Wojciech Cejrowski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
stron: 438
ocena: 5/6
Na temat literackiej
twórczości Wojciecha Cejrowskiego wypowiadałem się nie raz, więc
powtarzać się nie zamierzam. „Rio Anaconda” doskonale wpasowuje
się pomiędzy „Gringo wśród dzikich plemion” a „Wyspę na
prerii”. Miałem to szczęście przeczytać ją właśnie jako
trzecią z kolei i może to zaważyło na moim osądzie, niemniej
uważam, że jest to pomost między barwnymi opowieściami z różnych
podróży zamieszczonych w „Gringo...” a zabawną powieścią o
odmiennej kulturze w „Wyspie...”. „Rio Anaconda” to bowiem
powieść poprowadzona zgodnie z kanonem literatury od wstrząsającego
początku (Hitchcockowskie trzęsienie ziemi musi być!) przez
stopniowe odsłanianie kart, rozszerzenie całości, po wyciszający,
skłaniający do refleksji finał. Na pewno jednak zaskoczy tych,
którzy zachwycali się poprzednimi (lub późniejszymi – bo
wierzę, że będzie ich więcej) publikacjami autora, bowiem w
miejsce następujących po sobie kolejnych anegdot otrzymujemy
rozbudowaną opowieść o rodzącej się przyjaźni autora z ostatnim
szamanem z plemienia carapana.
Ci, którzy obawiają się
braku humoru, tak specyficznego dla WC, mogą być spokojni. Ten
również się pojawia, w dalszej części wręcz w ilościach
ogromnych, niemniej, trzeba przyznać, że widać ogrom pracy jaki
autor włożył w stworzenie spójnej i intrygującej historii, która
ma na celu nie tylko przedstawienie niezwykłego, zapomnianego przez
cywilizowany świat i czas plemienia, ale przede wszystkim to książka
o magii i duchowości, a także poszukiwaniu, czy raczej odnajdywaniu
Boga, lub jeśli ktoś woli, Istoty Wyższej, czy też potęgi Matki
Natury. Cejrowski przybliża indiańskie wierzenia i rytuały,
opisuje tradycje i przesądy, z których wyłania się obraz
jednoznacznie pokazujący, że człowiek nie jest panem tego świata.
Co ciekawe, robi to bez spodziewanego po nim moralizatorstwa, bez
natręctwa, właśnie poprzez rozbudowaną historię przyjaźni,
której podwalinami są rozległe filozoficzne, ale i czasem frywolne
rozmowy z Angelino. Pozwala to nie tylko bliżej poznać mentalność
i zwyczaje Indian, sprawia to także, że zaczynamy rozumieć ich
postępowanie, ba, czasem wręcz można dojść do wniosku, że to w
nich zachowała się prawdziwa mądrość ludzkości, nieskażona
współczesną cywilizacją.
Wnioski, które tutaj
wysnuwam, również nie są podane na tacy, co więcej, przyznaję,
że mogę się mylić. Dlatego niech nie obawiają się ci, którzy
szukają w książce jedynie dobrej rozrywki osadzonej w egzotycznym
miejscu. Tutaj również WC nie zawodzi, czego najlepszym dowodem
jest fragment poświęcony życiu erotycznemu Indian, a szczególnie
scena, w której szaman namawia autora do podglądania pary
małżonków, by upewnić się, że kochają się we właściwy
sposób, bowiem z niewiadomych przyczyn z ich związku wciąż nie
narodziło się żadne dziecko. Nie zamierzam uchylić nawet rąbka
tej przezabawnej opowieści, podziwiam jedynie język WC, który w
tym rozdziale opisał wszystko bardzo dokładnie i szczegółowo,
jednocześnie w sposób bardzo delikatny i wysublimowany, rzec by
można subtelny i nieśmiały.
Koniec końców, jak
wspominałem, „Rio Anaconda” jest pomostem między „Gringo
wśród dzikich plemion” a „Wyspą na prerii”, pomiędzy
zabawnymi (bądź pasjonującymi) opowiastkami a żartobliwym
zgłębianiem obcej nam, Polakom, kultury. Jak każdy pomost nasycony
jest dozą metafizyki i mistycyzmu, a jednak wciąż jest wyborną i
pełną humoru książkę podróżniczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz