niedziela, 4 stycznia 2015

Większe recenzja - RIO ANACONDA - Wojciech Cejrowski

RIO ANACONDA
Wojciech Cejrowski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
stron: 438
ocena: 5/6

Na temat literackiej twórczości Wojciecha Cejrowskiego wypowiadałem się nie raz, więc powtarzać się nie zamierzam. „Rio Anaconda” doskonale wpasowuje się pomiędzy „Gringo wśród dzikich plemion” a „Wyspę na prerii”. Miałem to szczęście przeczytać ją właśnie jako trzecią z kolei i może to zaważyło na moim osądzie, niemniej uważam, że jest to pomost między barwnymi opowieściami z różnych podróży zamieszczonych w „Gringo...” a zabawną powieścią o odmiennej kulturze w „Wyspie...”. „Rio Anaconda” to bowiem powieść poprowadzona zgodnie z kanonem literatury od wstrząsającego początku (Hitchcockowskie trzęsienie ziemi musi być!) przez stopniowe odsłanianie kart, rozszerzenie całości, po wyciszający, skłaniający do refleksji finał. Na pewno jednak zaskoczy tych, którzy zachwycali się poprzednimi (lub późniejszymi – bo wierzę, że będzie ich więcej) publikacjami autora, bowiem w miejsce następujących po sobie kolejnych anegdot otrzymujemy rozbudowaną opowieść o rodzącej się przyjaźni autora z ostatnim szamanem z plemienia carapana.

Ci, którzy obawiają się braku humoru, tak specyficznego dla WC, mogą być spokojni. Ten również się pojawia, w dalszej części wręcz w ilościach ogromnych, niemniej, trzeba przyznać, że widać ogrom pracy jaki autor włożył w stworzenie spójnej i intrygującej historii, która ma na celu nie tylko przedstawienie niezwykłego, zapomnianego przez cywilizowany świat i czas plemienia, ale przede wszystkim to książka o magii i duchowości, a także poszukiwaniu, czy raczej odnajdywaniu Boga, lub jeśli ktoś woli, Istoty Wyższej, czy też potęgi Matki Natury. Cejrowski przybliża indiańskie wierzenia i rytuały, opisuje tradycje i przesądy, z których wyłania się obraz jednoznacznie pokazujący, że człowiek nie jest panem tego świata. Co ciekawe, robi to bez spodziewanego po nim moralizatorstwa, bez natręctwa, właśnie poprzez rozbudowaną historię przyjaźni, której podwalinami są rozległe filozoficzne, ale i czasem frywolne rozmowy z Angelino. Pozwala to nie tylko bliżej poznać mentalność i zwyczaje Indian, sprawia to także, że zaczynamy rozumieć ich postępowanie, ba, czasem wręcz można dojść do wniosku, że to w nich zachowała się prawdziwa mądrość ludzkości, nieskażona współczesną cywilizacją.

Wnioski, które tutaj wysnuwam, również nie są podane na tacy, co więcej, przyznaję, że mogę się mylić. Dlatego niech nie obawiają się ci, którzy szukają w książce jedynie dobrej rozrywki osadzonej w egzotycznym miejscu. Tutaj również WC nie zawodzi, czego najlepszym dowodem jest fragment poświęcony życiu erotycznemu Indian, a szczególnie scena, w której szaman namawia autora do podglądania pary małżonków, by upewnić się, że kochają się we właściwy sposób, bowiem z niewiadomych przyczyn z ich związku wciąż nie narodziło się żadne dziecko. Nie zamierzam uchylić nawet rąbka tej przezabawnej opowieści, podziwiam jedynie język WC, który w tym rozdziale opisał wszystko bardzo dokładnie i szczegółowo, jednocześnie w sposób bardzo delikatny i wysublimowany, rzec by można subtelny i nieśmiały.

Koniec końców, jak wspominałem, „Rio Anaconda” jest pomostem między „Gringo wśród dzikich plemion” a „Wyspą na prerii”, pomiędzy zabawnymi (bądź pasjonującymi) opowiastkami a żartobliwym zgłębianiem obcej nam, Polakom, kultury. Jak każdy pomost nasycony jest dozą metafizyki i mistycyzmu, a jednak wciąż jest wyborną i pełną humoru książkę podróżniczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz