niedziela, 24 kwietnia 2016

141 - Nawet obrazków mnie się wklejać nie chciało

Sto czterdzieści jeden.

Jak przypuszczałem, nie jestem w stanie regularnie prowadzić tego bloga. Nie chce mnie się, bo nie mam o czym pisać, nie mam nic do powiedzenia, pisać w ogóle też chyba za bardzo nie umiem, przynajmniej nie tak, jak bym chciał. Świadomość taka jest dosyć frustrująca, biorąc pod uwagę, że właśnie wystartowały prace nad drugim tomem „Zombie.pl”, na sierpień szykowana jest premiera mojej antologii opowiadań (której wciąż skończyć nie mogę), a kilka innych projektów czeka na sfinalizowanie z piłką na mojej stronie boiska. Paradoks. Przez lata dobijałem się ze swoją „tfurczością” by gdzieś to publikować, teraz mam więcej perspektyw i propozycji wydawniczych niż chęci do pracy. Pisarskiej, oczywiście. Praca zawodowa dalej wiedzie prym i coraz częściej resztki energii przerzucam właśnie tam. Widać jest to pasja, która pozwala się spełniać bardziej niż wszystkie inne.

Doszedłem też do wniosku, że mam już po dziurki w nosie większości fandomu grozy, który nie wiem już w jakich podgrupach działa. Jestem redaktorem Horror Online, Grabarza Polskiego, Dzikiej Bandy i Rzecz Gustu, mam nadzieję nadrobić zaległości w Atmospheric Magazine, pisarzem jednak wciąż się nie czuję, a patrząc na innych poważnych zdawać by się mogło autorów i redaktorów tracę nadzieję w gatunek ludzki, albo przynajmniej ten określany jako homo sapiens. Dla mnie rządzi gimbus coplexus, który przypadkiem pokończył w ostatnich latach studia, albo jest w przededniu tegoż wydarzenia. Szkoda czasu na komentowanie, dlatego ułatwiam sobie życie w sposób oczywisty – cenzurując sobie Facebook i Internet. Bo nic nie budzi we mnie takiego żalu, jak kolejne gównoburze i błagania o czytanie własnych tekstów.

Krótko mówiąc, nie mam nic do powiedzenia, ale niestety, zbyt wiele osób również – i nie robi z tego prawa użytku. Ja zaś stwierdzam przedawkowanie pracy, przede wszystkim literackiej właśnie. Zbyt dużo zaległych recenzji książkowych, które psują mi przyjemność obcowania z lekturami. Za dużo propozycji do rozmaitych antologii, w tym i tych niehorrorowych. Koniec końców, muszę odmawiać, bo muszę dotrzymać terminów z własnymi książkami, a te się kończą. Dlatego też w ostatnich czasach zająłem się muzyką. Ukończyliśmy piloty na nową epkę Wilców, nagrałem gitary na drugi album Damage Case (ponownie). Powiem krótko, to jedna z najlepszych płyt jakie w życiu nagrałem – jeśli nie najlepsza. Są również szanse na ukończenie do lata nowej Acrybii. Krótka piłka – co uda się zrealizować do wakacji, traktuję poważnie, który zespół będzie nawalał – odpuszczam. Żeby zwiększyć szanse na pozostanie z wiosłem w ręku dołączyłem do rzeźników z Carnes i tym samym historia zatoczyła koło. Znów gram oldschoolowy death metal. 

Tymczasem, napisałem kilka tygodni temu kolejne niehorrorowe opowiadanie, klasycznie smutne i klasycznie nie chce mnie się robić nic więcej.

Na tapecie (bez obrazków, bo nawet ich wklejać mnie się nie chce):

KSIĄŻKI:
Nieznajomy” Harlan Coben. Nie lubię Cobena, tutaj mogę to napisać wprost bez oglądania się na żadną redakcję i współpracę. Możliwe, że te powieści, które czytałem kilka(naście) lat temu były dla mnie niczym więcej jak niezłymi thrillerami, do których doklejano jak najdziwniejszy finał, byle tylko było zaskoczenie, nawet wbrew logice. W tym przypadku jest odwrotnie. Nudziłem się przez pół książki, by w finale naprawdę poczuć multum emocji, które sprawiły, że pogląd na temat Cobena ulegnie weryfikacji. Pełna recenzja na Dzikiej Bandzie.
Krwawa wyliczanka” Tony Parsons. Niezły thriller o zemście, bez zbytnich zaskoczeń i wstrząsających zwrotów akcji, ze znakomitą postacią detektywa, który dołącza do grona moich ulubionych, nieoczywistych bohaterów kryminalnych.
Troja” David Gemmell. Jak wiele nowego można opowiedzieć o eposie, który jest jednym z najstarszych w historii literatury i świata? Chociażby znakomity Dan Simmons swoim „Ilionem” udowodnił, że można całkiem sporo. Gemmell w swoim cyklu również skupia się na mitologicznym konflikcie, unikając przy tym całej fantastycznej otoczki. Wychodzi mu to całkiem nieźle, więcej wkrótce na Dzikiej Bandzie.
Ostatnia prowokacja” Louise Lee. Miła, odprężająca lektura (nie ukrywam, że głównie dla kobiet), o pani detektyw, która zajmuje się prowokowaniem mężczyzn, by zdobyć dowody niewierności dla ich żon. To tak ku przestrodze, drodzy panowie. Tym razem jej celem jest bardzo sławny muzyk o nieposzlakowanej opinii. Sympatyczna komedyjka romantyczno-detektywistyczna, która w końcówce skręca na nieco inne tory, co spowodowało pewien dysonans w moim odbiorze. Więcej o tym na Dzikiej Bandzie.
Niemartwi. Ciała wasze jak chleb” Mikołaj Marcela. Cokolwiek napiszę tutaj, będzie źle odebrane, bo ktoś może pomyśli, że dyskredytuję tę powieść jako zagrożenie dla „Zombie.pl”. To będę jeszcze bardziej bezczelny – nie czuję zagrożenia, pewien jestem powodzenia książki Roberta i mojej. Spotkaliśmy się z takim zachowaniem w przypadku pewnego autora, stąd wzmianka. O „Niemartwych” będę musiał napisać więcej na wiadomym portalu, a tutaj powiem krótko: nie podobało mnie się. Bardzo.
Niepowszedni. Porwanie” Justyna Drzewicka. Oto dowód, że w Polsce można zadebiutować z przytupem i stworzyć bardzo dobrą młodzieżówkę fantasy. Miałem okazję czytać i recenzować przedpremierowo, gorąco kibicuję dalej temu cyklowi.
Pustynna burza” James Rollins. Tak się porobiło, że zacząłem czytać serię Sigma Force mniej więcej od połowy i dopiero teraz nadrabiam. I rozumiem czemu cykl tak się spodobał – brawurowa akcja i niebanalna fabuła robią swoje. Ale mnie brak bohaterów, którzy pojawią się dopiero później (ze wskazaniem na Kowalskiego) trochę przeszkadza.
Bazar złych snów” Stephen King. No, wiadomo jak to jest ze zbiorami opowiadań Króla. Zazwyczaj są dość nierówne. Ten zaś jest wyjątkowo słaby. Większość opowieści wyleciało mi z głowy zaraz po przeczytaniu, a teraz, po dwóch tygodniach od odłożenia książki na półkę pamiętam tylko opowiadanie nawiązujące do Mrocznej wieży i historię o bejsboliście. Obie intrygujące, ale jakże dalekie od mistrzowskiego poziomu wyznaczonego choćby przez „Czarną bezgwiezdną noc”.
Szwedzki Death Metal” Daniel Ekeroth. Genialna książka, cud, że to się w Polsce ukazało, biorąc pod uwagę realia rynku. Dogłębna analiza narodzin gatunku i przegląd genialnych demówek i debiutów z tamtych stron przypomniały mi cudowne czasy grzebania w zinach i wykupywania kaset z charakterystycznym brzmieniem, którego nie da się podrobić, i które do dziś sprawia, że tupię radośnie nogą przy skocznych rytmach Unleashed, Dismember czy Edge of Sanity. Nigdy jakoś nie wciągnąłem się w Entombed. Przepraszam.

Było jeszcze kilka książek chyba, na pewno znakomite „Królowie Dary” Kena Liu i wciągający „Gen atlantydzki” A.G. Riddle, ale o nich wkrótce będzie na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
Tetsuo 2: Body Hammer” Shinya Tsukumoto. Tak jak pierwsza część jest według mnie filmem wybitnym, tak drugi zawiódł mnie niemal na całej linii.
Mój sąsiad zombie” Young-Geun Hong. Koreański horror z What Else! Films. Włączyliśmy go z małżonką z nastawieniem na tandetną katastrofę, tymczasem daliśmy się porwać oryginalnej i ciekawej opowieści o zombie przedstawionej za sprawą sześciu łączących się nowelek filmowych. To kino bardzo niskobudżetowe, a jednak bardzo dobre. W swojej klasie rzekłbym nawet, że znakomite.
Mały Nicky” Steven Brill. Nie znoszę chronicznie Adama Sandlera. Prawie tak mocno jak Bena Stillera. A jednak kiedyś na stancji obejrzeliśmy przypadkiem z chłopakami ów film i tak od kilkunastu lat jest on moją ulubioną głupkowatą komedią, do której wracam co jakiś czas. Tym razem nadawała TV, więc nie mogłem odpuścić. Pomijam Harveya Keitela jako dobrotliwego Szatana, Quentina Tarantino w epizodycznej roli kaznodziei, czy znakomitego Rhysa Ifansa jako zbuntowanego syna władcy piekieł. Rządzi Pan Biffy i dar od Boga, który ujawnia się w scenie finałowego pojedynku.
Krwawy sport” Newt Arnold. Znów leciał w telewizji, a że w dzieciństwie podziwiałem umiejętności Van Damme'a i chciałem wyglądać jak Bolo Young, to zarwałem nockę (w końcu święta). Przy okazji sprawdziłem sobie, ile w tym wszystkim prawdy (bo film ponoć oparto na faktach) i okazało się, że to jedna wielka ściema. Ale film wciąż ogląda się z ogromną radością.
Enen” Feliks Falk. Nie wierzę w polskie kino. Naprawdę, nie pamiętam, kiedy widziałem coś dobrego, albo na tyle znakomitego, by nie rozłożyło tego fatalne nagłośnienie (vide „Służby specjalne”). Tym razem jednak przyznaję, że widziałem dobry polski film, nieśpieszny, przemyślany, aż po dwuznaczny finał. Jedyne czego mogę się przyczepić, to idiotyczna fryzura Borysa Szyca.
Reinkarnacja” Takashi Shimizu. Dawno nie widziałem tego typu filmów, głównie dlatego, że się kiedyś nimi przejadłem. Ale ten, przypomniał mi, za co lubiłem azjatyckie horrory. Twórca „Ju On” i „Klątwy” powiela swoje najlepsze chwyty, ale przyznaję, że ma to swój urok i całość obejrzeliśmy z wielką przyjemnością. Aż się zatęskniło za starymi czasami, gdy horrory wywoływały jeszcze jakieś emocje.
Pompeje” Paul W.S. Anderson. Ależ to jest kupa. Z przewagą kupy nawet. Ktoś tu próbował połączyć „Gladiatora” młodzieżowym romansem i filmem katastroficznym. Do tego wrzucono równie młodzieżową obsadę, w której prym wiodą wyżelowany Jon Snow i zjawiskowo niepiękna Emily Browning (chociaż oczywiście wszyscy traktują ją jak Wenus z Milo). Natężenie idiotyzmów, naiwności i dziur logicznych jest tak potężne, że lepiej obejrzeć trailer, tym bardziej, że zdradza on w zasadzie całą fabułę i wszystkie zwroty akcji.
W ciemności” Agnieszka Holland. Mówiłem, że nie lubię polskiego kina. Filmy Agnieszki Holland natomiast bardzo (pomijając kuriozum „Dziecko Rosemary”). Od tego obrazu nie oczekiwałem wiele, dostałem więc znacznie więcej. Świetna historia (choć tradycyjnie przekłamana), doskonale sfilmowana i dobrze opowiedziana. Chyba jednak jestem zmęczony tą tematyką, bo ogólnie seans wyczerpał mnie emocjonalnie.

KOMIKSY:
W poszukiwaniu ptaka czasu”. Uważam ten cykl za jeden z najlepszych w historii fantasy, nie tylko komiksowej. Gdy zacząłem czytać go jako dzieciak, nie spodziewałem się, że tak wbije mi się w pamięć. Wtedy czytałem tylko dwa pierwsze tomy, które były dość przeciętne, ale jednak miały w sobie to coś, co sprawiło, że po kilkunastu latach odnalazłem całość i przeczytałem. Szczękę miałem na ziemi i swoje wrażenia opisałem tutaj: Arcydzieło fantasy. Teraz kupiłem sobie nowe wydanie na własność i choć zachwyt wciąż jest ogromny, to jednak przyzwyczaiłem się do starego tłumaczenia. Poza tym na przykład Skalni Derwisze brzmią znacznie lepiej niż Szare Świerszcze, prawda? Muszę porównać obie wersje nim ostatecznie wydam osąd na temat wznowienia.
Walking Dead”. Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem fanem serialu – po prostu nie wgryzłem się przez półtorej odcinka pierwszej serii i wystarczyło. Podobały mnie się książki, czytałem pierwsze pięć czy sześć komiksów. Teraz nadrobiłem kolejnych dwadzieścia. Przede mną kolejne sto dwadzieścia kilka, tylko pewnie znów o tym zapomnę.
Crossed: Family Values” Na tę serię też się kiedyś szykowałem. Nie dotarłem do pierwszej, oryginalnej, więc zacząłem od Family Values. I potwierdzam powszechne opinie – to najbardziej ohydny, obrzydliwy i brutalny komiks w dziejach. Tylko że przez to straszliwie nudny i już po czwartym zeszycie przestało mnie interesować co dalej. Doczytałem, ale jakoś mnie to nie ruszyło.

PŁYTY:
Judas Christ” Tiamat. Się porobiło. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni wpadła mi w ręce nowa płyta. Oczywiście nowa-stara, bo każdy wie, że ja kupuję rzeczy, które już znam i lubię. Dziękuję za nią Radkowi, który podesłał mi ją z Londynu, po uprzednim zamówieniu nie mam pojęcia gdzie. Fakt faktem, to dość zabawne, że nie można jej dostać w Polsce i trzeba się uciekać do takich tricków. Tak czy inaczej, ten niezwykły prezent pozwolił uzupełnić dyskografię Tiamatu. Zabawne, ale kiedy ta płyta się ukazała, uważałem zespół Johana za całkowicie skończony i miałem poważne wątpliwości, czy w ogóle jeszcze kiedyś będzie mnie interesowało, co oni porabiają (zmieniło to dopiero „Amanathes”). Dziś stwierdzam, że to jedna z najlepszych ich płyt, choć całkowicie odmienna, wręcz rockowa, od otwierającego całość „Return of the Son of Nothing” (gdzie pobrzmiewają echa „Clouds”) przez przebojowe „So Much for Suicide” i „Vote for Love”, klimatyczne „Love is a Good As Soma”, prześmiewcze „I Am In Love In My Self”, po wczesnofloydowską końcówkę. Bardzo dobra, bardzo smaczna rzecz, świetna odskocznia od klasycznej łupanki, którą dawkuję sobie codziennie.
Lithany” Vader. Kaseta zaczęła mi szwankować, więc warto było zrobić coś, by móc się cieszyć tym wydawnictwem. Niewątpliwie jedna z najlepszych w dyskografii bandu Petera, choć przyznaję, że (znów) w czasach premiery nie robiła na mnie takiego wrażenia. No cóż, tęskniłem za złożonymi kompozycjami z czasów „The Ultimate Incantation” i „De Profundis”, a tu dostałem proste, w gruncie rzeczy, petardy. I choć „Wings” i „Cold Demons” kopały jak trzeba, nie doceniałem reszty. Dziś już jestem stary, właśnie słucham „Another Perfekt Day” Motorheadów i stwierdzam, że „Lithany” to petarda, którą można słuchać w kółko. Co często czynię.

GRA:
Layers of Fear”. Polska przygodówka, o której zrobiło się głośno ostatnimi czasy. Bardzo zasłużenie. Nie jest to tytuł pozbawiony wad, ale powiem jedno – to gra, która autentycznie mnie przestraszyła i to wielokrotnie, a przy tym w taki sposób, w jaki nie udało się dotąd żadnemu wydawnictwu. A mnie przestraszyć nie jest łatwo. Więcej o tym tytule wkrótce na Rzecz Gustu.

Bez odbioru.