzeba, nie doceniałem reszty. Dziś już jestem stary, właśnie słucham „Another Perfekt Day” Motorheadów i stwierdzam, że „Lithany” to petarda, którą można słuchać w kółko. Co często czynię.

GRA:
Layers of Fear”. Polska przygodówka, o której zrobiło się głośno ostatnimi czasy. Bardzo zasłużenie. Nie jest to tytuł pozbawiony wad, ale powiem jedno – to gra, która autentycznie mnie przestraszyła i to wielokrotnie, a przy tym w taki sposób, w jaki nie udało się dotąd żadnemu wydawnictwu. A mnie przestraszyć nie jest łatwo. Więcej o tym tytule wkrótce na Rzecz Gustu.

Bez odbioru.

niedziela, 13 marca 2016

140 (Blog klasyczny) - bla, bla, i tak dalej

Sto czterdzieści.
Zaskakujące, ale poprzedni wpis spotkał się z zadziwiającą reakcją. Czyli jednak moje słowa nie trafiają w próżnię. Niedobrze, bo ja znów nie mam nic do powiedzenia. Kompletnie. Ostatni tydzień minął mi tak szybko, że nawet nie zauważyłem kiedy. W zasadzie wszystko skoncentrowało się na pracy zawodowej, fakcie, że Jaśko się rozchorował i wizycie w Poznaniu, gdzie odbyło się spotkanie autorskie promujące „Zombie.pl” i niemal rodzinne afterparty z ekipą Zysk i S-ka. Miło było spotkać ich wszystkich na żywo, obgadać plany na przyszłość, ponownie zobaczyć facjatę Roberta i wylądować u niego na herbatce na dziesiątym piętrze. Samotny spacer nocą przez Poznań również był intrygujący, podobnie jak nieprzespana noc w pociągu. Za stary jestem na takie wyprawy, tym bardziej, że w zasadzie zlądowałem w domu na dziesięć minut przed wyjściem do pracy. Odsypiałem całość dwa dni. A moja żona to skarb – tylko dzięki niej udało się to wszystko zorganizować – to ona wstawała o piątej trzydzieści, by jechać po mnie na dworzec do Tczewa. Myślę, że wyjazdów promocyjnych mam już dosyć na długo.
I w sumie tyle. Otrzymałem kilka interesujących propozycji literacko-wydawniczych, problem tylko, czy im podołam czasowo, bo sił mi już brak na nocne pisanie, a w dzień rodzina i praca bezustannie na pierwszych miejscach. Niemniej, jak dobrze pójdzie, to w tym roku ukażą się jeszcze dwie moje książki, a jak zdarzy się cud – to może i więcej. Ach, i zostałem zaproszony na Polcon. Nie wiem, czy bardziej jara mnie sam fakt, czy to, że będzie tam również Andrzej Sapkowski, Jack Ketchum i Edward Lee. Chyba na razie przeraża mnie podróż i fakt, że nie będzie mnie parę dni w domu. I jeszcze jedno - „Zombie.pl”. Sprzedaje się nad wyraz dobrze, oddźwięk też jest pozytywny, niemniej niektóre recenzje i komentarze do nich, gdzie doszukano się odwołań do politycznej sytuacji w Polsce rozbawiły mnie do łez. Naprawdę. Obecną sytuację polityczną skomentowałem raz, pisząc kilka lat temu „Bóg Horror Ojczyzna”. Jak się okazuje, ów thriller/horror science fiction dzieje się teraz, a obecny Minister Obrony udowadnia, że mój pomysł na Katolickie Służby Specjalne nie był wyssany z palca. Strach publikować tom trzeci. Więc tego nie zrobię. Szykuję za to coś specjalnego dla fanów „BHO”. Czas pokaże czy to się ukaże. I czy rząd na to pozwoli.
Bez odbioru.

Na tapecie:
KSIĄŻKI:
Naprawdę byłem zarobiony w tym tygodniu i niech świadczy o tym fakt, że przeczytałem przez ten czas tylko jedną książkę.
„Hipoteza zła” Donato Carrisi. Kontynuacja fenomenalnego „Zaklinacza”, która jest dokładnie tym, czym każda kontynuacja. Próbą powtórzenia sukcesu. Nieudaną. To bardzo dobra książka, ale nie przemawia do mnie ani zawarta w niej intryga, ani nawiązania do poprzednika. Przede wszystkim zabrakło mi jednak emocji, jakie miałem w przypadku „Zaklinacza”. Tu nie miałem żadnych.

FILMY:
Udało mnie się obejrzeć dwa. Wczoraj. Bo sobota była.
„Tetsuo” Shinya Tsukamoto. Dalej nie wierzę, że ten film ukazał się w Polsce. Dziękuję What Else! Films. Widziałem go lata temu i kompletnie mnie rozbił psychicznie. Nic się teraz nie zmieniło. Arcydzieło cyberpunku, jeden z najbardziej chorych i wstrząsających filmów jakie widziałem. Zabawne – ostrzegłem żonę, że nie jest to film dla niej, więc zajęła się lekturą. Ale oczywiście czasem rzucała okiem na ekran i nie umknęła jej uwadze scena z wiertłem. Więcej już nie spoglądała, uprzednio skomentowawszy i mnie, i film :) Dodatkowe emocje wywołał esej dołączony do filmu, którego autorem jest mój nieżyjący już redakcyjny kolega, Krzysztof Gonerski. Spoczywaj w spokoju, przyjacielu.

