sobota, 27 czerwca 2015

Większe recenzje - DZIKIE KARTY

DZIKIE KARTY
wydawnictwo Zysk i S-ka
stron: 652
ocena: 3/6

Na fali popularności serialu „Gra o Tron” nazwisko George’a R.R. Martina urosło do miana klasyka gatunku. Czy jest to jednak powód by kupować każdą książkę, na której owo nazwisko widnieje?

„Dzikie karty” to właśnie jedna z takich pułapek, na które mogą się naciąć nieświadomi i mało spostrzegawczy czytelnicy. Tym bardziej, że widniejące nad przyciągającym wzrok mianem „redakcja i wybór” zostały zapisane odpowiednio małymi i zlewającymi się z tłem literami. Lojalnie więc ostrzegam, George R.R. Martin jest jedynie głównodowodzącym tej antologii, w której swe umiejętności prezentują zarówno mistrzowie gatunku (Roger Zelazny, Tom Wolfe), jak i twórcy mniej znani i popularni. Siłą rzeczy odbija się to na jakości, tym bardziej, że większość tekstów została napisana pierwotnie w roku 1986, a trzy z nich dorzucono do składu w 2010. Tu również widać rozbieżność, która może odbić się na lekturze.

A czym jest sama lektura? To dość interesujący pomysł rozliczenia się z superbohaterami znanymi z komiksowych historii. Według legendy Martin wraz z kilkoma przyjaciółmi rozważał kiedyś co by się stało z takim Supermanem, gdyby musiał odpowiadać przed komisją Hoover’a, albo gdyby inny heros walczył z problemami codzienności. Z tego zrodził się pomysł stworzenia uniwersum bardziej ludzkich, często zgorzkniałych postaci. Swoiste odarcie superbohaterów z młodzieżowych barw przypomina konwencję „The Watchers”, jednak Martin wraz z kolegami idą dalej. Wydany właśnie przez Zysk i S-ka tom opowiada historię powstania owych bohaterów, jest swoistym „genesis” postaci. Oto zaraz po II wojnie światowej Ziemię atakuje wirus, w wyniku którego niektórzy ludzie zyskują niezwykłe moce (i stają się swoistymi Asami), a innych dotyka kalectwo i deformacja (tym przypada określenie Jokerów). Jedni postanawiają wykorzystać swe nowe moce dla własnych korzyści, inni wręcz przeciwnie. Klasyczny schemat narodzin superbohaterów zostaje tu podany w surowej, wręcz szarej formie, bez kolorowych strojów, trykotów i peleryn, w zasadzie nawet bez formalnych przydomków. Należy jednak pamiętać, że jest to dopiero początek i pierwszy tom bardziej rozbudowanej (czy może być inaczej w przypadku Martina?) historii. Owo uniwersum blisko dwadzieścia lat temu cieszyło się w Stanach znaczną popularnością. Pytanie jednak, czy współczesny, polski czytelnik będzie chciał się wgryzać w alternatywną historię Ameryki i czy nie pogubi się w natłoku postaci i bohaterów? Doceniam rozmach antologii, bardzo podoba mnie się przenikanie kolejnych tekstów, nie mam wątpliwości, że magia nazwiska uczyni książkę bestsellerem, a my doczekamy się kolejnych odsłon „Dzikich kart”. Uprzedzam jednak wszystkich miłośników Martina, że omawiana książka to antologia ponurych opowiadań science-fiction różnych autorów wymieszanego z historią alternatywną. Jak większość antologii, nierówna. Przeczytać można z nadzieją na większą atrakcyjność kolejnych odsłon serii.

Recenzja zamieszczona wcześniej na portalu DZIKA BANDA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz