środa, 30 lipca 2014

Muzyczne podróże - Metallica cz. I

Siedemdziesiąt siedem.
 Ten zespół musiał pojawić się w muzycznych podróżach. Metallica. Nie obchodzi mnie co kto o nich myśli, jaka jest dziś ich pozycja, w ogóle nie interesują mnie opinie na ich temat. Ja zawdzięczam im poniekąd wszystko, bowiem to był pierwszy zespół, który pochłonął mnie całkowicie, to ich pierwsze cztery albumy uczyłem się na pamięć, potem próbowałem je grać. I tak dalej. Historia jakich wiele. Na początku lat 90-tych nie dało się nie być ich fanem (choć znam takich co się oparli). Wielu okazało się sezonowcami (czyli żadni z nich fani), wielu zostało zaś wiernymi do końca. Dla mnie stali się początkiem, bo od nich powędrowałem w cięższe i brutalniejsze rejony (kiedyś "Master of Puppets" wyznaczał dla mnie granicę brutalności, a "Whiplash" to już był łomot, ha!). I chociaż minęły lata, nic się nie zmieniło w moim pojmowaniu Metalliki. Jak widzę Jamesa, albo słyszę solo Kirka, zaraz mnie się weselej robi. I zawsze wnerwiał mnie Lars. Nic nie poradzę. Ale Metallikę uwielbiam i już. A więc bez przynudzania.

Muzyczne podróże
METALLICA cz.I
okres metalowy


Kill'em All” 1983. Kwintesencja thrash metalu, album, który zrewolucjonizował ciężką muzykę, wyznaczył nowe kierunki, przesunął granice ciężaru i szybkości, oraz ten, na którym Metallica się skończyła. Według niektórych. Według mnie, jest to płyta o tyle wspaniała, co nierówna. I to w dosłownym znaczeniu. Lars stuka po tych bębenkach jak popadnie, a czasem jak wypadnie. Nie powiem, ma to swój cudowny urok, ale nie ma sensu udawać, że każdy utwór to potęga geniuszu. Czasem jest po prostu szczeniacko-prostacko. Ot, choćby w otwierającym całość „Hit the Lights”, czy uwielbianym przez wielu, a kompletnie, ale to kompletnie niezrozumiałym przeze mnie od zawsze na zawsze „Jump in the Fire”. Znaczy, to nie jest zły utwór, ale jest po prostu zwyczajny, a na całym albumie prawie każdy kawałek jest lepszy. Czy to dziki „Whiplash” czy genialny w swej prostocie „Motorbreath”. Żeby jeszcze pogorszyć swoją opinię, dodam, że „Seek & Destroy”, choć kultowy dla wielu (wszystkich?) dla mnie też jest kawałkiem poprawnym. I tak było od zawsze. Ale za to „Phantom Lord” (to solo! Ten riff pod nie, potem to zwolnienie i znów uderzenie ciężaru – niby wszystko tak proste, a tak perfekcyjne!) czy „No Remorse” i „Four Horseman”? Moje ulubione kompozycje, pełne rozbudowanych riffów, złożonych aranżacji i świetnie rozwijanego klimatu. Tak, znać w nich rękę Mustaine'a. Coś pominąłem? Oczywiście, „Metal Militia” - bardzo lubię takie konkretne, proste przyłożenie z przytupem, bez zbędnej filozofii, które idealnie kontrastuje z wyżej wspomnianymi numerami. No i „(Anasthesia) Pulling Teeth”, rewelacyjne solo basowe niezrównanego Cliff'a Burtona, które przechodzi we wspomnianą wcześniej młóckę „Whiplash”. To jest rewelacyjna płyta, chociaż słychać, że pierwsza, jakże młodzieńcza i buntownicza. Ani brzmienie nie ma pojęcia jak wyrazić to co kipi w głośnikach, ani zespół nie wie jeszcze do końca co chce przekazać (nie ukrywajmy, teksty są głupie), ani jak. Tylko Burton zdaje się wiedzieć czego chce od swego instrumentu, Hetfield gra jak umie (czyli dobrze i oryginalnie), ale śpiewa, czy raczej krzyczy jak mu hormony zabuzują. Jest w tym gniew, ale i dużo przypadku. Hammet już grać solówki umiał świetne, gorzej, że wszystkie w tej samej skali i poza schemat z pierwszej płyty w zasadzie nigdy nie wyszedł. No i Lars. Jak byłem dzieciakiem, to myślałem, że to najlepszy perkusista świata, a Kill'em All wymiata pod względem bębnów. Ale mnie wtedy radowało choćby przejście w „Motorbreath”. Dziś słyszę, jak biedne jest to stukanie... Ja wiem, sprytne podziały taktów, synkopy... Ale dziś już takie granie wrażenia nie robi. Za to płyta, wciąż, jak najbardziej. Dla jednych, bo będzie zaskoczeniem, że Metallica grała i brzmiała tak dziko, dla innych, bo to jedyny album, gdzie ekipa grała prawdziwy thrash, a dla mnie, bo sentymentu nie da się wyplenić.

Ride the Lighting” 1984. Kumpel miał w podstawówce oryginalną koszulkę tzw. all-print. Z zachodu. Nierealne w tamtych czasach. Zazdrościłem mu jak cholera. Do dziś takiej nie mam. Ale mam za to CD "first press" z roku wydania. Do rzeczy jednak. O ile poprzednik był albumem, na którym chłopaki zagrali co umieli i patrzyli co się wydarzy, to tutaj mamy już do czynienia z przemyślanym, rozbudowanym i pod względem kompozycyjnym i koncepcyjnym dziełem. Tak, dziełem, bo tutaj chłopaki spięli się najmocniej jak się dało i nagrali płytę znakomitą. W gruncie rzeczy, wszystkie utwory tutaj są znakomite, a niektóre wręcz mistrzowskie. Najsłabiej wypada „Trapped Under Ice” i „Escape”, ale gdybym kiedyś skomponował tak fenomenalne „słabe” utwory, to przestałbym grać na gitarze. Nie ukrywajmy jednak. Bledną one przy kultowym „Creeping Death”, powalającym „Ride the Lighting”, czy arcy-ciekawej etiudzie instrumentalnej „Call of Ktulu”. Oczywiście, chodzi o TEGO Cthulhu, a w utworze znów działał Mustaine (porównajcie wstęp do „Hangar 18”). Okazuje się, że Rudy miał niepodważalny wpływ na wczesną Metallicę (są przesłanki, że pierwsze solo w „Fade to Black” również on wymyślił). No właśnie, „Fade to Black”, pierwsza i najlepsza ballada Metalliki z dwiema solówkami, których uczyłem się lata. I „For Whom The Bell Tolls” - największy hit z tej płyty, który miałem okazję sprofanować na debiucie Acrybii. Na szczęście wersja ta została zapomniana, a Metallica pokazała, że wielka przyszłość przed nimi. James nauczył się śpiewać, ale nie przestał być zadziorny, gdy trzeba. Kirk solówki sadził przewidywalne, ale jakże emocjonujące, a Lars wiedząc, że nigdy nie nauczy się grać na dwie stopy, grał wolniej niż wszyscy ówcześni i dzisiejsi wymiatacze. Ale za to z jakim pomysłem i mocą! A gdy trzeba było, to jednak tymi kopytkami zamieszał. Dowodem niech będzie „Fight Fire With Fire”. Mistrzowskie intro, wściekłe tempo i agresja, jakiej na albumach Metalliki nigdy już się nie znalazło. Burton to mistrz i konia z rzędem temu, kto odtworzy wszystkie jego zagrywki i smaczki. Absolutnie znakomita płyta, zawsze mam problem, żeby zdecydować, czy to ją uważam za moją ulubioną, czy jednak:

Master of Puppets” 1986. To była pierwsza płyta Metalliki jaką usłyszałem. Byłem bodajże w szóstej klasie podstawówki, a słuchałem wtedy takich rzeczy, że nie napiszę publicznie. Ale gdy usłyszałem „Battery”, spadły mi kapcie z nóg i do dziś goszczą tam glany. To były czasy, kiedy za ekstremę uznawałem tempa drugiej połowy „Sanitarium”, „Damage Inc” czy „Battery” właśnie. Nie rozumiałem wtedy motorycznej, upiornej kompozycji „The Thing That Should Not Be”, którą dziś uważam za jeden z najlepszych muzycznych hołdów dla H.P. Lovecrafta. Ale takie arcydzieła jak „Disposable Heroes” czy „Leper Messiah” do dziś wywołują u mnie przyśpieszone bicie serca. Nieważne, czy jestem na koncercie samej Metalliki, czy na przykład klubowym Hectic Shadows (grupa z Kościerzyny, która tak gra covery Iron Maiden, Megadeth i Metalliki właśnie), od razu lecę pod scenę i wykrzykuję całe refreny. Taki klimat. W kwestii klimatu mamy świetną balladę „Welcome Home (Sanitarium)” i arcydzieło (bezwzględne i bezapelacyjne) muzyki instrumentalnej - „Orion”. No i kawałek tytułowy. Dzieło sztuki, które mistrzowsko lawiruje między klimatami wczesnego thrashu, po przepiękne zwolnienie i mocne uderzenie w drugiej części. Ech, coverowało się to również i z moimi dziećmi w Domo-kulturowej Szkole Rocka, jak i w Acrybii. Znów niekoniecznie udanie, ale zawsze uwielbiam grać ten numer. A płyta nigdy mnie się nie znudzi. Klasyk.

... and Justice For All” 1988. Płyta bez basu. Burton zginął tragicznie w wypadku autobusu, a na jego miejsce przyszedł Jason Newstead. Chłopaki od razu dali mu odczuć, że jest mniej ważny, do tego stopnia, że na płycie w ogóle nie słychać niskich dźwięków. Dziś modne jest kopanie tej płyty, gloryfikacja Jasona, itp., itd. Mam to gdzieś. Mam do niego przeogromny sentyment, bowiem jest to pierwszy album Metalliki, jaki sobie kupiłem. Jeszcze na pirackiej, podwójnej kasecie. Jako bonus była tutaj cała epka „Garage Days Re-Revisited”. Oczywiście bez żadnej informacji. Jakże się zdziwiłem, kiedy później kupiłem sobie kompakt i brakowało tam pięciu utworów! Wróćmy jednak do głównej płyty. Bardzo wolnej, rozbudowanej, dla niektórych przewlekłej. Nie ukrywajmy, poza instrumentalnym „To Live is To Die” i przebojowym-balladowym „One”, wszystkie utwory są rozciągnięte ponad miarę. Ale, co ważne, wszystkie te aranżacje mają sens i mnie osobiście nie przeszkadza, że taki utwór tytułowy ma prawie dziesięć minut. Uwielbiam „Blackend”, uwielbiam „Eye of the Beholder”, uwielbiam „Harvester of Sorrow”. Ech, ja uwielbiam całą płytę. Znam na pamięć każdy dźwięk i do dziś mogę wyrecytować każdy tekst. Nie będę obiektywny. To ostatnia prawdziwie wielka płyta Metalliki, ostatni ich wielki metalowy album. Zakończony zaskakująco szybkim „Dyeres Eve”. Dlaczego o nim wspominam? Bo niedawno okazało się, że bardzo szybkie partie bębnów zostały nagrane przez kogoś innego, bo sam Lars nie był w stanie zagrać w takim tempie. Coś w tym jest, bowiem kompozycji Metallica nigdy nie wykonała na żywo. Nie jest to jednak ważne. Ważne jest to, że choćby Metallica skończyła nagrywać płyty po tych czterech albumach, nie musiałaby robić już nic więcej. Metalowy szczyt zdobyli. Wynaleźli thrash i przez cztery kolejne albumu przeprowadzili jego pełną ewolucję od punkowo-speedowych łupanek po majstersztyk rozbudowanych aranżacji, za które zawsze gatunek thrash metalu uwielbiałem i uwielbiam. Bezgranicznie i bezkrytycznie. Jak wszystkie pierwsze albumy Metalliki. Jednak i mimo wszystko.
Bez odbioru.

Większe recenzje: "KLUB DUMAS" Arturo Perez-Reverte

Arturo Perez-Reverte
KLUB DUMAS
El club Dumas
Wydawnictwo Muza 2011
stron 350
Ocena 6/6





Mógłbym udawać erudytę i opowiadać o tym, jak to poszedłem z niepokojem do kina, by obejrzeć „Dziewiąte wrota” Polańskiego i porównać je do wybitnej powieści Arturo Perez-Reverte'a, a następnie zrugać polskiego reżysera za odstępstwa od oryginału. Niestety, film obejrzałem, bo to był film twórcy „Dziecka Rosemary”. I tak się powtarzało przez następne lata i kolejne seanse. Aż tu kiedyś postanowiłem sięgnąć jednak po pierwowzór. I potwierdzam, że to znakomita powieść.

Bohaterem jest tutaj tropiciel unikatowych ksiąg i rękopisów, Lucas Corso. Zostaje on wynajęty przez milionera Varjo Borję, by porównać trzy egzemplarze demonicznej księgi, której autor został spalony na stosie. Jednocześnie stara się potwierdzić autentyczność „Wina andegaweńskiego”, rękopisu Aleksandra Dumasa zawierającego czterdziesty drugi rozdział przygód d'Artagnana i trzech muszkieterów. Wreszcie, nawiązuje zaskakującą znajomość z tajemniczą kobietą podającą się za Irene Adler, co więcej zameldowaną w Londynie na ulicy Baker Street...

Tak, „Klub Dumas” to niezwykła opowieść o miłości do literatury, a przede wszystkim zachwytu nad klasyczną powieścią przygodową gdzie aż roi się od odniesień do Alexandra Dumasa, Conan Doyle'a, Roberta Louisa Stevensona, Raymonda Thortona Chandlera czy Rafaela Sabatiniego. Pełno tu wybornych wprost rozmów i rozpraw na temat poszczególnych dzieł i autorów (prym oczywiście wiedzie wątek Dumasa, stąd też tytuł powieści, bowiem trop prowadzi do owego tajemniczego klubu), ale intryga i zagadka kryminalna przywodzi na najlepsze wzorce kryminalne. Co również bardzo istotne, nawet dla tych, którzy najpierw widzieli film (jak ja), wątki choć się zazębiają i przenikają, prowadzą do kilku różnych finałów, z których każdy może być interpretowany inną metodą. Wreszcie nie brak tu odniesień filozoficznych, które w mniej lub bardziej zawoalowany sposób skłaniają do przemyśleń nad ludzką naturą. Całość zaś skrzy się od perfekcyjnie złożonych, przewrotnych i zabawnych dialogów, w których Corso błyszczy jako mistrz retoryki i ciętej riposty, a jednocześnie jawi się jako zgorzkniały i cyniczny detektyw chandlerowski.

Tak, na pewno co niektórzy już zauważyli, że powieść Arturo Pereza-Reverte nie jest horrorem. Nie jest nawet powieścią grozy, choć pewne wątki dla powieści gotyckiej się w niej pojawią. Nie ma tu jednak żadnych wątków nadprzyrodzonych, a to co za nadprzyrodzone mogłoby ewentualnie uchodzić, zależy jedynie od czytelnika i jego podejścia do lektury. Oczywiście, mamy tu wątek diabelskiej księgi, pojawiają się tu wspaniałe ryciny (które Polański wspaniale odwzorował w swoim filmie), nie zabrakło inkantacji, wzorów i schematów, jakie obowiązkowo powinny pojawić się w powieści kryminalno-przygodowej. Nie ma tu jednak satanicznych wątków, diabeł jest literacką postacią, istotą legendarną, mitem i wpisuje się w konwencję emocjonalnej gry z wyobraźnią czytelnika. A i gra i zabawa jest tak inteligentna i przednia, że jest to książka, do której z chęcią wróci się nieraz i nie dwa.

A na koniec słów kilka jak to się ma do adaptacji Polańskiego? Nijak. Reżyser wyrzucił główny wątek, dodał motywy nadprzyrodzone i demoniczne, w rolach głównych obsadził postacie kompletnie nieadekwatne do literackich pierwowzorów, a na domiar wszystkiego spłycił całkowicie wymowę jednego z finałów, samemu dodając typowo horrorowy. Szkoda, że przeczytałem książkę, bo naprawdę lubiłem ten film...

wtorek, 29 lipca 2014

Szczecinek, Gryfcon, ech, ale ten Szczecinek

Siedemdziesiąt pięć.
Szczecinek, ach Szczecinek.
Nie będę ukrywał, że wyjazd na tegoroczny Gryfcon sprawił, że zakochałem się w tym mieście, o którym dotąd jedynie słyszałem. Wstyd. Naprawdę. Przepiękne, przestronne uliczki, wspaniale umiejscowiony park nad jeziorem Trzesiecko i ta starówka... Długo by pisać, długo opowiadać, niech wystarczy, że drugi dzień konwentu spędziliśmy z małżonką na szwendaniu się po okolicy i podziwianiu tego urodziwego miasta. Aż chce się tam mieszkać! Polecam wszystkim! Zresztą, niech przemówią zdjęcia.

















Co do konwentu... Oj, tu też się działo i było równie wspaniale! Miałem przyjemność poznać Piotra Rozmusa, wreszcie spotkać na żywo Maćka Lewandowskiego i jego lepszą połowę, Joannę, a przede wszystkim niestrudzonego propagatora polskiego horroru literackiego, Sebastiana 'Sokoła' Sokołowskiego, który zawstydził mnie swoją kolekcją książek przewyższającą moją o prawie... 300 sztuk! Ogromnie dziękuję mu za możliwość przybycia na konwent, opowiedzenia o polskiej literaturze grozy i Nagrodzie Imienia Stefana Grabińskiego, udzielenia wywiadu miejscowej prasie (ciekawe, czy ja odpowiedziałem na jakiekolwiek pytanie, bo chyba raczej paplałem od rzeczy), poznania wielu wspaniałych ludzi (których wymieniać byłoby zbyt długo), ekskluzywny hotel (wspaniały Hotel Zamkowy - tu można się było poczuć gwiazdą, bowiem śniadanie mogłem zjeść w towarzystwie światowej sławy jazzmana Michała Urbaniaka i Maćka Lewandowskiego – zdobywcy Nautiliusa. Odkryłem dzięki temu, gdzie jest moje miejsce, bo jajecznicę otrzymałem jako ostatni. Znamienne - bez szczypiorku!). Żartów sytuacyjnych tego typu było zresztą znacznie więcej, z czego kultem została otoczona moja słynna siatka z zakupami. Dziękuję wraz żoną wszystkim raz jeszcze, spędziliśmy u Was i z Wami wspaniałe chwile. Specjalne podziękowania dla ekipy SAPiK i Pawła Kwietnia, szkoda, że nie starczyło czasu na dłuższe rozmowy i pogranie wspólnie z Wami. Nadrobimy następnym razem!
No i kończymy fotorelacją.
Bez odbioru.


















A tu jedziemy samochodem Sebastiana, Sokół za kółkiem, a przygrywa nam White Zombie i, oczywiście "Creature of Wheel"! 


A na koniec dowód, że ze Szczecinkiem mieliśmy już wcześniej małą przygodę. Videoclip do utworu "Valley of Doom" ACRYBII, zrealizowany w całości w Szczecinku, przez szczecineckiego twórcę zresztą.

ACRYBIA - VIDEOCLIP SZCZECINEK

piątek, 25 lipca 2014

Muzyczne podróże - IRON MAIDEN (cz. III)

Siedemdziesiąt cztery.

Dziś krótko, bo trzeba skończyć co się zaczęło.

 Trzecia odsłona podróży z IRON MAIDEN.


Virtual XI” 1998. To był bardzo zły czas na wydanie takiej płyty. Nie dosyć, że heavy metal w ogóle był wtedy w odwrocie, to trasa promująca „X factor” pokazała, że z Blaze'm Ironi daleko nie zajadą. Do tego jeszcze ta koszmarna okładka. Ogólnie wszędzie pokutuje opinia, że zespół napisał materiał pod nowego wokalistę, stąd płyta banalna, prosta, słaba. Tradycyjnie, nie mogę się zgodzić. To co zawsze przeszkadzało mi w tej płycie to brzmienie. Plastikowe, mdłe, pozbawione mocy. A przecież taki otwierający „Futureal” to naprawdę nośny kawałek! Później, niestety, jest „The Angel and the Gambler”, który nie dość, że jest jednym z najsłabszych i najgłupszych kawałków w historii Żelaznej Dziewicy, to jeszcze ciągnie się przez prawie dziesięć minut i został wybrany na singiel promujący płytę. Gorszego samobója nie można sobie było strzelić. Taki „Don't Look to the Eyes of the Stranger” też jest niepotrzebnie rozciągnięty, ale jednak to numer przebojowy, że nie wspomnę o świetnym „The Clansman”. Nie mogę zupełnie nic zarzucić „Lighting Strikes Twice”; „The Educated Fool” czy „When Two Worlds Collide”. Świetne teksty, sprawnie złożone utwory, które może nie rzucają na kolana jak najsłynniejsze klasyki grupy, ale żadnego wstydu kapeli nie przynoszą. No i wreszcie zamykające całość „Como Estais Amigos”. Pod durnowatym tytułem kryje się piękny balladowy numer, w którym Bailey czuje się jak u siebie. Powiem bezczelnie. Poza wspomnianym „Aniołkiem i Hazardzistą” nie ma tu słabych utworów, a zespół choć był tutaj w punkcie krytycznym, poradził sobie naprawdę dobrze. Podejrzewam, że kolejny album z Blaze'm byłby strzałem w dziesiątkę. Presja jednak była zbyt duża. Błażej musiał odejść, tym bardziej, że na horyzoncie pojawili się nowi/starzy bohaterowie. W kwestii wspominek dodam tylko, że podczas trasy promującej „Virtual XI” widziałem ajronów po raz pierwszy na żywo. W Katowicach. Byłem w siódmym niebie.

Brave New World” 2000. Do zespołu po latach solowej tułaczki i wyrzekania się metalu powrócił Bruce Dickinson, a wraz z nim Adrian Smith. Głupio było wyrzucić wtedy Janicka, więc skład do dziś (14 lat!!!!) pozostał niezmieniony. Broniłem „Virtuala”, ale ten album po prostu rzucił mnie na kolana. Widać, że tutaj wszyscy starali się dać z siebie jak najwięcej, warto jednak zauważyć, że muzyka metalowa znów zaczęła przeżywać pewien renesans. Nieistotne. Panowie trafili idealnie. Absolutnie kultowy, hymnowy „The Wicker Man”, który do dziś zawsze poprawia mi humor, tytułowy hicior, czy balladowy „Blood Brothers” (mój pierwszy cover ajronów, którego nauczyłem... dzieci w Domu Kultury). A oprócz tego zaskakująco mocne „The Fallen Angel” czy „The Mercenary”. No i obok nich rozbudowane, potężne kompozycje „Ghost of The Navigator”, „Dream of Mirrors” czy absolutnie wspaniały „The Nomad”. To, jak się okazało, była zapowiedź późniejszej drogi grupy. Nieważne, że ostatnie dwa kawałki zawsze dosłuchuję (nie twierdzę, że są słabe, czy złe, ale po pierwszych ośmiu killerach, po prostu jedynie dają radę). To był wielki powrót ajronów i dla mnie ich ostatnia wielka płyta. Ach, na promocji tej płyty też byłem w Katowicach. Nie da się opisać tych emocji.

Dance of Death” 2003. Zespół pewien siebie, osiągnął wszystko co mógł, powrócił w chwale i jeszcze nagrał kolejną (czwartą) koncertówkę. No i zaczął kombinować. „Dance of Death” odepchnął mnie już tandetną okładką. Co to za kicz? Kto to wymyślił? Po co? Potem „Wildest Dreams”, „Rainmaker”, „No More Lies”, kawałki tak proste i banalne, że gdyby nie fakt, że śpiewał je Bruce, wszyscy by znów narzekali jak za czasów Blaze'a. No dobra, „Rainmaker” jeszcze daje radę, ale refren „No More Lies” po prostu mnie dobija. Może to i tak lepiej, niż w przypadku „Age of Innocence” czy „New Frontier”, o których zapominam zaraz jak się skończą. Kompletnie nijakim utworem jest też „Gates of Tomorrow”. Nie to słabe, ni wybitne. Ot, jest po prostu. A przecież potencjał w grupie wciąż jest. Mamy niezłe „Face In The Sand”, absolutnie wspaniałe „Montsegur” (który przypomina mi najlepsze czasy „Piece of Mind”), piękne i rozbudowane „Dance of Death” i dramatyczne „Paschendale”. No i na deser całkowicie akustyczny „Journeyman”. Można było? Można. Ale się śpieszyło i zamiast płyty świetnej, dostaliśmy pół znakomitej i pół aby było. No i co? I tak kupiły to miliony, powstała kolejna koncertówka, a zespół pojechał w trzy trasy, z czego na dwóch grał numery z pierwszych czterech, a potem pięciu płyt. Byłem i w Chorzowie w 2005, i w Warszawie w 2008. Ale za tą płytą dalej nie przepadam.

A Matter Of Life And Death” 2006. No i proszę. Po kilkudziesięciu latach grania zespół się znudził i postanowił zacząć szukać nowego stylu. Skutek? Album, który pewnie miliard młodzieży uważa za znakomity i większość starych fanów, która myśli - „ale o co chodzi?”. Krótko mówiąc, ajroni nigdy nie brzmieli tak ciężko. Momentami nawet ciężej niż ówczesna Metallica. Brzmienie, surowe i ostre, powala. Co więcej, mniej tu tradycyjnych melodyjek, a sam album jest w większości przypadków bardzo ponury. Nic dziwnego, skoro koncept dotyczył wojny, głównie tej II-giej. Światowej. Problem w tym, że ja dalej nie mogę się przekonać do połowy kompozycji. Otwierający „Different World” to znów jakaś porażka. Nie mogę uwierzyć, że stworzyli go ci sami ludzie, którzy napisali „Aces High” czy „The Wicker Man”. Przecież chyba wiedzą, jak otwierać płyty? Nie będę tu pisał nic o takim „The Pilgrim” czy „The Legacy”. Są. Są też inne numery. Ale nie wyróżniają się ani na tle dorobku grupy, ani co gorsza konkurencji. Znalazły się tu jednak kompozycje, do których wracam często. Takimi są mocny i ciężki „The Reincarnation of Benjamin Breeg” (świetny riff!) czy monumentalny „Brighter Than a Thousand Sun”. Ale perełki, dla których zawsze ściągam tę płytę z półki są „These Colours Don't Run” (wspaniały refren, cudowne budowanie nastroju) i „For The Greater Good of God”. Rany, co to za kompozycja! Jak się rozwija, jak Bruce tu śpiewa! Dla takich numerów oddałem serce metalowi. Szkoda, że znów jest to płyta nierówna. A może po prostu tak inna i trudna, dla takiego Mamonia jak ja?

The Final Frontier” 2010. I mamy zwycięzcę na najgorszą okładkę w historii grupy. Bez wątpienia koszmar i poroniony pomysł umiejscawiania Eddiego jako Aliena. Nie dziękuję. Wiadomo, że każdy by kupił płytę nawet gdyby na okładce był wychodek Murraya, ale szanujmy się, no! Ostatni jak do tej pory album majdenów, jak widać, przerwy między płytami coraz dłuższe, coraz więcej zaś koncertówek. Czyżby rzeczywiście miał to być ostatni ich album? Oby nie, bo znów jest inny od poprzednich. Harris z ekipą brnie dalej w poszukiwanie nowego stylu, zwiększając ciężar, ale i zmieniając strukturę kompozycji, zbliżając zespół do grania bardziej klasycznie hard rockowego, a czasem bardzo progresywnego. Heavy metalu tu coraz mniej. Charakterystyczne ajronowanie mamy w banalnym „The Alchemist”. Bardzo nietypowo zaczyna się „Satellite 15... The Final Frontier”, po to by stać się klasycznym hard rockowcem, który ni grzeje, ni ziębi. „El Dorado” to już banał kompletny, choć przyznać trzeba, że bardzo chwytliwy. O „Isle of Avalon”, „The Talisman” i „The Man Who Would Be King” powiem tylko tyle, że ciągną się straszliwie. Za to „Starblind” i zamykający całość „When The Wild Wind Blows” to już perełki. Wspaniałe, rozbudowane kompozycje, które czarują klimatem i nastrojem. No cóż. Ironi to jednak mistrzowie. Na koniec zaś zostawiłem dwa moje ulubione numery z tej płyty: „Mother of Mercy” i „Coming Home”. Jeden bardzo ciężki, drapieżny wręcz; drugi przepięknie balladowy. Niby wszystko wspaniale, ale oba brzmią, jakby wydarte z solowych płyt Dickinsona. O co więc chodzi? Powiem krótko, przez cztery lata przyzwyczajałem się do tej płyty, lubię ją najbardziej z trzech ostatnich. Jestem gotów na kolejne przyswajanie pomysłów pana Harrisa i spółki. Hallo! Panie Harris? Proszę nową płytę. Koncertówek i składanek mam już za dużo.

Ostatnia uwaga na koniec. Mimo iż można odnieść wrażenie, że narzekam na ostatnie albumy Iron Maiden, to jednak zespół i tak pozostaje moim ulubionym. Bo nawet jak oni szukają i się gubią, to im to jakoś tak dobrze wychodzi. Zresztą, są od 39 lat na scenie i nigdy z niej nie zeszli. Ciągle w największych trasach, ciągle oddani fanom i wierni muzyce, którą kochają. Nigdy nie nagrali płyty złej, niepotrzebnej, słabej. No cóż. Nie ma lepszych. I już. 
Up the Irons!

Tyle na dziś. Przeczytałem dwie książki (znakomity „Pan na Wisiołach: Mroczne Siedlisko” Pawła Kulpy i „Wirus” Guillermo Del Toro i Chucka Hogana, ale o tym napiszę kiedy indziej, bo zaraz trzeba jechać do Szczecinka...

Bez odbioru.

środa, 23 lipca 2014

Takie tam od zmęczonego wykształciucha

Siedemdziesiąt trzy:
Krótko, bo zmęczony jestem. Pochłonęły mnie w ostatnich czasach literackie projekty, o których mówić nic nie będę, bo potem zapeszę jak zawsze i znów coś się ukaże w 2057. Tak, mówię o „Wolfenweldzie”, „Horrorze klasy B” i kilku innych rzeczach, które miały wyjść w tym roku. Nie mówię, że nie wyjdą, ale już takiej pewności nie mam. Na pewno w tym miesiącu zobaczycie papierową wersję „Bóg Horror Ojczyzna: Wszystko spłonie”, a w październiku tom trzeci. W weekend ukończyłem nagrania gitar na nowy album Damage Case, oficjalnie też skończyliśmy nagrania instrumentów na dziesiątą (!) płytę Acrybii. Dlatego teraz krótko o tym co było oglądane i czytane. Więcej lansu innym razem.

FILM:

Likwidator” Jee-woon Kim. Pod kolejnym idiotycznym tytułem (polscy dystrybutorzy nigdy się nie zmienią), ukrywa się triumfalny powrót Arnolda Schwarzeneggera do kina akcji. Dlaczego triumfalny? Bo Arnie chociaż stary, wciąż jary. I chociaż fabuła jest straszliwie przewidywalna, to jednak oglądanie dostarcza tak wielkiej frajdy, że jest to film, do którego jeszcze nieraz wrócimy z małżonką. O czym? Ano FBI ucieka niezwykle niebezpieczny złoczyńca i próbuje się przedostać do Meksyku przy udziale swojej mini armii. Pech (dla niego), że przeprawę zaplanował w sennym miasteczku, gdzie szeryfem jest Arnie. Co gorsza, ma właśnie dzień wolny. Dużo strzelanin, pościgów, akcji i wybornego aktorstwa, bo Arnolda wspiera między innymi Forest Whitaker, Luis Guzman i Peter Stormare. Akcenty podkpiwające z dorobku gwiazdy kina (choćby scena z mieczem Conana Barbarzyńcy) bezcenne. Wyborny, relaksacyjny film. Na takiego Arniego czekałem całe lata.

KSIĄŻKI:


Nawałnica Mieczy: Krew i Złoto” George R.R. Martin. O ile przez poprzedni tom przebijałem się z trudem, tak ten zassał mnie od samego początku, wyprał i wypluł dopiero kiedy go ukończyłem. Od razu posypuję sobie głowę popiołem i przepraszam za narzekania na poprzednika. Widać wyraźnie, że oto wydawcy rozdzielili ogromne tomiszcze na dwie części (by zlitować się nad czytelnikiem). Część pierwsza „Nawałnicy Mieczy” trzyma poziom, ale to część druga miażdży gwałtownymi zwrotami akcji i brutalnym obejściem z bohaterami. Oczywiście, znów coś, gdzieś kojarzy się z historycznymi wydarzeniami, ale jest napisane w taki sposób, że nie pozwala o tym myśleć, tylko sprawia, że z zapartym tchem gna się do następnych stron. I żeby, po swojemu, wcisnąć kij w mrowisko – czy jeszcze komuś oprócz mnie przeszkadzają elementy fantastyczne w cyklu? Może nie tyle co przeszkadzają, ale nie są niezbędne. Takie narzekanie. Książka znakomita, cykl wybitny, skończyły mi się tomy na półce. Czyli jest źle. Muszę zdobyć kolejne cztery tomy!

Spustoszenie” Bernard Cornwell. Wstyd się przyznać, ale dotąd jedynie słyszałem o autorze, nigdy nie zetknąłem się z jego twórczością. „Spustoszenie” też odleżało swoje na półce w kolejce do czytania. Ale gdy już się za nie zabrałem, potrzebowałem dwóch wieczorów by je ukończyć. Richard Sharpe to dzielny żołnierz brytyjskich strzelców, których autor rzuca w wir historycznych bitew na przełomie XVIII i XIX wieku. Konkretny tom jest środkiem cyklu (wiedza o poprzednich nie jest niezbędna), i opowiada o słynnej bitwie pod Porto w 1809 roku, kiedy zjednoczone oddziały Brytyjczyków i Portugalczyków starły się z wojskami Napoleona. Fabułą jest jednak intryga, której Sharpe staje się mimowolnym uczestnikiem. Wyborna akcja, świetnie poprowadzone postacie, a przede wszystkim absolutnie kapitalne sceny bitewne (z perfekcyjnym odwzorowaniem realiów i zasad funkcjonowania ówczesnej broni palnej) sprawiły, że już teraz dodaję Cornwella do autorów, którym w przyszłości będę musiał poświęcić więcej czasu, a kolejne tomy przygód Sharpe'a na pewno prędzej czy później trafią na moją półkę.

Czarne krowy” Roland Topor. Mistrza absurdu, groteski i krótkiej formy przedstawiać nikomu nie trzeba. Zawsze uwielbiałem jego czarny humor, a jego „Cafe Panika” skłoniła mnie nawet do rozpoczęcia przed laty własnego cyklu „Tawerna pod Kolorową Papugą”. Chyba ze cztery opowiadania z tej serii gdzieś się nawet ukazały, ale opuśćmy zasłonę milczenia. Wróćmy do „Czarnych krów”. To Topor jakiego lubię, a więc momentami przezabawny, momentami przedziwny, bardzo często skłaniający do refleksji. Krótko mówiąc „połknąłem” książkę w parę godzin. Jedyne zastrzeżenie, że w tej ostatniej książce autora „Chimerycznego lokatora” czy „Najpiękniejszej pary piersi na świecie” ów charakterystyczny humor zszedł nieco na drugi, a czasem i trzeci plan, ustępując miejsca refleksji i inteligentnej krytyce. A może to po prostu ja się starzeję i głupieję? Nie ukrywajmy, lata swojego największego prosperity intelektualnego mam już za sobą. Niestety. Z człowieka wykształconego życie uczyniło mnie wykształciuchem...

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

czwartek, 17 lipca 2014

Małpy i King

Siedemdziesiąt dwa.
Wczoraj był pierwszy dzień od czasów niepamiętnych, kiedy nie robiłem nic. Naprawdę. Pojechaliśmy rano z żoną do kina, potem czytałem książkę, po obiedzie poszedłem spać i znów czytałem jedną, potem kolejną lekturę. A wieczorem, przez pół nocy, kolejną. Zapomniałem już co oznacza dzień prawdziwie wolny. Jak widać i mnie to dopadło. Oznacza to, że nabieram rozpędu przed dalszymi muzyczno-literackimi działaniami, z którymi muszę się wziąć do roboty ostro od jutra. Koncertów żadnych nie ma, bo chociaż chciałem zagrać jutro z kwidzyńskim CARNES, to życie pokrzyżowało plany. Może kiedy indziej chłopaki. Tymczasem w sobotę kolejne podejście do „dwójki” DAMAGE CASE, a na co dzień coraz mocniejsze kroki stawia nowy album ACRYBII, która została ostatecznie duetem. Długa historia i nie na teraz. Ostrzejsze granie wciąż w powijakach, ale to dobrze, jak się odleżakuje nieco. Tym bardziej, że myślę już o trzecim solowym albumie. Dosyć o muzyce, której i tak nikt nie słucha.
Literacko zapięliśmy z Robertem Cichowlasem naszych „Utrapionych”. Reszta w rękach wydawcy. Zobaczymy co będzie. Oczywiście pracujemy dalej nad kolejną wspólną książką, mamy też rozgrzebane inne teksty i solo, i razem. Nie ma co o nich teraz pisać. „Bóg Horror Ojczyzna 2” na papierze może jednak wyjdzie w tym miesiącu, a wtedy zdradzę sekrety o tomie trzecim.
Tyle na dziś, bo po wczorajszym odpoczynku czas się wziąć ostro do roboty.
A na tapecie:



KSIĄŻKI:

Pan Mercedes” Stephen King. Na stare lata mistrzowi horroru zachciało się spróbować innego gatunku. Tak mówią. Uważam to za bzdurę, bowiem i wcześniej King pisał rzeczy odległe od grozy o lata świetlne i nie jest to tak całkiem inne od jego dotychczasowej prozy. Faktem jest, że w tym roku nie czytałem równie emocjonującej książki, a czytałem sporo. Gra jaką prowadzi psychicznie chory Morderca z Mercedesa z emerytowanym policjantem wciąga tak, że ma się ochotę przeczytać książkę od deski do deski. Mocne uderzenie na początek, a potem napięcie wzrasta (jakkolwiek wyświechtanie brzmi ten frazes, ale jednak!), gnając do finału, przy którym nawet moja żona dziwiła się, że tak mnie zassało, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Od lat tak nie miałem. Brawo, panie King. Piękna, wzruszająca, diabelnie ekscytująca lektura.

Nawałnica Mieczy. Stal i Śnieg” George R.R. Martin. Czyli Gry o Tron ciąg dalszy. Przyznaję, autor mota jak się da, a jego intrygi naprawdę czasem są imponujące. W większości przypadków jednak sprawiają wrażenie komplikacji mających na celu wydłużenie serii. Wciąż potrafi wstrząsnąć wieloma scenami, przywykłych do milusiego, elfiego fantasy, niezaznanych w historii czytelników może zszokować okrucieństwem wojny, dworskich intryg i powszechnego rozpasania. O ile jednak tom pierwszy autentycznie mnie wciągnął, ten już czytałem siłą rozpędu. Doszedłem nawet do bezczelnego wniosku, że wiedza historyczna przeszkadza mi czerpać przyjemność z lektury, bo ta, odarta z tej otoczki, zaczyna okazywać się nie tak wybitna jak niektórzy chcieli by ją widzieć. Podkreślam, to naprawdę dobra książka, bardzo przemyślana, wielowątkowa i rozbudowana. Na pewno najlepsze fantasy od kilkunastu lat. Ale ten tom ujawnia syndrom zjadania ogona. Zobaczę, co przyniesie następny.

Stephen King - Sprzedawca strachu” Robert Ziębiński. Wreszcie znalazłem czas by przeczytać ową lekturę obowiązkową kingofilów. I również będę podkreślał ową obowiązkowość. Autor napisał tak naprawdę minibiografię Kinga widzianą przez pryzmat jego adaptacji filmowych, świetnie komentując zarówno jego dzieła, jak i (w większości przypadków nieudane) ekranizacje. Momentami bardzo mi to przypominało „Leksykon Filmowego Horroru” Bartka Paszylka, co w żadnym wypadku nie jest zarzutem. Dość powiedzieć, że książkę połknąłem naraz, za jednym wieczornym podejściem. Odkryłem, że o ile z książek Kinga przeczytałem w zasadzie niemal wszystko, to z filmami mam jeszcze trochę zaległości. Będę je musiał ponadrabiać. Nie muszę się zgadzać ze wszystkimi opiniami Roberta, ale nie mogę przejść obojętnie obok tak świetnie, z humorem i pasją napisanej książki. Polecam.

FILMY:

Skazani na Shawshank” Frank Darabont. Historia mężczyzny osadzonego w więzieniu o zaostrzonym rygorze ujawnia niezwykły talent Kinga do snucia opowieści obyczajowych, a ta ekranizacja należy do jednej z moich ulubionych. Kreacje Morgana Freedmana i Tima Robinsa mogę oglądać... często, może nie na okrągło. Nic więc dziwnego, że gdy przypadkiem zobaczyłem, że film „idzie” w telewizji, to zaraz z żoną określiliśmy jasno plany na wieczór. I ja wiem, że film, podobnie jak opowiadanie jest w gruncie rzeczy prostą, przyjemną i pełną ciepła opowieścią, nijak mającą się do prawdziwych historii więziennych. Ale opowieść ta ma w sobie tyle nadziei i optymizmu, którego tak często mi brak, że nie mogę się jej wyprzeć. Nieważne, co napisał o niej Robert Ziębiński, hehe.

Geneza Planety Małp” Rupert Wyatt. Przed kinowym seansem postanowiłem z małżonką zarwać noc i przypomnieć sobie reboota serii z roku 2011. Moja miłość do oryginalnej części pierwszej jest znana. Niechęć do czterech sequeli i remake'u również. Ale przyznaję, że ta właśnie część zasługuje na miano prawdziwej kontynuacji. Oczywiście, ma się to nijak do oryginału z 1967 roku, ale z wiadomych przyczyn. „Planeta Małp” była oryginalnym filmem, zamkniętym w jednej historii, której opowiadanie na nowo tylko szkodzi. Potwierdził to idiotyczny sequel z 1970, potem było jeszcze gorzej. „Geneza...” fabularnie najbliższa jest części trzeciej i szczególnie czwartej. To w „Ucieczce z Planety Małp” pojawia się historia wyjaśniająca bunt małp i upadek człowieka (co nie ma sensu biorąc pod uwagę oryginalną „Planetę...”), w „Podboju Planety Małp” obserwujemy historię dziwnego wirusa, który uśmiercił wszystkie zwierzęta na ziemi, a z małp uczynił niewolników ludzi. Cezar, syn inteligentnych małp prowadzi je do buntu. Film miał potencjał, ale bijąca z niego taniość i przemontowane zakończenie popsuły prawie wszystko. Wyatt dostrzegł jednak potencjał historii i opowiedział o Cezarze, szympansie, który na skutek eksperymentów mających wynalezienie leku na Alzheimera staje się nad wyraz inteligentny. Gdy doświadcza okrucieństwa ludzi, gdy widzi jak traktują oni więzionych w klatkach i laboratoriach naczelnych, postanawia poprowadzić rebelię. Krótko mówiąc, to co nie udało się we wszystkich sequelach i remake'u zrobiono tutaj. Pokazano prawdopodobną, a przy tym bardzo przejmującą historię, w której człowiek sam sprowadza na siebie zagładę. Co ważne, cały film to w gruncie rzeczy dramat z elementami science-fiction (eksperymentalne leki), dopiero ostatnie dwadzieścia minut to prawdziwa uczta batalii człekokształtnych przeciwko ludziom. Kiedy to obejrzałem po raz pierwszy, stwierdziłem, że jest to naprawdę niezłe kino. Dziś, po seansie numer dwa, mówię, że to film w swej klasie wyborny, a byłby najlepszym sequelem gdyby nie...

Ewolucja Planety Małp” Matt Revees. Zacierałem odnóża na myśl o tym filmie kiedy tylko usłyszałem, że w ogóle został zrealizowany. Po obejrzeniu trailera odliczaliśmy z żoną dni do premiery. I nie zawiedliśmy się (na premierze, oczywiście, nie byliśmy – nie znosimy tłumów, na porannym seansie byliśmy sami z parą naszych znajomych). Cóż mogę rzec. „Ewolucja...” dała nam to czego oczekiwaliśmy. Kapitalne post-apo, logicznie wynikające ze swego poprzednika, z niebanalnie poprowadzoną akcją, przede wszystkim zaś z absolutnie znakomitymi zdjęciami. O ile w poprzedniej części dało się odczuć cyfrowe efekty, szczególnie w przypadku mimiki naczelnych, tutaj aż chce się po seansie zacytować Ashtona Kutchera z „Różowych lat 70-tych”, który powiedział z głupkowatą miną granej przez siebie postaci: „Ale te małpy zagrały, nie?”. Trzeba jednak zaznaczyć, że aż tak bardzo oryginalna ta historia nie jest. Pomijając, że kończy się identycznie (!) jak „Podbój Planety Małp” (to samo ujęcie oczu Cezara, schody, dominacja naczelnych), to większość wątków zaczerpnięto z żałośnie ubogiej „Bitwy o Planetę Małp”. Koba jest po prostu odzwierciedleniem Generała Aldo, tu pojawiają się słynne prawa i zasady człekokształtnych. Jednak to co w 1973 roku było ubogą, pacyfistyczną opowiastką z tandetnymi efektami (a raczej ich brakiem), czterdzieści jeden lat później stało się miażdżącym kinem science-fiction. Reżyser wycisnął z pierwowzoru co się dało, dopisując wiele ważniejszych i ciekawszych wątków, nie zapominając o widowiskowości. Sceny ataków małp, ich polowanie, pojawianie się w lesie... Coś wspaniałego. Mógłbym pisać tak długo, ale może przyjdzie mi gdzieś to zrecenzować, więc krótko powiem - niewątpliwie, najlepszy film s-f tego roku (na razie), godny następca wyjątkowej serii w historii kina.

I już.
Bez odbioru.




niedziela, 6 lipca 2014

No i tydzień wakacji za mną

Siedemdziesiąt jeden.
Miało być tak pięknie. Rozpoczęły się wakacje, co w moim zawodzie jest niebagatelnym bonusem od życia. Oczywiście podjąłem próby odespania zaległości. Zamiast jednak odpoczywać, ostro wziąłem się do roboty literacko-muzycznej. O ile literacko idzie po japońsku, czyli "jako-tako" (pracujemy ciężko z Robertem, ale wydawnictw nowych nie ma), to muzycznie poszło bardzo ostro. Ruszyły nagrania nowej Acrybii, Damage Case, a w przyszłym tygodniu planowany był wielokrotnie wspominany projekt grind/deathowy. Niestety, w skutek nieodpowiedzialności pewnych osób i złośliwości losu, aktualnie, zamiast znajdować się w wirze pracy, tudzież na łonie rodziny, siedzę przed monitorem marnując swój czas, pielęgnując frustrację i gniew, które w ostatnim czasie zamykają kolejne drzwi w imaginacji mojego jestestwa. NIENAWIDZĘ, gdy ktoś wkłada kij w szprychy.
Tło muzyczne wypełnia właśnie Marek Dyjak, którego poznałem dzięki... Legionowi z UPIR. Polecam. I Dyjaka i Upira.
Tyle na dziś.
A na tapecie:
KSIĄŻKI:

"Brylant" Graham Masterton. Kolejna, wybitna powieść historyczna Mastiego, gdzie z ogromną pieczołowitością opisuje gorączkę diamentów jaka panowała w Afryce Południowej w drugiej połowie XIX-go wieku. Historia braci Blitz, wielkiej miłości, szaleństwa i chciwości wyszła autorowi jak rzadko która. Po raz kolejny stwierdzam, że Masterton jest lepszy w tym gatunku literackim.

"Eichmann - jego życie i zbrodnie" David Cesarani. Kompletna, obiektywna i bezlitosna biografia jednego z największych zbrodniarzy hitlerowskich odpowiedzialnego za ludobójstwo w obozach koncentracyjnych. Jak sam mówił, nie zrobił nic złego, nigdy nikogo nie zamordował, a całą swoją "pracę" określał jako zwykłą "robotę papierkową". Jest to wstrząsające studium przemiany człowieka, który w określonym czasie historycznym wpasował się w tryby społeczeństwa i stał się przerażającą bestią. Cesarani obala wiele mitów, pieczołowicie badając fakty udowadnia, że nie było czegoś takiego jak czynnik rodzący Zło. Eichmann nie miał żadnych powodów, problemów, kompleksów, które miałby rzekomo odreagowywać popełniając swoje zbrodnie. Takie książki ukazują, że wszystko co najgorsze tkwi w człowieku po prostu. Przeraża mnie to i fascynuje. Biografia napisana w sposób rzetelny i pieczołowity, niejako całkowicie w opozycji do czytanej ostatnio "Pięknej Bestii". Chylę czoła przed pracą Cesaraniego. Polecam.

Bez odbioru.

wtorek, 1 lipca 2014

Koniec roku, podróż z Lux Occultą, koncerty i Mamoń

Siedemdziesiąt.
Stało się. Nadeszły wakacje. To był bardzo pracowity rok, ale również i bardzo satysfakcjonujący. Tym bardziej, że następny zapowiada się równie ciekawie. Chwilowo zbieram siły (a tak naprawdę szykuję już kolejne ataki muzyczno-literackie), dla porządku i przypomnienia samemu sobie tradycyjnie lista tego co ostatnio przeczytałem/obejrzałem. W międzyczasie udało mi się popełnić artykuł do DZIKIEJ BANDY, w którym odbyłem muzyczną podróż z LUX OCCULTĄ, o tyle interesującą, że towarzyszyli mi w niej Jarek Szubrycht i Jurek Głód. Marzenia spełnione. Jeszcze kiedyś może uda mnie się ich zaprosić na jakąś płytę, to już w ogóle przekroczę limit realizacji snów. Kto jeszcze nie czytał, zapraszam TUTAJ.


Dziękuję wszystkim, którzy przybyli i szaleli na ostatnich koncertach DAMAGE CASE. Dziekuję chłopakom z THE MEIZTERZ i DRILLER - jak zawsze było świetnie. Tymczasem zespół zaszywa się w studio i kontynuuje nagranie drugiego albumu zatytułowanego „Drunken Devil”. Do jesieni powinniśmy skończyć. Ja tymczasem motam już coś innego, oraz pracuję nad kolejnymi książkami. Ale o tym kiedy indziej. Dziś miał być naprawdę tylko przegląd.

Na tapecie więc:
FILMY:


FRIDAY THE 13 th: Jason Lives” Tom McLoughin. Starzeję się. Naprawdę. Przez lata wszak uwielbiałem serię „Piątków trzynastego”, broniąc każdej części, lecz przyznając z pokorą, że od ósmej to już równia pochyła. Czy raczej od razu przepaść. Dziś, obiektywnie patrząc, tragedia zaczęła się już dużo wcześniej. W szóstej odsłonie zresztą nikt już niczego nie udaje. Jason wstaje z grobu jako zombie i chociaż większość kości wystaje z niego tak, że w zasadzie nie powinien w ogóle się ruszać, to jednak ochoczo morduje kolejnych przyjezdnych nad jeziorem Crystal. Tym razem po raz pierwszy w serii przybyły tu wreszcie dzieci, ale bez obaw. Jason im krzywdy nie zrobi, za to skrzętnie wybije wszystkich pozostałych. Zasadniczo jest tu bardziej młodzieżowo (widać twórcy wiedzą, że nikt inny już tego nie ogląda), mniej brutalnie (w pamięć zapada tylko zgon szeryfa), a całość jest przewidywalna, nudnawa, a momentami niepotrzebnie zabawna. Jest lepiej niż w „piątce”, to fakt. I to wszystko, co dobrego można powiedzieć o całości.

FRIDAY THE 13 th: The New Blood” John Carl Buechler. W siódmej części Jasona po raz pierwszy zagrał Kane Hodder i z miejsca stał się najlepszym odtwórcą tej roli. Jeśli w ogóle warto obejrzeć późniejsze trzy odsłony, to tylko po to, żeby zobaczyć jak dużo można wydobyć z tak ograniczonej aktorsko postaci jaką jest Voorhees. Jason znów jest brutalny i dziki, a jego ataki choć nie krwawe jak w pierwszych częściach, to jednak bestialskie i okrutne. Robią wrażenie do dziś. I w sumie tylko one. Bo czy przekonująca jest fabuła, w której Jason walczy z dziewczyną o zdolnościach telekinetycznych? Dobra, zagalopowałem się. Co może być przekonującego w zombie z hokejową maską. Sentyment. Chyba tylko i wyłącznie. Do dalszych części już nie wrócę. A od serii znów odpocznę sobie na kilka lat.

KSIĄŻKI:
Starcie Królów” George R.R. Martin. Druga część osławionego cyklu porwała mnie i wciągnęła równie głęboko jak druga, lecz tym razem jakoś zabrakło mi uczucia integracji z bohaterami. Tym razem bowiem po prostu śledziłem fabułę, jak pasjonującą książkę historyczną, nie mogłem jednak zdecydować, czy jestem po stronie któregokolwiek z licznych bohaterów. Wiem, powinienem współczuć biednym dziewczynkom, lub chłopcom od Starków. Niestety, ich nadęcie, naiwność lub głupota znacznie mi to utrudniły. Jedyna postać, jaką szczerze polubiłem, to okropny Tyrion. I co ja na to poradzę, skoro zasadniczo lubić się go nie da? I nie mogłem się czasem pozbyć wrażenia, że tym razem autor za wszelką cenę chce rozciągnąć sagę, w niektórych momentach stosując bardzo dziwne zagrania i zwroty akcji.... Tym niemniej, dawkując sobie lekturę już patrzę tęsknie na tom trzeci, który czeka w kolejce na półce.

Piękna Bestia” Daniel Patrick Brown podjął się trudnego zadania napisania biografii straszliwej zbrodniarki z Auschwitz-Birkenau, Irmy Gresse. Ta niewątpliwie najbrutalniejsza, najokrutniejsza i najbardziej wyuzdana kobieta w historii nazizmu, a może i całej historii ludzkości została tu przedstawiona w sposób chłodny i... dość pobieżny. Rozumiem, że autor i tak wykonał tytaniczną pracę zbierając choć i garstkę materiałów o jej przedobozowej przeszłości. Ale i sam obóz został opisany dość pobieżnie, więcej zaś uwagi poświęcono procesowi, gdzie znów skupiono się na zachowaniu Irmy, nie jej zbrodniach. Muszę zaznaczyć, że rozumiem taki punkt widzenia i podejście do biografii, niemniej, nie dowiedziałem się stąd zbyt wiele nowych rzeczy, a samą lekturę choć historykom polecić można, to jednak uważam, że cała ta publikacja spokojnie zmieściłaby się w jednej książce wraz z innymi zbrodniarzami. Mocny tytuł, który więcej obiecuje niż daje.

Tyle na dziś
Bez odbioru


P.s.
Moje durnowate spisywanie tapetowych zapisków doprowadziło do zupełnie niepotrzebnego nikomu poza mną wniosku. W ciągu ostatniego roku obejrzałem 163 filmy, z tego 92 z nich widziałem już wcześniej. Mamoń pełną gębą. Moja żona mówi, że nie jest dobrze... Przeczytałem 81 książek, a więc wyrobiłem normę 162 przeciętnych Polaków i ukończyłem dwie gry. Jako pożeracz popkultury i nerd jestem beznadziejny.