środa, 26 lutego 2014

Muzyczne podróże - Pink Floyd I

Pięćdziesiąt cztery.
Dziś nie będzie o horrorach. No chyba, że w książkach. Chwilowo w kieszeń chowam wszelkie uwagi, choć kilka mnie się nazbierało.
Dziś zaczynam cykl wpisów, które służyć będą tradycyjnie tylko mnie, a pomogą usystematyzować moje opinie na temat moich ulubionych zespołów i wykonawców, nie jest bowiem tajemnicą, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa muzyka.
Zaczynamy od największego z największych:

PINK FLOYD

Jest to zespół, miłością do którego zaraził mnie ojciec i w tym miejscu wszelkie dalsze osobiste wycieczki zostaną odwołane.
Historii grupy też przytaczać nie zamierzam, od tego są wszelkiego rodzaju encyklopedie, poza tym nie chcę udawać znawcy tematu, jakim nie jestem. Całkowicie subiektywnie przedstawiam jedynie swoją opinię o płytach tego wybitnego zespołu.

Za wczesne wcielenie zespołu uważa się powszechnie skład dowodzony przez Sida Baretta (śpiew, gitara), dopełniony przez Rogera Watersa (śpiew, bas), Nicka Mansona (perkusja) i Ricka Wrighta (klawisze, śpiew). Lider pokonany przez chorobę psychiczną opuścił zespół po nagraniu pierwszej płyty, a zespół wsparty przez Dawida Gilmoura (śpiew, gitara) rozpoczął żmudną wędrówkę na szczyt panteonu muzyki rockowej. Ich karierę podzieliłbym na trzy etapy.
Dziś etap pierwszy:

DROGA NA SZCZYT:

Pieper at the Gates of Dawn (1967)
Nawet dla miłośników grupy spotkanie z tym albumem może okazać się sporym zaskoczeniem, bowiem słynący z rozimprowizowanych utworów zespół na swym debiutanckim longplayu brzmi jak mocno zeschizowane The Beatles. Sid Barett tworzył pozornie zwyczajne piosenki, którym nadawał niezwykłego kolorytu, zarówno za sprawą pokręconych, dziwacznych tekstów, jak i specyficznej metodzie gry na gitarze. Całość sprowadziła się więc do albumu wielce oryginalnego, który nie całkiem wytrwał próbę czasu. Oczywiście warto po niego sięgnąć chociażby po takie arcydzieło jak „Astronomy Domine” (utwór, który poniekąd stworzył i zdefiniował space-rocka). Inne warte uwagi utwory to: „Lucifer Sam”, „Take up thy Stethoscope and Walk”, „The Gnome” i „Bike”.

Sacerfull of Secrets (1968)
Drugi album był swoistym być albo nie być grupy, bowiem tu miało się okazać czy zespół będzie w stanie popłynąć dalej bez Sida Baretta, z nowym gitarzystą i wokalistą. Zespół popłynął. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Obok podobnych do debiutu intrygujących piosenek takich jak „Corporal Cleg” (prześmiewczy tekst Watersa o ofiarach wojny, wsparty cudownie irytującą melodią graną na grzebieniu (mam nieodparte wrażenie, że motyw ten został zapożyczony później przez Stare Dobre Małżeństwo na płycie „Bieszczadzkie Anioły”) pojawiają się mantryczne, transowe „Set the Controls to the Heart of the Sun” czy rozimprowizowany, szalony, genialny utwór tytułowy. Na deser znalazł się zaś nawet wykopany znienacka zapomniany „Junkhouse Blues” Baretta... To płyta, która nie ma słabego momentu, każda kompozycja jest bowiem unikatowa. Niemniej, jest to płyta bardzo nierówna, aż za bardzo widać, że zespół nie może się zdecydować, w którą stronę iść. Mimo to, bardzo ją lubię.

Music from the film „More” (1969)
Dziwaczny soudtrack do dość kiepskiego filmu był okazją do sprawdzenia się na różnych polach, tym samym płytę należy traktować jako dalszą drogę poszukiwań i improwizacji. Tych drugich jest tu zresztą najwięcej, część w formie do jakiej zespół już zdążył przyzwyczaić („Quicksilver”, „Main theme”), część w formie bardziej klasycznej („More Blues”, „Dramatic Theme”). Zwracają uwagę delikatne ballady („Green is the Colour” czy „Cymbaline”), impresje pokroju „Party Sequence” czy „A Spanish Piece” wylatują z głowy zaraz po wybrzmieniu. Ot, taka płyta, której mogłoby nie być, ale jednocześnie pokazująca, że zespół nawet jak nie miał pomysłu, to coś sensownego zmotać potrafił. Jest jednak jedna perełka – najostrzejszy w historii grupy, zadziornie wykrzyczany przez Gilmoura prawdziwie hard rockowy „The Nile Song”. Nigdy wcześniej i nigdy później Pink Floyd tak ciężko nie grał. Trochę szkoda.

Ummagumma (1969)
Podwójny album, który był swego rodzaju przełomem, z drugiej zaś strony rozpaczliwą próbą odnalezienia własnej drogi. Pierwsza odsłona składa się z kilku kompozycji, istotą jest jednak to, że cała została demokratycznie podzielona na cztery części, z których każdą skomponował i zarejestrował osobno każdy z muzyków. Richard Wright swoimi kolejnymi odsłonami „Sysyphus” penetruje instrumentalne rejony bliskie Vangelisowi i ELO, Roger Waters zaprezentował klasyczną dla flojdów balladę, a zaraz obok niej najbardziej rozszalały, dziwaczny, oparty na eksperymentalnej zabawie dźwiękach utwór „Several Species of Small Furry Animals Gathered Together In A Cave And Grooving With A Pict”. Mistrzostwo! Tego się nie da opisać, trzeba to usłyszeć. I pomyśleć, że to rok 69! Następujące potem ballady Gilmoura przeplatane zabawami gitarowymi wypadają blado, a końcówka Nicka Masona, choć ambitnie zahaczająca o rejony, które dziś nazwalibyśmy ambientem po prostu się dosłuchuje. Tak czy inaczej, jest to niezwykle intrygująca płyta pokazująca geniusz tkwiący w muzykach (wskażcie mi dziś takich, co potrafią samodzielnie zagospodarować tak płytę i eksperymentalnie wynaleźć parę nowych rozwiązań muzycznych) i koronująca poniekąd pierwszy okres rozbuchanych psychodelicznych improwizacji. Dowodem na to jest płyta nr 2 zawierająca koncertowe wykonania absolutnych klasyków: „Astronomy Domine” (zupełnie nieodczuwalny brak Sida), „Careful With That Axe, Eugene” (jeden z najbardziej upiornych utworów świata w przerażającej wersji), „Set the Controls to the Heart of the Sun” i „A Saucerful of Secrtes”, który tutaj wypada jeszcze lepiej niż w studio (a zniszczy zupełnie w wersji z koncertu w Pompejach). Znakomite, choć przypadkowe, podsumowanie pewnego okresu działalności.

Atom Heart Mother (1970)
Suita, która wyniosła zespół na szczyty popularności, gdy pierwszy raz na taką skalę połączono zespół rockowy z orkiestrą symfoniczną, nasycona specyficznym klimatem muzyki filmowej (Gilmourowi marzyło się tło do westernu), doprawiona ogromnym chórem, nie pozbawiona jednak typowego dla Flojdów muzyczno-psychodelicznego kolorytu. I choć utwór jest absolutnie rewelacyjny, to jednak powstał w atmosferze wojny ze współkompozytorem odpowiedzialnym za partie chóru i orkiestry (Ron Geesin), który przesadził troszkę z ingerencją w strukturę całości. Jakby na przekór więc drugą połowę płyty wypełniły spokojne, nostalgiczne (choć nie pozbawione głębi tekstowej) ballady: „If”, „Summer'68” i „Fat Old Sun”, całość zaś zamyka niepotrzebny moim zdaniem eksperyment dźwiękowy „Alan's Psychodelic Breakfast” (który początkowo miał być suitą odegraną na sprzętach domowego użytku). Znów znakomita, pionierska płyta. Znów jednak nierówna i nie całkiem autorska. Jednak już był to ogromny sukces. Teraz trzeba było go „tylko” potwierdzić.

Tyle na dziś o Flojdach.

A na tapecie Mamoniowo:

KSIĄŻKI:

Zła przepowiednia” Graham Masterton. Pierwsza odsłona cyklu o Sissy Sawyer, wróżbiarce, która odkrywa za pomocą kart szalonego snajpera mordującego przypadkowe osoby. Historia sama w sobie dość banalna i momentami naciągana, niemniej napisana w sposób nie pozwalający oderwać się od lektury i co ciekawe, pozwalający polubić niemal wszystkich bohaterów. Gdybym nie wiedział, że to cykl, może inaczej bym podszedł co do niektórych. Dobra rzecz na jeden wieczór.





Czternaście Obliczy Strachu” Graham Masterton. Ciągle się zastanawiam, czy ten tytuł aby na pewno jest napisany po polsku... I jak by nie patrzeć, to nie bardzo. Ale nie będę się tu zawodowo wyżywał. O książce ma być. Cóż tu mamy? Czternaście opowiadań, z których najlepsze dwa trafiły do replikowego wydania „Domu szkieletów”, a większość bardziej nastawia się na epatowanie erotyką niż grozą czy horrorem. Na pewno jednak zapamiętam historię o Piotrusiu Panie i tę o niezwykłym wilkołaku. Opowiadania o obiekcie seksualnym i skarabeuszu z Jajouki pewnie też, ale nie dlatego, że chcę... Zasadniczo, do tej pory najsłabszy zbiorek mistrza. 



Pogromca Wampirów” Graham Masterton. Zdziwiłem się. Podszedłem do tematu jak pies do jeża, a tu okazało się, że większość akcji rozgrywa się w przeszłości (lata 40-te i 50-te), a więc jest ładnie poparta historycznym tłem (to akurat Mastertonowi wychodzi zawsze), to jeszcze wampiry okazują się tu istotami dość oryginalnymi i intrygującymi. A w porównaniu z dzisiejszymi bzdurami o krwiopijcach, żadna z logicznych wpadek nie wpływa niekorzystnie na całość. Solidna, mocna i dobrze napisana książka. Polecam miłośnikom nie tylko wampirów.

Tyle na dziś ogólnie.
Bez odbioru.

czwartek, 20 lutego 2014

Gorefikacje II i BHO (czyli krótko autopromocyjnie)

Dziś krótko.

Pięćdziesiąt trzy. 
Wydawcy potrafią robić niespodzianki. Również miłe. Właśnie wczoraj Tomasz Czarny opublikował pierwszy tom „Gorefikacji II”, który miał się ukazać dopiero za dwa tygodnie. 


Znajdziecie w nim mnóstwo nad wyraz brutalnych i obrzydliwych historii autorstwa m.in. Dawida Kaina, Krzysztofa Maciejewskiego, Tomasza Czarnego, Tomasza Siwca, Marka Grzywacza, a także amerykańskich mistrzów makabry: Edwarda Lee czy Johna Eversona. Ja przedstawiam się od strony historyczno-dokumentalnej, jaką jest utwór „Fundacja Hackenholta”, opisujący zdarzenia do jakich doszło w Bełżcu pewnego słonecznego i tragicznego dnia 1942 roku. Sylwia Błach stwierdziła, że nawet dla niej jest to za mocne.


Niespodziankę sprawił mi też drugi wydawca, Oficyna Literacka Literat i Mariusz „Orzeł” Wojteczek, którzy doprowadzili do papierowego wydania pierwszego tomu „Bóg Horror Ojczyzna”. No, może jeszcze nie doprowadzili, ale jest blisko. Właśnie wczoraj ruszyła przedsprzedaż. Kupujcie! Za promocyjną cenę 10 złotych już można stać się posiadaczem tej wstrząsającej książki. Tiaaa, teraz pojechałem auto-promocyjnie. Znak, że trzeba kończyć.

FILMY:

Kontrolerzy” Nimród Antala. Węgierski film, który kiedyś zapamiętałem jako czarną komedię, opowiadającą o życiu kanarów w metrze. Kojarzyłem jakieś wątki nadprzyrodzone, ale nie do końca pamiętałem co i jak. Teraz odkryłem ten film na nowo. Upływ czasu sprawił, że po pierwsze odnalazłem tutaj bardzo dużo intrygujących pomysłów, które czynią z tego filmu wyjątkowe, oniryczno-baśniowe dzieło pełne przenośni i podtekstów. Po drugie, nie znalazłem tu już nic śmiesznego. Albo tracę poczucie humoru, albo zacząłem dojrzewać.



Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Sergio Leone. Mam nieodparte wrażenie, że już pisałem tutaj o tym filmie, ale jestem zbyt leniwy by to sprawdzić. Dlatego zachowawczo napiszę, że jest to ostatni wielki western Sergio Leone, skupiający się wokół wynalazku Drogi Żelaznej. Absolutnie rewelacyjny scenariusz (maczał w nim palce Dario Argento), muzyka będąca mistrzostwem świata (wiadomo, Morricone!) i scena pojedynku, która zapada w pamięć na całe wieki. Wspaniały James Fonda jako czarny charakter i Charles Bronson jako enigmatyczny człowiek z harmonijką. Szkoda, że zabrakło tutaj Eastwooda i Van Cleefa. Jak wybitnym by ten film nie był, po arcydziele jakim jest „Dobry, Zły i Brzydki”, ciężko wskoczyć wyżej. Prawie się udało.


Sierociniec” Juana Antonio Bayona. Nie planowałem tego seansu. Wieczorem przełączaliśmy z żoną kanały w telewizorze i zatrzymaliśmy się akurat na otwierającej scenie. Nie chcieliśmy szczególnie oglądać, bowiem film mamy aż za dobrze w pamięci, zresztą leży na honorowym miejscu na półce. Niemniej znów daliśmy się wciągnąć tej niesamowicie klimatycznej, momentami przerażającej i niezwykle smutnej historii o nawiedzonym domu. Piękny film, który jakoś w ogóle nie może się zestarzeć, a są sceny, przy których nawet przy czwartym seansie miałem ciarki na plecach.




KSIĄŻKI:


Istoty światła i ciemności” Simona R. Greena. Tym razem John Taylor wyrusza na poszukiwanie Nieświętego Graala, kielicha Judasza, o który walczą Aniołowie Nieba i Piekła. Drugi tom cyklu o NightSide ma wszystkie wady sequela. A więc jest wszystkiego bardziej i więcej, a jednocześnie mniej tajemniczo, a bardziej brawurowo. Tak, wiem, że niektórzy zarzucili podobne rzeczy mojemu „BHO”. Komentować nie będę. Powiem tylko, że tom ów podobał mnie się niemniej znacznie mniej. Ponadto wydźwięk nastawiony na religijne motywy i zagadka, którą dało się rozwiązać po pierwszych kilku stronach to też duży minus. Oczywiście, klimat, pomysły, wątki horrorowe dalej dają radę, ale tutaj jakoś od razu wiadomo kto i jak wygra, a każda scena jest tylko kolejnym pretekstem do pokazania jaki to Taylor jest „fajny”. W narracji pierwszoosobowej jest to wręcz bolesne.


Strażnicy Piekła” Grahama Mastertona. Opowieść o mężczyźnie, który w poszukiwaniu morderców swej brutalnie zamordowanej siostry odkrywa alternatywny Londyn, w którym nie dokonał się postęp techniczny, a prawa człowieka są traktowane dość umownie za sprawą radykalnej organizacji Zakapturzonych. Historia zaczyna się intrygująco, ale im dalej w las... Może ja po prostu nie lubię światów alternatywnych? Tak, wiem, że z Kazkiem napisaliśmy „Red fort”. To teraz wiecie, czyj to był pomysł z tą alternatywą, hehe. A wracając do książki. Tradycyjnie u Mastertona nie zabrakło krwawych i brutalnych opisów, cała akcja jednak nie wciągnęła mnie w ogóle, a przez fabułę przebiłem się z trudem, z radością witając końcowe akapity. Tym razem mistrz może nie zawiódł całkowicie, ale rozczarował i nie przekonał.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

sobota, 15 lutego 2014

52

Pięćdziesiąt dwa.
Po dość aktywnym we wszelkiego rodzaju emocje tygodniu poprzednim, ten okazał się... jeszcze bardziej emocjonujący. Niestety, większość nie była miła, więc rozpisywać się nie będę. Łapię się na tym, że zdecydowanie nie mam mocnych nerwów, wręcz przeciwnie - robią ze mnie sito, głównie dlatego, że duszę je w sobie. Nieważne.
Ważne są dzieci. Jaśko pochorował się ostatnio straszliwie, jednak to twardziel jest i powoli staje na nóżki. A Aurelka skończyła wczoraj dziewięć lat i staje się coraz większą pannicą. Jak ten czas leci...
[…] Wyciąłem znajdujący się tu fragment nasączony jadem i komentarzami do sytuacji literackich, jakie ostatnimi czasy zaśmiecają mi wiadomości, tablicę na FB osoby rozmaite. Czasem po prostu wstyd się nazwać autorem horrorów... Nieważne znów.
Wkrótce mają się ukazać dwie antologie: „Gorefikacje II” i „Księga wampirów”. W pierwszym „Fundacja Hackenholta”, w drugim „Ćma”. Gdzieś tam w niedalekiej przyszłości jeszcze trzy antologie i... koniec. Definitywnie kończę na ten rok z opowiadaniami. Nie mam czasu ani ochoty. Muszę skoncentrować się na tym co już napisane i doprowadzić do końca rozgrzebane projekty. Mój plan długofalowy wygląda więc tak: „Horror klasy B” (zbiór opowiadań), „Wolfenweld: Genesis” (powieść), „Bóg Horror Ojczyzna: Oko cyklonu” (powieść), „Wolfenweld: Nieświęty Zaarth” (zbiór opowiadań), „Jak Buszakan wędrował do horyzontu” (bajka) i „Jotka - Łowca Smoków” (bajka). To wszystko mam już napisane, skończone, na różnych etapach redakcyjno-wydawniczych. Ponadto z Robem rozgrzebaliśmy dwie powieści, które mają ogromne szanse być ukończone w tym roku. Jeśli więc choć połowa z tego się uda, będzie wspaniale. A jeszcze pierwsze tomy BHO pójdą na papier... To chyba wystarczający powód, żeby schować się pod kamień i trochę odespać.
Jutro koncert Damage Case w Wydziale Remontowym w Gdańsku. Ot, żeby nie wypaść z rytmu. Potem zabieram się z Acrybię, za grind/death w marcu. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
Zapraszam do zapoznania się z nowym numerem Grabarza Polskiego, gdzie opisuję „Martwicę mózgu” i „Buio Omega”. Trudno o bardziej kultowe horrory.

Na tapecie:

Książki:


„Coś z Nightside” Simon R. Green. Czasem warto przemóc uprzedzenia i sięgnąć po książkę, która odstrasza pewnym logo. Z drugiej strony, okładka i opis były na tyle interesujące, że jak zobaczyłem cenę (mocno przecenioną), nie wahałem się chwili i... stałem się fanem zarówno autora jak i cyklu. Bohaterem jest tu John Taylor, chandlerowski prywatny detektyw, który prowadzi dochodzenia w tytułowym Nightside, przerażającym, magicznym i, obowiązkowo tajnym, sercu Londynu, gdzie spotykają się rozmaite bóstwa, stwory i potwory. Historia jest mroczna, intrygująca i skrząca się od nowatorskich pomysłów. Może i opisana dość lekko, ale akurat to wpływa korzystnie na szybkość czytania. No i finał pozwalający zaliczyć lekturę do tekstów bliższych mniej pulpowym czytelnikom. Krótko mówiąc, świetne dark fantasy, ze wskazaniem na grozę i horror. Zakupiłem dwa następne tomy. Również w przecenie.


„Upadłe anioły” Graham Masterton. Powrót Katie Maguire, ambitnej i zdolnej pani komisarz, która tym razem tropi sadystycznego mordercę księży. Przyznam, że to jeden z moich ulubionych cykli Mastertona, któremu lepiej wychodzi opisywanie tego co realne niż zmyślone. Niestety, w świetle ostatnich nagonek o pedofilię księży temat jest trochę zbyt wyeksploatowany, a główny motyw, choć intrygujący, również odgadłem dość szybko, bowiem kilka miesięcy temu zupełnie przypadkiem czytałem artykuł poświęcony... żeby nie spoilerować - osobom, które w tej książce są mordercami.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

sobota, 8 lutego 2014

Sukcesy, eskcesy, czyli równowaga życiowa zachowana.