„Wkręceni” Piotr Wereśniak. Leciało przypadkiem w telewizji, więc od niechcenia pogapiliśmy się na kolejną polską komedię z żoną. Wciąż uważam, że w Polsce mamy świetnych aktorów, którzy nie mają co grać. Ów film to potwierdza. Ale był na tyle lekki i przyjemny, żeby nie powiedzieć głupkowaty, że wprost idealny na sobotni wieczór. Tylko tyle.

niedziela, 6 marca 2016

Blog klasyczny (139) - Przypadkowy jad i żółć na młodość

Sto trzydzieści dziewięć.
Konsekwentnie kontynuuję rzetelne wpisywanie się tutaj co tydzień. I już wynikają z tego dobre rzeczy, ponieważ uświadamiam sobie, że w zasadzie nie mam o czym pisać. Nie jestem celebrytą, filozofem, pełnym trafnych spostrzeżeń felietonistą czy w ogóle osobowością wymagającą szczególnej uwagi. Ale słowo się rzekło...
Co do felietonów, to ostatnio nawet odmówiłem napisania jednego, z tych samych powodów, które wymieniłem powyżej. Dodałbym jeszcze jeden. Czytam inne, które ostatnimi czasy tworzą koledzy i koleżanki po piórze i klawiaturze. Po prostu nie chcę być tego częścią. Nie jestem gotów, nie jestem też Orbitem, który ma coś do powiedzenia i umie to robić. Przed laty miałem takie zapędy, owszem, jeszcze w czasach „Czachopisma” zdarzało mi się tu i ówdzie zabrać głos na jakiś temat, niekoniecznie dlatego, że się na nim dobrze znałem, ale dlatego, że mi było wolno. Merytorycznie wystarczyło obłożyć się kilkoma książkami, poszperać w necie, a reszta to zwyczajowa żółć, smęty i czarny humor. Taki byłem kiedyś, tacy w większości są obecni felietoniści pisujący do sieci i powstających jak grzyby po deszczu magazynów. Nic dziwnego, są młodzi, wściekli, zadziorni. Też taki byłem. A przy tym głupi. Korzystając z prawa młodości, która myśli, że zyskuje poklask podważając autorytety starszych, czyniłem dokładnie to samo. Mimo iż ogromnie cenię Orbita (wręcz wielbię jego twórczość), nie przeszkadzało mi to zawzięcie sprzeczać się z nim podczas spotkania autorskiego, jakie mieliśmy wspólnie z Kazkiem Kyrczem i Robem Cichowlasem lat temu osiem w Krakowie. A co! Jak się dorwałem do głosu, będę gadał! Byle dużo, byle głośno, byle uszczypliwie. I dziś patrzę z zażenowaniem na tego dawnego siebie, który myślał, że zyska coś uparcie wciskając się wszędzie ze swoim nazwiskiem i wypowiedziami. Wciskałem tak opowiadania, próbowałem wciskać powieści, płyty, dema, „tfurczość” wszelaką. I dziś jestem tu gdzie jestem, dobrze mi z tym, ale nie doprowadziło mnie do tego ekspansywne epatowanie swoim wodolejstwem, ale sumienna praca i spokój, które były wynikiem tego, że w pewnym momencie moje życie po prostu się złamało. Trzeba było pozbierać się na nowo, a trudno sklejać coś sensownego z kupy drobiazgów, bo to zawsze przewaga kupy. Tak też przed czterdziestką wychodzę na zgnuśniałego starca, który z pobłażaniem i smutkiem patrzy na dokonania innych i stwierdza, że to nie jego piaskownica, nie jego małpy i cyrk.
Uff, a jednak popłynąłem. Cóż, przynajmniej coś tu się pojawi, bo poza tym tydzień minął niezwykle pracowicie i intensywnie, ale poza spotkaniem autorskim w Gdańsku był to klasyczny tydzień oparty na pracy w szkole i w domu połączony z próbą odsypiania tego i owego. Spotkanie autorskie było niezwykłe, nie mogło być inaczej, skoro część skromnie przybyłych gości pojawiła się w strojach i makijażach a la zombie, a wszyscy wykazali się znajomością lektury i zaskoczyli mnie wnikliwością swych uwag, a przede wszystkim zachwytem, jakim książkę obdarzyli.
 Cieszy mnie również fakt, że wszyscy jak jeden mąż wytknęli powieści wady, które sam dostrzegałem jeszcze w fazie pracy nad lekturą. Spytacie więc, czemu one się tam pojawiły? Nie ukrywam, że ugięliśmy się z Robem w kilku kwestiach pod naciskiem wydawcy i redakcji, z którymi wówczas pracowaliśmy. Pamiętam, że stawałem okoniem w dwóch bolących mnie sprawach, ale usłyszałem - „tak ma być, będzie dobrze”. Nie jest. Trzeba będzie z tego wybrnąć w drugim tomie, bo na szczęście inne uwagi i sugestie okazały się na tyle pomocne, że mogę przyznać, że to jedna z najlepszych książek, na których widnieje moje nazwisko. Cieszę się też, że praca włożona w konstrukcję powieści, a przede wszystkim postaci, nawet tych z trzeciego planu, została dostrzeżona. Motywuje to do dalszego pisania, nie będę ukrywał. Gorzej, że chwilowo nie mogę się pozbierać, by zakończyć powieść dla innego wydawnictwa, ale cóż zrobić, gdy WCIĄŻ nie mogę się doprosić o należną mi wypłatę za poprzednią książkę? Dylemat – spinać się by dotrzymać deadline'u i planu wydawniczego, po to, by jak wielu innych autorów teraz masowo podpisujących z tym wydawcą umowy, walczyć potem o pieniądze? Żeby było jasne – niewielkie. Ale niesmak jest coraz większy.
Na szczęście coraz bliżej wydanie „Sakramentu Okrucieństwa” popełnionego z Tomaszem Siwcem. Okładka już straszy. Czyli coś tam jeszcze z siebie wydłubać potrafię... Ale to nie tak, że nie piszę nic. Piszę, ale nie wiem, czy to kiedykolwiek ujrzy światło dzienne.


Dosyć, bo się bełkot frustrata robi.
Muszę wziąć się za zaległe recenzje i pracownicze zadania.
Bez odbioru.

A na tapecie:
KSIĄŻKI (bo na filmy w tym tygodniu czasu nie miałem):

Czarny jak moje serce” Antti Toumainen. Fiński kryminał prezentowany jako niewiarygodne arcydzieło, a okazuje się rzetelną literaturą w swojej klasie. Bardzo dobrze napisaną, świetnie przemyślaną, ale czy rzeczywiście tak wyjątkową? Dobrze mi się to czytało, połknąłem całość w jeden wieczór, ale obawiam się, że za parę miesięcy nie będę o tej książce pamiętał. Jeszcze w tym tygodniu szersze omówienie na Dzikiej Bandzie.
Podmiejskim do Indian” Piotr Michalik. Cykl reportaży z Meksyku, który rzuca mroczne światło na kraj, który marzę kiedyś odwiedzić. Teraz już nie tak bardzo. Świetna rzecz, kopalnia wiedzy i pomysłów na wstrząsające powieści z gatunków thrillera i horroru. Polecam i odsyłam do recenzji na Dzikiej Bandzie, gdzie powinna pojawić się jutro.
Zaklinacz” Donato Carrisi. To był dopiero szok. Znów szumna zapowiedź, ale warta każdego napisanego w niej słowa. Bardzo mocny, poruszający i trzymający w napięciu thriller, który po prostu mną wstrząsnął. Tak bardzo, że gdy wczoraj zacząłem czytać drugą powieść tego autora, już na początku miałem dreszcze z obawy, co mnie spotka tym razem w świecie Carrisiego. Rewelacja. Recenzja wiecie gdzie będzie. Też może jutro.

PŁYTY:
To w sumie ostatni wpis tego typu na jakiś czas, bowiem wbrew powszechnym opiniom nie jestem milionerem, żyję na kredytach i mnie również czasem nie starcza do pierwszego. Ale jeszcze trzy płyty udało mnie się kupić w tym miesiącu (bo po pierwszym):

Amorphis „Karelian Isthmus”. Genialny debiut finów, którzy nagrywając go mieli po szesnaście i osiemnaście lat, a potrafili zaprezentować tak oryginalny i rewelacyjny death metal oparty na tekstach z ich narodowego eposu, że mimo dwudziestu lat, jakie minęły od czasu, gdy usłyszałem to po raz pierwszy, nieprzerwanie zachwycam się każdym dźwiękiem. Cieszę się, że mam to wreszcie na CD.

Amorphis „Tales from Thousand Lakes”. Na drugiej płycie zespół dorobił się klawiszowca, muzykę wypełnił elementami folkloru i odpłynął w bardziej progresywne rejony i tym samym stworzył jeden z moich ulubionych albumów wszech czasów. Absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna aura unosząca się nad tą płytą towarzyszy mi również od dwudziestu lat i nie zanosi się na zmianę. Szkoda, że później zespół bardzo się pogubił, szkoda, że do tego wydania dodano mniej udane kompozycje z Epki „Black Winter Day” i cover „Light My Fire”. Niektóre płyty powinny kończyć się dokładnie tak, jak to zostało zaplanowane na początku. Szczęśliwie, mam to w końcu na CD.

Ulver „ATGCLVLSSCAP ”. Żeby nie było, że kupuję tylko starocie. Darzę ten zespół ogromnym uwielbieniem, które osiągnęło kulminację wraz z albumem „Shadows of the Sun” i koncertem, który go promował w Krakowie, a na którym miałem szczęście być. Niestety, kolejne płyty okazywały się niewiarygodnie słabsze i dopiero ostatnio wraz z „Messe IX” pojawiła się nadzieja, że wraca mój ulubiony zespół eksperymentalny. Niestety, nowa płyta wcale nie jest nową, potwierdza jedynie to, czego się obawiałem. Panom kończą się pomysły, próbują więc odgrzewać kotlety. Album ów jest bowiem zbiorem koncertowych, ale podrasowanych studyjnie klasycznych utworów z okresu elektronicznego, przerobionych tak, że w zasadzie stanowią nowe kompozycje. Niestety, gorsze od oryginałów. Nie jest to złe, wręcz przeciwnie, to dobra płyta. Ale dobre jest wrogiem lepszego, a Ulver kiedyś był genialny. A teraz gra swoje covery. O wyczerpaniu formuły niech świadczy fakt, że zaczyna mi przeszkadzać śpiew Garma, który pojawia się tutaj dopiero w finale płyty psując nową wersję „Nowhere Catastrophy”.

niedziela, 28 lutego 2016

Blog klasyczny (138) - W zasadzie wciąż mamoniowo

Sto trzydzieści osiem
No dobra. Miało być cyklicznie, choć przez jakiś czas, takoż próbuję dotrzymać słowa.
Spowiadanie się z tego jak minął tydzień przypomina mi wyznania na grupie terapeutycznej, lecz jest to niewątpliwie skutek odświeżenia „Wspaniałego Życia” Roberta Ziębińskiego, które to pojawi się niedługo w sprzedaży. Moja recenzja czeka już na publikację. Dość powiedzieć, że niewątpliwie to najlepsza z dotychczasowych książek Roberta. 

No, ale co u mnie? Po staremu. Szykuję się do pracy po ostatnim urlopie, jutro, w zasadzie dziś mam pierwsze spotkanie autorskie promujące „Zombie.pl”. Odczuwam odrobinę niepewności w związku z tym faktem. Swoją drogą, to fenomen, nasza książka wylądowała na dziesiątym miejscu bestsellerów miesiąca w kategorii horror/thriller w empiku. Daje to motywacje do kontynuacji, ale czas pokaże, co się wydarzy. Chwilowo z pisaniem jest różnie. Czytam sobie rozmaite recenzje różnych moich książek i ubaw mam nieprzeciętny. Nie spodziewałem się, że moja „twórczość” może wywoływać tak skrajne reakcje od uwielbienia po hejt totalny. Cóż mogę rzec. Dobrze jest. Zastanawiam się tylko, po co po ekstremalne horrory sięgają ludzie, którzy się na tym nie znają? To jakby oceniać krążki z gatunku raw black metal pod kątem elektronicznej muzyki tanecznej... Bez jaj. Tak czy inaczej, moja powieść, o której marudzę od dawna leży i kwiczy, bo brak mi motywacji. Finansowej. No bo jak tu coś pisać i wydawać, skoro się nie dostało wypłaty za poprzednią pracę? Bez sensu, prawda? Dlatego wziąłem się za coś innego i z dumą mogę powiedzieć, że na pewno wkrótce ujrzy światło „Sakrament Okrucieństwa 1” - zbiór dwóch nowel, które złożyliśmy z Tomaszem Siwcem. To na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że po podpisaniu umów z Zyskiem i S-ka, zapomnę skąd się wywodzę i przestanę pisać brutalne i krwawe horrory. To się nie zdarzy nigdy, choćbym pisał głównie bajki i powieści obyczajowe.

No i w sumie tyle, dodam jeszcze, że muzycznie małe poruszenie. Wilcy spotkali się w celu podjęcia działań związanych z rejestracją następcy „Poganicy (1034-1038) i przyszłość rysuje się tutaj nad wyraz barwnie. Album powstanie na pewno w tym roku, ale niewykluczone, że poprzedzi go epka, na której nie zabraknie intrygujących coverów. A Damage Case, niestety, straciło perkusistę, Marek pozostaje na emigracji... Tym samym, premiera drugiej płyty dalej się opóźnia (do Guns N' Roses jeszcze nam trochę brakuje), ale mamy już zastępstwo, więc i tu coś się pewnie zmieni. Nareszcie!
Wypadałoby, żebym odniósł się do kolejnej gównoburzy w środowisku horroru, ale to już osiągnęło poziom takiej piaskownicy, że nawet prychać mnie się nie chce.
Wracam do roboty, bo mam już lęki.
Bez odbioru.

KSIĄŻKI:
„Serce to samotny myśliwy” Carson McCullers. Niewątpliwie jedna z najbardziej przejmujących powieści jakie miałem okazję czytać. Wstyd, że tak późno, chociaż z drugiej strony, wcześniej mógłbym nie docenić geniuszu i złożoności tej sadystycznie smutnej książki, która nie niesie żadnej nadziei.
„Krew i stal I” Jacek Łukawski. Debiut Jacka Łukawskiego przypomina mi czasy, gdy zaczytywałem się fantasy i odkrywałem, że Polacy potrafią nie gorzej od zachodnich mistrzów radzić sobie z konstrukcją świata i bohaterów. Pierwsza odsłona cyklu, do którego z chęcią powrócę.
„Wigilijne psy” Łukasz Orbitowski. Paradoks.
Wznowienie najlepszego zbioru opowiadań mojego ulubionego pisarza. I powrót do lektury po dziesięciu latach. Zmienił się Orbitowski od tego czasu ogromnie, zmieniły się też, jak widać moje gusta. Aż musiałem sięgnąć do swojej recenzji, którą napisałem 10 lat temu dla Horror Online. Dlaczego? Ponieważ jest to wspaniała książka, ale nie wywołuje we mnie już takich emocji jak niegdyś. Widać też już nie jestem zbuntowanym młokosem, który chce by świat płonął.

Dosadniejsze i dokładniejsze recenzje powyższych tytułów wkrótce na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
„Cannibal Corpse: Centuries of Torment” Nic Izzy, Denise Korycki, David Stuart. Wydany na dwudziestolecie zespołu trzypłytowy box DVD. Jedna to oczywiście koncerty (w tym pierwszy!) i teledyski. Drugi to różne bonusy z dania głównego, którym jest trzygodzinny film dokumentalny o historii grupy, w którym wypowiadają się niemal wszyscy (poza Bobem Rusay'em) ludzie, którzy mieli cokolwiek wspólnego z kapelą. Kopalnia wiedzy i perła obiektywizmu. Dawno nie widziałem nic równie intrygującego w muzycznym temacie.
„Pulp fiction” Quentin Tarantino. Nic na to nie poradzę, że mogę ten film oglądać w kółko. Leciał akurat w telewizji, więc choć DVD stoi na półce na honorowym miejscu, znów wsiąkłem całkowicie zachwycając się kreacją Samuela L. Jacksona i przede wszystkim segmentem o zegarku Butcha. Lata mijają, a film się nie starzeje.
„Commando” Mark L. Lester. Zapomniałem o nim napisać ostatnio. Również leciał w TV i to kilkukrotnie późno w nocy. I za każdym razem go oglądałem. Gdy go widziałem po raz pierwszy dwadzieścia parę lat temu nie robił na mnie takiego wrażenia jak dziś. A to kwintesencja lat 80-tych i najlepszy film akcji Arnolda, w którym dystans do gatunku bije z każdego kadru i nieśmiertelnych „onlinerów”. Uwielbiam.
„Żądło” George Roy Hill. Bałem się obejrzeć to arcydzieło, choć DVD również swoje odleżało. Pamiętam, że kiedyś film mną wstrząsnął i obawiałem się, czy wciąż jest w stanie zrobić na mnie wrażenie. Kompletnie niepotrzebnie. Genialne kreacje Paula Newmana, Roberta Redforda i Roberta Shawa blakną przy fenomenalnym scenariuszu. Mistrzostwo, absolutne mistrzostwo kina. Niezniszczalny evergreen. Kinowy przekręt, który do dziś został niedościgniony.
„Opowieści Droidów” Nigdy nie byłem fanem Gwiezdnych Wojen. Wręczprzeciwnie. Ale od czego ma się dzieci? Mój synek coraz bardziej wsiąka w świat tego uniwersum, a niezwykle pomocny w tym okazał się krótki serial Lego, w którym z przymrużeniem oka streszczono całą sagę nabijając się przy tym ze wszystkich zawartych w niej idiotyzmów (szczególnie tych z drugiej trylogii). Świetna rzecz.
„Doskonały świat” Clint Eastwood. Kolejny film, który przeleżał na półce lata. Naprawdę. Głównie dlatego, że uwielbiam filmy Eastwooda, ale się ich boję. Zawsze kończy się tak samo. Emocjonalną pralką. I tak też było tutaj. Nigdy nie widziałem tego filmu, bo nie lubię Costnera. Stwierdziłem, że jednak dam szansę obrazowi. Efekt? Popłakałem się na koniec. Może nie jak dziecko, ale łzy poleciały. Damn you, Clint!
„The Punisher” Mark Goldblatt. A właśnie leciał w TV. Średniak
sensacyjny lat 80-tych, do którego mam ogromy sentyment. Tak duży, że oglądanie go wywołuje we mnie żal. Nie dlatego, że VHS-a z nim oddałem Wojtkowi Pawlikowi. Zasłużył, niech mu służy. Ale irytuje mnie fakt, że dorwać tego na DVD się nie da. Że Dolph Lundgren najlepiej przypominał komiksowego Franka Castle. Że nie doczekał się kontynuacji. Że Hollywood zarżnął postać w wersji z Tomem Jonesem. Że „Warzone” okazał się zbyt brutalny i zarżnęli go biznesmeni. A przecież Punisher daje tyle możliwości opozycji dla lateksowych superbohaterów... Może sukces „Deadpoola” coś odmieni? Chociaż niekoniecznie, wszak Frank nie robił nigdy z siebie idioty...
"Zombieland" Ruben Fleisher. Doskonały przykład, jak w skostniałej formule można zrobić coś świeżego i... zabawnego. Lubię wracać do tego filmu, choć zawsze przeżywam genialną scenę w domu Billa Murraya. Uwielbiam wszystkie filmy o zombie. Ale ten trochę bardziej niż większość. Pomimo tego, że wkurza mnie prawie cała obsada poza Woody'm.
"Bez odwrotu" Corey Yuen. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na to w TV. Już po kilku minutach byłem pewien, że widziałem ten film dwadzieścia parę lat temu. O mojej młodości, czy wręcz dzieciństwie, niech świadczy fakt, że byłem wówczas przekonany, że tu gra Bruce Lee i nie poznałem młodziutkiego Jean-Claude Van Damme'a. Pewnie dlatego, że go nie znałem. Bruce'a chyba też. Ale film podobał mnie się bardzo. Wtedy. Teraz mnie bezgranicznie śmieszył. I też się podobał, w nieco inny sposób.

MUZYKA:
Bez obaw, nie będę się bawił w publikacje tego, co ostatnio słuchałem, bo słucham w zasadzie na okrągło i zbyt wielu różnych rzeczy. Tutaj krótko o pięciu płytach, które w tym tygodniu kupiłem.
Cannibal Corpse „Skeletal Domain” Tak, kupiłem dopiero teraz, bo nie przekonywała mnie okładka. Głupi, głupi. Pod nieciekawym coverartem kryje się niesamowicie energetyczny, mocny i rewelacyjny album Kanibalków, którzy po raz kolejny udowadniają, że nie mają sobie równych na poletku technicznego, a jednak dającego się słuchać death metalu. Bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt w ich dorobku. Tym dziwniejsze, że... trzynasta.
Pink Floyd „Endless River”. Długo czekałem, by kupić ten
album. Przede wszystkim, z powodu ceny, która była zdecydowanie zaporowa. Po drugie z powodu muzyki, która... No właśnie. To pozostałości z sesji „The Division Bell”, poskładane i zaaranżowane przez... producenta, który dostał przykaz od Gilmoura, by brzmiało to jak Pink Floyd... Niemal w całości instrumentalny album spełnia te warunki, odwołując się do sentymentów i klasycznych kompozycji tak dobrze, że po prostu nie może się nie podobać. Ale jakieś to takie sztuczne... I czy rzeczywiście potrzebne?
Motorhead „1916”. Czas uzupełnić dyskografię na CD. Padło na dziesiąty krążek. Fenomenalny swoją drogą. Obok absolutnych killerów w stylu „I'm so bad (Baby I don't Care)”, „Going to Brazil” czy coverownego również przeze mnie z Damage Case „Ramones” trafiły tu nietypowy (i świetny „Love me forever” oraz absolutnie niezwykły utwór tytułowy. Lemmy w lirycznym wydaniu, z klawiszami i wiolonczelą w podkładzie zbliżył się tutaj zaskakująco do... Pink Floyd z okresu „The Wall”. Nie tylko za sprawą antywojennego tekstu. Perełka!
Red Hot Chili Peppers „Blood Sugar Sex Magic”. Lata temu Papryczki były dla mnie totalną opozycją tego, co słuchałem, a mimo to, tekst i muzyka „Under the Bridge” trącała nuty w duszy, których istnienia nie podejrzewałem. Dziś, w pełni świadomy, stwierdzam, że Papryczki są fenomenalne, a mistrzostwo wykonania poszczególnych utworów może wywołać kompleksy u wszelkiej maści instrumentalistów. Ze wskazaniem na hendrixowskie gitary i nieziemski bas.
OST „Gladiator”. Bezprzykładnie i pasjami wielbię tę ścieżkę dźwiękową. Nie chciało mnie się odgrzebywać jej na kasecie leżącej gdzieś w garażu, więc nabyłem przeceniony kompakt. I podtrzymuję opinię, że to jeden z najlepszych soundtracków, jakie słyszałem. Szkoda, że Hans Zimmer zaczął potem pisać jego kolejne autoplagiaty osiągając szczyt tegoż w „Piratach z Karaibów”.

niedziela, 21 lutego 2016

137 - blog klasyczny

Sto trzydzieści siedem
Czas na porządne postanowienia. Nadrobiłem zaległości, ale jakoś nie wpłynęło to na częstotliwość postów na blogu, co tym dziwniejsze, że w międzyczasie ukazało się wreszcie długo oczekiwane „Zombie.pl”. Ale w tym samym czasie również poległem za sprawą bezlitosnych wirusów, tak więc ponad tydzień minął na zbieraniu sił i walce z domową epidemią. Spróbuję na jakiś czas przynajmniej zmusić się do cotygodniowych wpisów. Powiedzmy przez dwa miesiące. Od dziś. Start.

10 lutego miałem przyjemność wziąć udział w spotkaniu autorskim zorganizowanym w Ośrodku Szkolno-wychowawczym. Fantastyczna atmosfera wytworzona przez fantastyczną młodzież i ich wychowawców na długo zostanie mi w pamięci. Zresztą, zgodnie z ustaleniami, najpóźniej za rok znów do nich wrócę, jeśli nie wcześniej. Za organizację dziękuję Agnieszce Predygier, która okazała się być moją koleżanką... z przedszkola. Pozdrawiam chłopaków raz jeszcze. Pamiętajcie - w Waszych rękach jest realizacja Waszych marzeń.




15 lutego został rozstrzygnięty plebiscyt Złotego Kościeja organizowany corocznie przez portal Kostnica. Wydawnictwo Videograf zgłosiło powieść „Miasteczko”, ja sam podrzuciłem opowiadanie „Ogrodniczkę”. Niesamowite wsparcie fanów, znajomych i byłych uczniów dokonało cudu. Statuetki zostały zdobyte. Bardzo wszystkim dziękuję, z całego serca. Wszystkim, którzy we mnie (i Roberta) uwierzyli. Cieszy mnie to tym bardziej, że „Miasteczko” wywołuje przecudownie skrajne emocje. Od całkowitego odrzucenia po uwielbienie. Biorąc pod uwagę ilość zawartego tam horroru ekstremalnego i klasycznego gore wiem, że więcej w tym gatunku osiągnąć się nie da. Dziękuję bardzo raz jeszcze.

16 lutego ukazało się wreszcie „Zombie.pl”. Zdecydowanie odmienne od naszych wcześniejszych książek, jak się okazuje już zbierające pozytywne opinie i recenzje. Żywe trupy w Gdańsku i Malborku cieszą i poruszają, nie tylko miłośników horrorów i grozy. Szykują się również spotkania autorskie w całym kraju. Pewny jest już Gdańsk (skoro tam zaczyna się akcja książki), Poznań (gród Roberta), Stare Pole (jakby ktoś zapomniał gdzie mieszkam ja) i Wrocław (kto zgadnie dlaczego). W planach kolejne miasta, ale wszystko w swoim czasie.

Krótko mówiąc – dzieje się. Mamy początek roku, a ja już mam kolejną książkę w bibliografii, nagrodę i zapowiedziany udział w kilku antologiach. Najzabawniejsze, że zupełnie przypadkowo. Po cichu też szykuje się mała książeczka przy współudziale z pewnym znanym i uznanym autorem oraz mój udział w zupełnie odmiennym od dotychczasowych projektów. O szczegółach kiedy indziej, muszę bowiem wziąć się za zaległe recenzje i powieść, która leży odłogiem... Wspominałem, że chorowałem?
Bez odbioru.

Na tapecie:

KSIĄŻKI:
Książek było sporo, ale znów wszystko do recenzji. Opinie na temat czterech tomów Zwiadowców, Białej Róży, Klejnotu, Przeklętej Laleczki, Czerwonego Rycerza i Skrzydeł ognia już wkrótce na Dzikiej Bandzie i Rzecz Gustu.

FILMY:
„Syberiada polska” Janusz Zaorski. Film polski, co wyjaśnia już bardzo dużo. Cierpimy, płaczemy, jesteśmy mesjaszem narodów. Aktorzy znakomici, jak zwykle nie mają co grać. I jak na zesłańców wszyscy niezwykle czyści i zadbani. Może ja za dużo wymagam. To nie był zły film. Ale tak bardzo polski...
„Zombie Flesh Eaters” Lucio Fulci. Lata mijają, a ten film nic nie traci ze swego niezwykłego uroku. Scena z drzazgą i okiem wciąż poraża, a walka rekina z zombie na dnie oceanu... toż to cudo po dziś dzień. Oczywiście, charakteryzacja, scenariusz mają swoje braki, ale one tam były zawsze. Klasyk i już. Mogę oglądać w kółko.
„Ostatnie piętro”  Tadeusz Król. Polski film. Thriller psychologiczny. Czyli w zasadzie można wykorzystać część tego, co pisałem o Syberiadzie. Świetni aktorzy, dziurawy scenariusz, dobre zdjęcia, uproszczeń co niemiara. I problem w tym, że jak na niszową produkcję byłoby to coś wyjątkowego. Tylko, że to nie nisza i wychodzi średniak.Gdyby tylko skupić się na obłędzie głównego bohatera i dać sobie spokój z aferą, polityką, społecznym komentarzem... Za dużo grzybów w tym barszczu.
„Zwierzogród” Byron Howard, Rich Moore. Kryminał (nie tylko) dla dzieci. Wprost rewelacyjny! Absolutnie fenomenalny dubbing, przezabawny scenariusz i niebanalne przesłanie złożone w naprawdę mądry sposób. Perełka, prawdziwa perełka. Ubawiliśmy się z rodzinką i do dziś wspominamy poszczególne teksty i sceny.
„Układ zamknięty” Ryszard Bugajski. Polski film. I dowód na to, że to co pisałem o dwóch poprzednich może być jednak bzdurą. Fenomenalny scenariusz, mistrzowskie kreacje aktorskie i ciary na plecach podczas seansu, które zostają na długo po. Absolutnie rewelacyjna produkcja.
„Żołnierze kosmosu” Paul Verhooven. Znów produkcja, którą chciałem obejrzeć lata temu. I powinienem był. Bo teraz ta sympatyczna bajeczka science-fiction wywołała we mnie jedynie uśmiech politowania i zażenowania. Szkoda czasu.
„Gęsia skórka”. Robert Letterman. Horror dla (starszych) dzieci i młodzieży z Jackiem Blackiem w roli głównej. Czyli zwariowana adaptacja prozy mistrza grozy dla najmłodszych R.L.Stine. Szkoda, że w Polsce mało popularna, bowiem film jest znakomity. Straszny gdy trzeba, przezabawny zawsze. Już czekam na drugą część.
"Alvin i Wiewiórki: Wielka Wyprawa" Walt Becker. To widziałem parę tygodni temu, na wycieczce z klasą, ale nie wspomniałem o tym w poprzednim wpisie. Żeby nie było, że się wypieram i zgrywam twardziela, co to tylko horrory non stop ogląda. Obejrzałem, pośmiałem się z wielu głupiutkich gagów. Familijny film dla maluchów jak znalazł. Mała młodzież też się świetnie bawiła.
"Widmo" Masayuki Ochiai. Oryginalne, tajskie "Widmo" było jednym z ostatnich (jeśli nie ostatnim) horrorem, na których się przestraszyłem i zachwyciłem finałem. Remake okazał się tym, co spodziewałem. Żałosnym gniotem z drętwymi postaciami i nudnym, niepotrzebnie udziwnionym scenariuszem. Zaskoczył mnie jednak. Fatalnymi efektami specjalnymi. Żenada.
"W poniedziałek rano" Otar Iosseliani. Nieco absurdalny, melancholijny film mistrza kinematografii, który nie zawsze do mnie przemawia. Nie ukrywam, że obrazem tym zachwyciła się moja małżonka, ja jedynie sumiennie jej kibicowałem. O dziwo, historii Vincenta, który pewnego poniedziałku rzuca wszystko i rusza w podróż, prędko nie zapomnę.


GRY:

„Valhala Hills” Wspaniała strategia, o której napiszę wkrótce dla Rzecz Gustu. Zabawa przednia.

„Sniper Elite: Nazi Zombie Army 2” Czy naprawdę muszę przekonywać kogokolwiek, że wspaniale bawię się podczas tej gry? Rewelacyjny klimat, świetne udźwiękowienie i realizm (broni oczywiście). Cudowny odstresowywacz na kilkanaście (dziesiąt) minut dziennie.

sobota, 6 lutego 2016

(136) Na tapecie - Zaległości z półrocza II

Sto trzydzieści sześć.
Ostatnio porządkowałem sprawę „Na tapecie” w kwestii zaniedbanego półrocza filmów, teraz przyszedł czas na książki. Ważna to chwila, bo oznacza, że od tego momentu nadrobiłem zaległości blogowe i będę mógł go znów prowadzić po swojemu – regularnie i w miarę tematycznie. Tym samym, w ręce najbardziej wytrwałych oddaję drugą część najnudniejszego wpisu na blogu:

„Twarzą w twarz” Cichowlas, Pocztarek, Masterton. Rodzimi piewcy prozy Mastertona stworzyli niezwykłą książkę o swym ulubionym pisarzu. I choć konwencję podłapali od Clarka i Williamsa, poprowadzili całość po swojemu, unikając mielizn i wodolejstwa poprzedników. Świetnie napisana, bardzo dobrze pomyślana książka dla każdego, kto przeczytał więcej niż dwadzieścia książek Mastiego i/lub chciałby co nieco dowiedzieć się o pisaniu powieści.

„Świat Mastertona” Ray Clark, Mark Williams. Pierwsza książka poświęcona twórczości Mastiego, napisana na Zachodzie, wydana w Polsce. I choć zawiera sporo ciekawych informacji, nie ma w niej nic, czego nie znaleźlibyśmy w książce Pocztarka i Cichowlasa, wielu rzeczy za to brakuje. Jedyne co jest na plus, to zapadające w pamięć ilustracje do najmocniejszych opowiadań Grahama.

„Pani Fortuny” Graham Masterton. Jedna z najlepszych powieści Mastertona, mimo iż będąca w całości powieścią obyczajową, podpartą bogatym zapleczem historycznym i skupiającym się na życiorysie bogatej właścicielki banku, kobiety, która miała wszystko i znała wszystkich. Czy jednak była szczęśliwa? Opasłe tomiszcze ma jedną podstawową wadę, typową dla Mastiego. Końcówkę. Nie dość, że autor pieczołowicie opisuje pierwszą połowę życia bohaterki, by przez drugą przebiec nawet nie sprintem, a galopem, to jeszcze sam finał, jak to często u Mastiego bywa wyskakuje jak Filip z konopii. Bo niby ma być zaskoczenie.

„Smak Raju” Vicky i Graham Masterton. Tak naprawdę jest to jedyna powieść Wiesławy Masterton, zmarłej żony Grahama, której mąż pomógł zredagować obyczajowo-historyczną powieść o miłości wystawionej na bardzo ciężką próbę w przededniu II wojny światowej. I pomijając dwa fragmenty ewidentnie podsunięte przez autora „Manitou”, jest to powieść, w której Wiescka przebija większość utworów swojego męża. Mamy tu dbałość o detale, świetnie zarysowane postacie, ale również dobrze poprowadzony finał i brak popadania w skrajności, jakie Grahamowi często się zdarzają. Świetna, niedoceniona rzecz.

„Amerykańscy Bogowie” Neil Gaiman. Kultowa, wychwalana pod niebiosa powieść Gaimana, w której wplata losy zapomnianych bogów w historie Ameryki. Zapomnianych może dla Amerykanów, bo raczej miłośnicy polskiej, czy europejskiej fantastyki o nordyckich bogach z Odynem i Lokim na czele słyszeli bardzo dużo. Mimo wszystko, chociaż rzeczona oryginalność wcale tak wyjątkowa nie jest, trzeba przyznać, że to znakomita, świetnie napisana i pomyślana powieść. Palmę pierwszeństwa jednak oddaję dla „Nigdziebądź”.

„Chłopaki Anansiego” Neil Gaiman. Nie wiem również, czy ta pokręcona historia o mężczyźnie, który odkrywa, że nie tylko ma naprawdę złego brata bliźniaka, ale jest również synem zapomnianego afrykańskiego boga, nie bije na głowę „Amerykańskich Bogów”, choć tak naprawdę to właśnie z nich wynika. Kolejny raz Gaiman udowadnia swoją klasę i fakt, że jego literatura nie jest skierowana do wszystkich.

Jakub Ćwiek „Kłamca 3 – Ochłap Sztandaru”. Wspominałem coś o Lokim? No właśnie, wreszcie znalazłem czas, by skończyć cykl o polskim Kłamcy. W trzeciej części autor odszedł od formy opowiadań na rzecz pełnowymiarowej powieści, co tylko wyszło na dobre całej formule. Po pierwsze, opowiadania często opierały się na żartach, które nie zawsze wytrzymały próbę czasu. Po drugie, Ćwiek jest mistrzem w komplikowaniu sytuacji swoim bohaterom – i tu wychodzi mu to znakomicie.

„Kłamca 4 – Kill'em All” Jakub Ćwiek. Apokalipsa według Jakuba Ćwieka z honorowym występem Mando z serwisu stephenking.pl. Świetna rzecz, nabierająca jeszcze smutniejszego wydźwięku wraz z odejściem Alana Rickmana.

„Dragonlance: Legendy” Margaret Weis, Tracy Hickman. Minęło z 18 lat, odkąd przeczytałem pierwszy tom Legend. I tak cały czas miałem niedosyt, że nie wiem, jak to się wszystko właściwie skończyło. I choć cały świat, konwencja i pomysł trącą już myszką (albo po prostu ja jestem już za stary, zbyt zgryźliwy i przejedzony fantasy), to powrót do krainy Dragonlance, a przede wszystkim ponowne spotkanie z Tasslehoffem Burrfootem, okazały się nad wyraz przyjemne.

Ponadto przez moje ręce przewinęły się poniższe książki i komiksy, ale większość z nich została już gdzieś przeze mnie zrecenzowana (najczęściej Dzika Banda, czasem Rzecz Gustu, kilka na Horror Online), reszta recenzji gdzieś się pojawi. Dlatego tu opisywać nic nie będę, później jedynie podlinkuję. Zastanawiające jedynie, dlaczego spośród 90 książek, które przeczytałem od września, tylko 11 było przeczytanych dla zwykłej przyjemności, nie dla recenzji? Nie żebym przy innych źle się bawił, ale coś jest na rzeczy.

Kroniki Amberu 2, Wieża Asów, Punkt Zapalny, Portret Doriana Greya, Alkoholowe Dzieje Polski, Powrót na Wyspę Skarbów, Zejście, Największa z przygód, Kod Himmlera, Zabij mnie, tato, Machiny Tortur, Szwedzi: ciepło na północy, Sędzia, Summoner: Początek, Na fali szoku, Hyperion, Upadek Hyperiona, Fałszywy dekret, Skowyt, 11 grzechów głównych, Ludzie: powieść dla ziemian, Profilowanie kryminalne, Szkarłatna wdowa, Funny Girl, Dziewczyny, które zabiły Chloe, Zapytaj księżyc, Farma, Zagubieni wśród hiacyntów, Pogrzebany olbrzym, W imię dziecka, Vineland, Bezcenne-naziści opętani sztuką, cykl Mroczna Wieża, cykl o Jacku Reacherze, cykl Sny Bogów i Potworów, Szalejący Dżokerzy, Upadek, Opowieści wigilijne 1,2, cykl Flawia de Luce, John Lydon – rejestracja buntu, Zaufaj mi: jestem dr Ozzy, Faith No More: Królowie życia (i nadużycia), Dygot, Hardboiled, Liturgia Plugastwa, Siódma dusza, Wspaniałe życie, Proces diabła.

oraz komiksy: Cykl Mroczna Wieża: Narodziny rewolwerowca, Długa droga do domu, Zdrada, Upadek Gilead, Bitwa o Jericho Hill, Początek podróży, Siostrzyczki z Elurii, Bitwa o Tull; Ekspedycja, Wiedźmin: Dzieci Lisicy, Valerian (zbiorczy) 2, 3, Yans (zbiorczy) 2, 3.

I tyle.
Zaległości bloga nadrobione.
Więc – bez odbioru.