niedziela, 17 stycznia 2016

(135) Na tapecie - zaległości z półrocza

Sto trzydzieści pięć.
 Powiedzmy szczerze, zapuściłem ostatnio ten blog. Usprawiedliwiałem się wcześniej, ale faktem jest, że będę musiał zrezygnować z kilku rzeczy, które wcześniej były tutaj regularne. Chodzi głównie o większe recenzje. W zasadzie piszę je do pięciu rozmaitych redakcji, nie wiem więc, czy jest sens zamieszczać je tutaj jeszcze raz. Albo czy znajdą się takie, których nie da się zamieścić gdzie indziej. Muszę jednak ruszyć do przodu, a więc nadrobić zaległości "Na tapecie", czyli co tam ostatnio przeczytałem i obejrzałem. Wiem, że mało kogo to obchodzi, ale to w końcu mój blog. Dlatego, by wyjść na prostą, krótka lista filmów, jakie obejrzałem w ostatnim półroczu. Może i nie ma tego dużo, ale jest bardzo różnorodnie.

NA TAPECIE:

"Grawitacja" Alfonso Cuarone.
Opowieść o austronautce porzuconej w przestrzeni kosmicznej. W zasadzie film Sandry Bullock, przez kilka chwil na ekranie miga nam jeszcze George Clooney. Niezwykłe widowisko, zapadający w pamięć spektakl. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Bardzo dobry film.

"Zakochani w Rzymie" Woody Allen.
Kiedyś uwielbiałem filmy Woody'ego Allena. Ceniłem go za humor, nostalgię i melancholię. A przede wszystkim za umiejętność opowiadania urzekających, choćby i absurdalnych historii. Z czasem mistrz się trochę pogubił, a i mnie jego nowe dokonania zaczęły irytować. „Miłość w Rzymie” to znów powrót do tego, za co zawsze Allena ceniłem. Bardzo zabawna, momentami kuriozalna komedia o miłości wg Woody'ego.


"Chainsaw" John Luessehop.
Najwyraźniej cierpię na niedosyt horrorów. Obejrzałem bowiem najnowszą odsłonę TCM i mnie się podobało. Chociaż to nielogiczne (nie tylko wobec oryginału i remake'ów) popłuczyny po kultowej serii. Ale widać za mało krwistych filmów dostarczyłem organizmowi.


"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" Felix Herngren.
Nabyłem ten film przypadkiem w przecenie i jestem zachwycony. Zwariowana szwedzka komedia o człowieku, który przemknął przez wiele najważniejszych wydarzeń historii współczesnej, a teraz ucieka z domu starców, przy okazji kradnąc walizkę z pieniędzmi i ściągając na siebie wściekłość bezwzględnego gangu. Nie czytałem książki, na podstawie której zrealizowano film, porównania do Foresta Gumpa też uważam za lekko wygórowane, niemniej, jest to świetne kino, nie tylko na wieczór, nie tylko na jeden seans.

"Iron Man" John Favreau.
Kolejny przykład, że o komiksowych bohaterach można opowiadać w kinie w sposób wiarygodny i intrygujący. Kreacja Roberta Downinga Jr równa się w zasadzie tylko tej z Sherlocka Holmesa. Przymykam oczy na umowność fabuły, po latach z chęcią wróciłem do tego filmu i wiem, że nie było to ostatnie spotkanie.

"Iron Man 2" John Favreau.
O ile wizualnie i aktorsko to znów świetne kino, to już fabularnie jest troszeczkę gorzej. Szkoda, zwłaszcza, że głównym czarnym charakterem uczyniono tutaj Whiplasha, w którego wcielił się Mickey Rourke. Cięty humor Tony'ego Starka rywalizuje tutaj z łopoczącymi flagami amerykańskimi, wynik wychodzi na zero. Dobre kino. Ale tylko tyle.
"Thor" Keneth Bragan.
Naprawdę nie spodziewałem się, że z tej postaci i z tego filmu coś się uda. Siłą rzeczy, szykując się na Avengersów zapoznałem się ze wszystkimi odsłonami serii. I bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. Zabawne kino science-fiction zderzające komiksową rzeczywistość z naszym światem, doprawione odrobiną romantyzmu. Udany obraz. Bardzo.

"Hulk" Ang Lee.
Film, który powstał zbyt wcześnie. Próbował skorzystać na popularności Spider-Manów Raimiego i pierwszych X-men, ale podążył szlakiem Punishera i Daradevila. Trzeba przyznać, że trafiła się tu plejada świetnych aktorów: Nick Nolte, Sam Eliot, Erik Bana i Jeniffer Conelly. Fabuła też jeszcze nie była najsłabsza, ale efekty nie przekonywały już w dniu premiery. Szczególnie milusia twarz Hulka (i idiotyczne mutacje psów). Po latach nie bronią się już niemal wcale. Jak zawsze oglądam z VHS-a. To ratuje klimat.


"The Incredible Hulk" Louis Leterrier.
Tu, niestety, wymieniono całą obsadę, a jedyna postać, która na tym skorzystała to Bruce Banner, wcielił się w niego fenomenalny Edward Norton (no powiedzcie, czy on gdzieś, kiedyś, coś źle zagrał?) a partneruje mu wciąż niedoceniany Tim Roth. Fabularnie udało się stworzyć dobre kino akcji, z demolującym wszystko zielonym stworem na pierwszym planie. Może gdyby nie Liv Tyler i nadmierny sentymentalizm, byłoby idealnie... Niestety, jeśli kiedykolwiek znów spotkamy Hulka w solowej odsłonie, znów będą to inni aktorzy.


"Captain America: Pierwsze starcie" Joe Johnston
Dopiero niedawno przypomniało mnie się, że Chris Evans grał irytującego Human Torcha w dwóch częściach Fantastycznej Czwórki, a także beznadziejną rolą szczycił się w równie beznadziejnej „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”. Jako Kapitan Ameryka sprawdza się zdecydowanie najlepiej, a możliwość odegrania młodego, niedoświadczonego i cherlawego Steva'a Rogersa wykorzystał perfekcyjnie. Mamy tu do czynienia z opowieścią o powstaniu legendy i przez połowę filmu efekt jest nad wyraz udany. Gdy jednak dochodzi do scen akcji, całość obrazu gwałtownie siada. Niemniej, dobry film. Obowiązkowy przed kolejnym w cyklu:
"Avengers" Joss Whedon.
No, to jest petarda. Film tak daleki od rzeczywistych nurtów w kinie komiksowym wyznaczonych przez Nolana, jak to tylko możliwe. Mamy tu rozwałkę pełną gębą, przeplecioną świetnymi utarczkami między głównymi bohaterami, czyli postaciami z poprzednich filmów, wspartych dodatkowo Czarną Wdową. Bardzo dużo humoru, bardzo dużo akcji, bardzo dużo mrugnięć do widza. Zdecydowanie jeden z najlepszych filmów o superbohaterach wszech czasów. A może wręcz wzorcowy przykład, jak należy to robić, gdy chce się to robić z jajem.
"Iron Man 3" Shane Black.
Trzecia odsłona przygód Tony'ego Starka rusza w poważniejsze rejony niż Avengers, jednocześnie starannie kontynuując ich wątki. Rzekłbym, że jest to najciekawsza odsłona cyklu, sprowadzająca Iron Mana do roli uciekiniera, gdzie milioner nie może sobie pozwolić na zbyt wiele, a wręcz uświadamia sobie, że tym razem będzie musiał coś poświęcić i stracić.

"Thor: Mroczny Świat" Alan Taylor.
Druga część opowieści o bogach Asgaardu przenosi nas do konfliktu między Odynem a Mrocznymi Elfami, całość zaś okazuje się być solidnym, spektakularnym science-fiction. Niestety, nie dorównuje to ani części pierwszej, ani innym odsłonom serii Marvelowskiej. Mam nadzieję, że w nadchodzącej „trójce” twórcy przyłożą się nieco bardziej.

"Captain America: Zimowy Żołnierz" Anthony Russo, Joe Russo.
Bardzo duża niespodzianka. Druga odsłona przygód „harcerzyka w amerykańskich barwach” to pełnokrwiste kino szpiegowsko-sensacyjne i to na tyle dobre, że aż żal serce ściska, gdy w finale znów robi się komiksowo, potem naiwnie i ckliwie, że nie wspomnę o fakcie, że już okładka wydania zdradza główną zagadkę... Niemniej, bardzo duży plus.

"Avengers: Czas Ultrona" Joss Whedon.
Tę odsłonę opisałem szczegółowo na Rzecz Gustu. A mówiąc krótko – niby jest wszystkiego bardziej, ale magii pierwszej odsłony (tego mariażu humoru, dystansu i akcji) starczyło na pierwszą połowę filmu. Poza tym, o ile wszystkie dotychczasowe filmy świetnie się ze sobą zazębiały, tym razem pojawiły się zgrzyty, widać, że ktoś już ma problemy z pamięcią. Albo brakuje pomysłów, by okiełznać ten filmowy serial...
"Whiplash" Damien Chazelle.
Obejrzałem go przypadkiem na Cinemaxie i na drugi dzień zasiadłem do powtórki. Kapitalny film pokazujący, jak dużo trzeba znieść dla muzyki, jak można się poświęcić i jak pokręconą drogą chodzą geniusze. Kapitalne role J.K. Simmonsa i Milesa Tellera. I myśl na koniec, czy warto sięgać po instrument? Bohaterowi ojciec mówi „jeśli nie będziesz dość dobry na jazz, zawsze możesz grać rocka”. A co mi zostaje?
"Metropolis" Fritz Lang.
Nigdy wcześniej nie widziałem. Wiem, wstyd. Tym bardziej, że jest to arcydzieło, które nie zestarzało się w ogóle. I w zasadzie, film powiedział wszystko w temacie antyutopii i science-fiction. Reszta to tylko popłuczyny. A niektóre sceny szokują nawet dziś – czym więc były 90 lat temu?
"Weekend ostatniej szansy" Roger Michel.
Bardzo smutny i bardzo dobry film ze znakomitą rolą Jima Broadbenta. Czy da się odnaleźć zagubioną namiętność i miłość? Dokąd zmierzamy w tym szalonym pędzie zwanym życiem?


"Rekinado 3" Anthony C. Ferante.
Bardzo zły i bardzo głupi film. Nie mogło być zresztą inaczej. Natężenie absurdów przyprawia o ból brzucha, a finał w kosmosie plus kapitalna rola Davida Hasselhoffa, który w ostatnich latach pięknie parodiuje samego siebie, to coś, co koneserzy tego typu kina zobaczyć muszą. Bawiłem się świetnie.
 
"Motyl Still Alice" Richard Glatzer, Wash Westmoreland.
Znów Cinemax uraczył nas znakomitym filmem z brawurową rolą Juliane Moore (pod tytułem "Nazywam się Alice"). Opowieść o geniuszu, który zmaga się z chorobą Alzheimera to niby nic nowego, ale opowiedziane w taki sposób zostaje w głowie (i sercu) na długo.

"Czerwona gorączka" Walter Hill.
Lubię powroty do filmów z czasów swojej młodości. Arnold Schwarzenegger jako agent KGB i James Beluschi jako wspierający jego amerykańskie śledztwo policjant... Powiem krótko – zestarzało się to nieco, ale nie na tyle, by zyskać kultowego sznytu. No cóż, to nie „Komando”. Ale oglądało się przyjemnie.

"Rekin widmo" Griff Furst.
Rekin, który mści się na ludziach i nie przeszkadza mu fakt, że nie żyje. Wystarczy odrobina wody, więc atakuje za pomocą szlauchów, kranów i spryskiwaczy. Ach. I jest w zasadzie niewidzialny. Tak, to jest tak złe, jak wygląda.


"Jeździec bez głowy" Tim Burton.
Odświeżyłem przypadkiem, bo puszczali w TV. Bardzo lubię filmy Burtona, niemal wszystkie. Ten również, oczywiście za sprawą niesamowitej aury i nastroju, który udało się w całości wykreować w studiu filmowym. Widziałem to w dniu premiery w kinie i niektóre sceny do dziś mam w pamięci. Owszem, efekty się zestarzały, ale całość to cudny horror gotycki.

"Aleja aligatorów"Grif Furst.
Mordercze aligatory, które dysponują kolcami wystrzeliwanymi z ogonów. Czegóż się spodziewać po kanale Sci-Fi? A można wiele, bo okazuje się, że mamy do czynienia z aligatorołakami. Fatalne.

"Lego: Max Powers wkracza do akcji" Howard E. Baker.
Wbrew większości opinii, to jest pierwszy pełnometrażowy film o najsłynniejszych klockach świata. Całkiem zabawna opowiastka, wysyłająca tytułowego bohatera w świat rycerzy, by odnaleźć tam groźnego maga. Trochę szkoda, że z planowanej trylogii nic nie wyszło.
"Harry Angel" Alan Parker.
Genialny film, jeden z najlepszych, jakie w życiu widziałem. Fenomenalnie widać w nim rękę Alana Parkera, a niektóre ujęcia jakby żywcem wyjęto z „The Wall”. Mój ojciec twierdził, że reżyser ów jest zboczony, jeśli chodzi o epatowanie krwią na ekranie. Muszę stwierdzić, że się starzeję, bo przyznaję po latach rację memu rodzicielowi. I co gorsza, po przeczytaniu właśnie książki, na której dzieło zostało oparte, muszę zweryfikować ową genialność, o której wspominałem na początku. Próba czasu przegrana.
"Wszystkożerni" Oscar Rojo.
Hiszpańskie horrory są dobre. To wiedzą wszyscy fani gatunku. Ten opowiada o specyficznej grupie wykwintnych smakoszy, którzy interesują się ludzkim mięsem. Czyli takie torture porn. Nudziłem się strasznie. Kiepskie.
"Big Lebowski" Joel Coen.
Klasyk braci Coen. Genialne role Jeffa Bridgesa, Steve'a Buscemiego i Johna Goodmana z Fleą z Red Hot Chilli Pepers. Widziałem lata temu, ale niemal wszystko zapomniałem. Na szczęście, bo znów bawiłem się fenomenalnie.

"Texas Chainsaw Massacre" Tobe Hooper.
Odświeżania klasyków ciąg dalszy. Ten film również się zestarzał. Sposób opowiadania fabuły, rozwój akcji, aktorstwo – wszystko już tutaj zgrzyta. A jednak pozostaje to, co uczyniło ten film arcydziełem gatunku – prymitywna, niczym nieokiełznana agresja, która bije z każdego kadru, chociaż gore czy szczególnie krwawych scen tutaj nie doświadczymy. Wciąż klasyk trudny do pobicia.

"Poparzenie" Tony Maylam.
Oj, jak ja długo polowałem na ten film. Ile ja o nim słyszałem, jak bardzo chciałem go zobaczyć. Niedoceniany, zapomniany klasyk slasherów, zrealizowany niedługo po sławetnym „Piątku 13-stego”, realizujący podobną konwencję. Obóz nad jeziorem, dużo napalonej młodzieży i mszczący się za straszliwe okaleczenie woźny. Lata minęły, film obejrzałem i, niestety, oczekiwania nie zostały nawet minimalnie spełnione. Kilka krwawych scen (z efektami Toma Saviniego) nie ratuje całości, która jest po prostu kiepska. Cieszę się, że „Piątek 13-stego” obejrzałem jako nastolatek. Dziś pewnie oglądałbym go z zażenowaniem, nie sentymentem.


"Zimowa opowieść" Akiva Goldsman.
Piękna baśń z doborową obsadą. Ale ani Colin Farell jako walczący z przeznaczeniem mężczyzna, ani Rusell Crowe jako ścigający go demon, ani nawet wcielający się w Lucyfera Will Smith nie dali rady uratować tego dość miernego widowiska. Nie powiem. Piękne to. Momentami nawet bardzo wzruszające. Ale strasznie naiwne i zrealizowane na pół gwizdka.

"Zombie SS 2" Tommy Wirkola.
Ha! Pierwsza część była wspaniała. Po prostu. No bo czyż może być zabawniej, jeśli grupkę naiwnych turystów w opuszczonej chacie w górach ściga oddział nazistów zombie? Dwójka, niestety, nie ma już tej magii. Humor jest znacznie słabszy, całość bardziej naciągana, no i przede wszystkim zabrakło śniegu. Niemniej, zabawa przednia, szczególnie motyw zombie w wykonaniu Kristofera Jonera. Cudo. Dobry film dla relaksu.

"Zapach kobiety" Martin Brest.
Wspaniały film ze wspaniałą rolą Ala Pacino. Starzejący się, zgorzkniały i wredny żołnierz na rencie nękany myślami samobójczymi uczy życia opiekującego się nim przez weekend chłopaka. Też niby się zestarzał, ale magia wciąż silnie działa.

"Czerwona Sonja" Richard Fleischer.
Umknął mi ten film przed laty. Cieszę się, bo teraz wynudziłem się przez półtorej godziny. Niby fajnie popatrzeć jak Arnie lata z mieczem, miło sobie przypomnieć Erniego z serialu „Partnerzy”, ale całość jest tak naiwna, nie trzymająca się kupy i bezdennie infantylna, że cieszę się, że nie pozwolono, by była to trzecia część Conana. Ale chociaż zdjęcia i stroje są niezłe.


"Hotel Transylwania 2" Genndy Tartakovsky.
Jedynki nie widziałem, ale muszę to nadrobić, bo ubawiłem się z rodzinką w kinie przednio. Świetnie przedstawione klasyczne potwory, a poza tym niebanalnie potraktowany motyw ojcostwa i bycia dziadkiem. Bardzo sympatyczny film.
"Ant Man" Peyton Reed.
Nie wierzyłem w ten film. Zresztą, nigdy nie wierzyłem w tę postać. A jednak okazało się, że nie dość, że Paul Rodd idealnie pasuje do tej roli (w końcu został mężem Phoebe w „Przyjaciołach”), to całość świetnie się ogląda. Fakt, to film skierowany raczej do młodszej widowni, ale scena walki na kolejce jest znakomita. Nie opuszczała mnie przez cały czas tylko jedna myśl – biedni ci Amerykanie, nie mieli „King Sajzu”.


"Lego Przygoda" Phil Lord, Christopher Miller.
Świetna bajka cudownie pogrywająca z popkulturą starszych (Batman, Żółwie Ninja, Star Wars) i młodszych (Ninjago), dziecięcymi wspomnieniami (pękający kask kosmonauty z lat 80-tych! Miałem dokładnie takiego samego ludzika i był tak samo zdezelowany!) a przy tym wysyłająca całkiem sensowny (choć nie wyszukany) przekaz. No i humor, multum fenomenalnego humoru. Idealne dla całej rodziny.




Tyle na dziś. Bez obioru.

niedziela, 3 stycznia 2016

(134) Best of 2015 - czyli krótkie podsumowanie

Sto trzydzieści cztery.
Jak co roku, czas na drobne podsumowanie.
Nie będę kolejny raz wyjaśniał, dlaczego takowe zestawienie robię na początku roku zamiast na koniec poprzedniego. Jak kogoś to interesuje, to niech zobaczy rok temu.
Tymczasem do rzeczy.
To był dobry rok. Bardzo pracowity, w zasadzie dość męczący, co odkryłem pod jego koniec. Ale wydarzyło się sporo.
Rodzinnie udało nam się wreszcie uwić własne gniazdo, porzucając ostatecznie mieszkanie w mieście, o czym pisałem poprzednio. Moja żona rozbiegała się w tym roku straszliwie, bijąc kolejne życiówki i przywożąc do domu kolejne medale. Medale sportowe zdobywał też Jasiu, stawiał również dzielnie pierwsze kroki na scenie teatralnej. A małżonka w drugiej połowie zaczęła śpiewać w chórze. Aurelia otrzymała powiatową nagrodę literacką za opowiadanie patriotyczne. Jak widać rodzinnie wspaniale.
Ja zaś konsekwentnie uczę dzieci i piszę recenzje książkowe. Ich ilość w tym roku również była rekordowa (recenzji, nie dzieci). W pracy zawodowej liczne sukcesy, o których wspominałem poprzednio. Dlatego o owych nagrodach po raz drugi rozpisywać się nie będę. Ukazały się trzy książki, przy których maczałem palce. „Horror Klasy B”, który wzbudził więcej zamieszania, niż się spodziewałem. „Miasteczko” (napisane z Robertem Cichowlasem) doczekało się licznych pochwał i otworzyło kilka nowych furtek. „70 lat. Monografia szkoły w Starym Polu” to zaś cudowna odskocznia od wszystkiego, co pisałem w ostatnich latach i przypomnienie, jak pisałem kiedyś... Tradycyjnie nie ukazały się wszystkie z tych co zaplanowałem, ale zobaczymy, co będzie w 2016. Muzycznie było słabo, bo ukazał się tylko (i nareszcie) debiut Wilców. I choć sprzedał się dobrze, odzew większy był za granicą, niż w kraju. Dziwne, wszak ojczystym językiem operujemy i polską historię opowiadamy... I w sumie tyle. O tym, co się nie udało, sensu pisać nie ma, co było, to było, będzie – jak będzie. Witajcie w Nowym Roku. Czas do roboty.

A z ogólnych podsumowań prywatnych.

MUZYKA:
Było ciężko, bo w tym roku wysypało dobrych i bardzo dobrych płyt całe mrowie. Wystarczy, że wspomnę o IRON MAIDEN, SLAYER, HIGH ON FIRE, ANGNOSTIC FRONT, THY ART IS MURDER, TRIBULATION, MOTORHEAD, PARADISE LOST, UNLEASHED. Mocną rzecz nagrali też CRADLE OF FILTH, ale jakoś ciągle wylatuje mi z głowy zaraz po przesłuchaniu.
Do rzeczy jednak. Tym razem wyróżniam trzy płyty.
Miejsce 3. MOONSPELL „The Extinct”. Zrównoważone gotycko-metalowe granie, a jednak podane w taki sposób, że wielokrotnie słuchałem tej płyty od A do Z. I często potem powtarzałem od nowa.
Miejsce 2. MY DYING BRIDE „Feel the Misery”. Umówmy się, ekipa Andy'ego i Aarona nigdy nie nagrała słabej płyty. Tym razem zaś uderzyli z siłą równą wczesnym płytom. Bardzo mocny, oldschoolowy i niejednokrotnie brutalny death/doomowy album. Znalazło się na nim też miejsce na odrobinę eksperymentów i bardziej komercyjnych naleciałości, stąd zabrakło odrobinę do miejsca pierwszego.
Miejsce 1 MARDUK „Frontschwein”. W życiu bym się nie spodziewał. Wiele albumów mógłbym obstawiać na początku roku, ale że właśnie Marduk będzie najczęściej słuchanym, najdoskonalszym albumem 2015stego, nigdy bym nie zgadł. Kapitalna płyta Morgana i spółki, który po raz kolejny pokazał, że w swojej klasie nie mają sobie równych. Mistrzostwo black metalu.


FILMY:
Tu nie będę się aż tak rozdrabniał. Nie widziałem zbyt wielu nowości. W pamięć wrył mi się „Nazywam się Alice” z Juliane Moore, wstrząsnął mną „Whiplash”. Bezwzględnie zwracam uwagę na perfekcyjnego „Turbo Kida”, genialny film, który przeszedł u nas bez echa. Nie widziałem jeszcze ani Bonda, ani Gwiezdnych Wojen. Zwycięzca i tak może być tylko jeden.


MAD MAX FURY ROAD
Wszystko w temacie. Oto przykład, jak można zrobić współcześnie doskonały film lat 80-tych. Idealny do testowania wrażliwości znajomych. Nie chodzi tu o brutalność. Chodzi o pojmowanie świata i sztuki. Jeśli nie docenią, zerwijcie kontakt. Po co tracić życie z kulturalnymi zombie?

KSIĄŻKI
Cóż, było tego tak wiele, że trudno wybrać coś konkretnego, szczególnie, że niektóre książki łykałem seriami i cyklami. Ale nie będę ukrywał, że większość tego co przeczytałem, to były wznowienia, z nowości najwyżej oceniam „Dziewczyny, które zabiły Chloe”, o którym więcej na Dzikiej Bandzie. Wyróżniam całą serię Artefakty wydaną przez Maga, gdzie w ciągu roku ukazało się osiem arcydzieł gatunku science-fiction. W zasadzie dziesięć, biorąc pod uwagę zbiorcze wydanie trylogii ciągu. Jednak, skoro zwycięzca ma być jeden...

„Terror” Dana Simmonsa.
Genialne połączenie powieści historycznej z podróżniczą, fantastyczną i horrorem. Napisane tak fenomenalnym stylem, że mogłoby wyjść spod pióra największych mistrzów literatury. Do tego mróz i głębiny... Dawno nie czułem takich dreszczy podczas lektury.
I tyle. To był dobry rok.
Zaczynamy następny.