Pięćdziesiąt jeden.
Znów się narobiło przerwy co niemiara, a w tak zwanym międzyczasie...
Aż nie wiem od czego zacząć.
A więc od końca. 

„Bóg Horror Ojczyzna” ukaże się wreszcie na papierze, pierwszy tom najprawdopodobniej w tym miesiącu. Szczegóły wkrótce.

„Bóg Horror Ojczyzna: Wszystko spłonie” został nagrodzony Złotym Kościejem i uznany za najlepszą książkę w kategorii fantastyka w roku 2013. Moja radosna część natury nie może się otrząsnąć z wrażenia. Moja pesymistyczna część martwi się, że po prostu część pierwsza była zbyt brutalna i chora. A tak naprawdę cieszę się, bowiem to dowód, że polski horror troszeczkę się rozprzestrzenia. Przede wszystkim dziękuję z całego serca wszystkim, którzy poświęcili swój czas na lekturę i zaufali jej na tyle, że oddali swój głos. Bardzo Wam dziękuję!


„Pradawne zło” Roberta Cichowlasa i moje, wreszcie się ukazało i... Pominę fakt, że pnie się w górę na listach sprzedaży, a dziś wdarliśmy się na siódme miejsce w kategorii horror w empiku, co oznacza, że przed nami tylko King, Walking Dead, King, King, Zombie Apokalypse, King. W najśmielszych snach nie marzyłem o czymś takim. Naprawdę. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że ta książka jest naprawdę tym, czym ją zapamiętałem, gdy powstawała. Staroszkolnym, drastycznym horrorem klasy b, który miażdży wszystko co spotka na drodze. Takiego gore jeszcze u nas nie było. Czy to kogoś zdziwi, że zabraliśmy się z Robem ostro do prac nad kolejnymi dużymi tekstami?

No i wreszcie WILCY, mój nowy zespół, który właśnie zrealizował debiutancki materiał. Początkowo miał się ukazać w barwach innej wytwórni, teraz jednak trafiliśmy do stajni, o której marzyłem, idealnie pasującej do profilu grupy, a więc Eastside Records. Koniec końców, płyta powinna się ukazać przed wakacjami.

Ponieważ od nadmiaru szczęścia można oszaleć, a w życiu najważniejsza jest równowaga, los zaserwował mi też pewne dwa solidne ciosy, które wciąż odczuwam i staram się po nich otrząsnąć i pozbierać. Ale o takich rzeczach nigdy nie piszę. I nic się nie zmieni.


No i jeszcze dla porządku dwa słowa o ACRYBII. Piętnastolecie za tydzień, kolekcja nagrań z demówek pewnie ukaże się w okolicach, ale to jednak nie będzie finisz. Przejrzałem nagrania, których dotąd nie publikowaliśmy i doszedłem do takich wniosków, że z tego da się zrobić kolejny wpis. A więc nie tym razem.

A na tapecie:
(zebrało się przez ostatnie tygodnie)

FILM: 

Czy raczej serial. „Przyjaciele”. Dostaliśmy ostatnio w prezencie siódmy sezon na VHSie, w oryginale, no i cóż... Jedziemy z koksem ;) Po rewelacjach i stresach ostatniego tygodnia, to wprost idealny sposób na odstresowanie.




KSIĄŻKA:

„Walhalla” Grahama Mastertona. Historia nawiedzonego domu opowiedziana w wyjątkowo rozbudowany i klimatyczny sposób. Tytułowa Walhalla to gigantyczny dom, który zbudowano tak, by czas i przestrzeń przenikały się wzajemnie. Nowy nabywca zostaje opętany przez byłego właściciela, a wszystko to w trakcie solidnego remontu. Masterton popisał się dbałością o szczegóły, wykazując ogromną wiedzę z zakresu budownictwa i odnawiania domu. Świetnie też wykreował nastrój osaczenia, kilka momentów jest naprawdę przerażających, a całość to naprawdę intrygująca historia. Nie zabrakło, oczywiście,: brutalności, seksu i kilku wpadek logicznych, niemniej jest to jedna z najlepszych powieści Mastiego w kategorii horroru.


„Droga żelazna” Grahama Mastertona. O, to jest właśnie dowód dla wszystkich, którzy narzekają na Mastiego. Historyczna powieść obyczajowa, opowiadająca o mężczyźnie, którego życiową obsesją było wybudowanie tytułowej drogi łączącej Stany Zjednoczone. O ile jeszcze na początku da się odnaleźć elementy dla Mastertona klasyczne (rozwiązłe życie głównego bohatera), to później, wraz z przemianą postaci i rozwojem akcji, można tylko dziwić się wiedzy i pomysłowości autora. Blisko 800 stron, malutki druk, a fabuła wprost urzekająca. Intrygi i wielkie interesy, romanse i ogromne miłości, urzekająca znajomość realiów, konwenansów, historii, wreszcie - wyniszczająca wszystko pasja i walka o realizację marzeń. Świetna książka. Do tego stopnia, że natychmiast zakupiłem kolejne dwie obyczajówki Mastiego. W tym jedną w oryginale.


„Czarny dom” Stephen King, Peter Straub. A tu wyjdę na buca i prymitywa. Już „Talizman” czytało mi się ciężko. I ja wiem jak ciężkie pióro ma Straub, a jak czasem lać wodę i nudzić potrafi King. Tu dali czadu. Dużą wagę odegrał też sposób narracji, ale o tym przy następnej książce. Koniec końców - nie znoszę, gdy wykorzystuje się w powieści fantastycznej takie postaci jak Albert Fish i czyni z nich jakieś potwory. Nie było gorszego zwyrodnialca niż ten pedofil-kanibal. Po co jeszcze silić się na stworzenie z niego demona? Sama fabuła, szczególnie motyw kręgów skupiających się wokół Wieży (nie czytałem jeszcze ani jednego tomu „Mrocznej Wieży” i nie zrobię tego, dopóki nie uzbieram wszystkich Kingów), nad wyraz mocno kojarzy mnie się z „Imajicą” Barkera, którą uwielbiam nade wszystko. Przyznaję, że ostatnie dwieście stron ma swój klimat. Ale dla odmiany końcówka go psuje. To nie jest zła powieść. Ma na przykład znakomitą okładkę ;) Wolę jednak Kinga solowego i mniej fantasy, bardziej obyczajowego.



„Alex” Pierre Lemaitre. Ktoś porywa młodą dziewczynę i brutalnie ją torturuje. Gdy policja dociera na miejsce, odkrywa, że dziewczyna uciekła, a powody jej kaźni wcale nie były takie przypadkowe. Czy jednak na pewno? Mocny, przewrotny i zapadający w pamięć thriller, ale tak niezmiernie irytująco napisany, że co chwilę miałem ochotę cisnąć nim o ścianę. Jak w przypadku „Czarnego domu” - nie znoszę, gdy narracja jest prowadzona w czasie teraźniejszym. Co gorsza, tutaj jeszcze dochodzi typowo francuska maniera i sposób kreowania świata i, ostatecznie, zamiast książki świetnej jest niezła. Więcej wkrótce na Horror Online.


„Wayne-mściciel z Gotham” Tracy'ego Hickmana. Jedyna powieść o Batmanie. A wiadomo wszystkim jak uwielbiam Batmana. Tym razem, Mroczny Rycerz ściga przestępcę, który potrafi wpływać na osobowość ludzi i zmienia praworządnych obywateli w morderców, poprzez zaszczepianie im fałszywych wspomnień. Na ten przykład komisarz Gordon szuka zemsty na Człowieku-Nietoperzu za rzekomą śmierć swojej córki Barbary. Klucz do tajemnicy ukryty jest w przeszłości ojca Bruce'a Wayne'a, Thomasa. Powieść napisana jest całkiem sprawnie, poza faktem, że przez pierwszych kilkanaście stron nie może się zdecydować czy być bliżej ostatnich filmów, czy raczej komiksów, a potem już konsekwentnie i sumiennie rozbija co się da w kanonie, czyniąc i z rodziców Wayne'a i z Batmana zupełnie inne osoby. Dziękuję. Jestem na nie.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.