niedziela, 18 stycznia 2015

Dwa sekrety, o mych nowych książkach słów kilka.

Sto dwadzieścia cztery.
Czas przestać uwzględniać w numeracji „większe recenzje”, bowiem zrobi się z tego zamęt totalny, a co niektórzy gotowi pomyśleć, że ja mam naprawdę coś do powiedzenia. A ja tymczasem piszę ot tak sobie. Dzisiejszy wpis też jest, bo trzeba, wir pracy w jakim utonąłem na ostatnie pół roku znów się o mnie upomniał i zatonąłem w otchłani działań wszelakich, o których pisać nie ma potrzeby. Żona potwierdza mój pracoholizm. Ja go nie zauważam, jak nie pracuję, to śpię. A lubię.
Prawie dwa tygodnie temu ukazał się zbiór moich opowiadań „Horror Klasy B”. Jeszcze do mnie nie dotarły moje kopie, ale wydawca już donosi, że całość w zasadzie już się prawie wyprzedała... I bądź tu człowieku mądry. Niewątpliwie moje najbanalniejsze teksty, będące jedynie pretekstem do wyrażenia kilku opinii o horrorze i tymczasowej wycieczki do dziejów minionych okazują się najlepiej sprzedającą moją książką. Aukcja na rzecz WOŚP to już wydarzenie bez precedensu, bowiem egzemplarz „Horroru...” poszedł za swą niemal dziesięciokrotną wartość! A ja tylko chciałem pożegnać się przekornie z taką formą literacką, bowiem jest to mój przedostatni zbiorek opowiadań horrorowych. Jeszcze kiedyś ukaże się „Królestwo Gore”, ale nie mam do tego teraz ni głowy, ni serca, a nade wszystko czasu.
Z radością zaś zdradzam dwa sekrety. Opasła powieść „Utrapieni”, którą usmażyliśmy z Robertem w zeszłym roku znalazła dom w Videografie i jeszcze w tym roku ukaże się nakładem tej prężnej firmy. Widziałem już okładkę. Zrobił ją sam Darek Kocurek. Rewelacja!
Drugi sekret dotyczy drugiej powieści, którą popełniliśmy w zeszłym roku z Robem. Dostałem pozwolenie na puszczenia farby w wywiadach, które mam zaplanowane na najbliższe dni, dlatego też zdradzam co nieco i tutaj. To pierwszy tom cyklu, w którym wypuściliśmy na kraj plagę zombi. W pierwszym tomie dużo dzieje się w moim rodzinnym mieście. Tytułu i wydawcy jeszcze zdradzić nie mogę. Będzie jednak wspaniale.
To tyle, bo roboty jeszcze multum przede mną, a już północ nadchodzi, połowa stycznia za nami, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia w tym roku!!!

A na tapecie:

FILMY:
„The Punisher: Warzone” Lexi Aleksander. Kompletnie mnie nie obchodzi co na temat tego filmu myślą inni. Mnie bardzo się podoba, choćby dlatego, że Punisher wreszcie jest taki, jaki był w komiksie. Bezlitosny, brutalny i psychopatyczny. No i wreszcie jest właściwy vilian w postaci, a jakże!, Jigsawa. Można się przyczepić do prostoty, do kilku naiwnych rozwiązań. Można też się przymknąć i przypomnieć sobie, że mamy do czynienia z adaptacją komiksu. Historyjki obrazkowej. I w tej kategorii „The Punisher: Warzone” sprawdza się idealnie, wciągając nosem żałosną bajeczkę z Thomasem Jane. Od wersji z Dolphem Lundgrenem też proszę się odczepić, choć to akurat typowy film akcji z kategorii B lat 90-tych.

„Zaklęci w czasie” Robert Schwentke. Zupełnie przypadkiem włączyliśmy telewizor i obejrzeliśmy z żoną dziwny melodramat science-fiction, gdzie mężczyzna mimo dziwnej przypadłości (niekontrolowanego przenoszenia się w czasie), próbował zbudować szczęśliwy związek z ukochaną. Intrygujące, inspirujące, stosownie ckliwe. Muszę przeczytać książkę, na bazie której powstał film.

„X-men: Przeszłość, która nadejdzie” Brian Singer. Kolejny film, którego zamierzam bronić, a raczej nie słuchać cudzych opinii. Pomijając pewne niekonsekwencje w stosunku do fabuły poprzedników (ale 1) i poprzednicy nie zawsze byli konsekwentni, 2) komiksowa seria wiele razy była niekonsekwentna – liczą się postacie, nie jakieś tam przejmowanie się, że ktoś wcześniej zginął), jest to znakomity film o superbohaterach dostarczający tego, czego oczekiwałem – pulpowej, radosnej, ekscytującej widowiskowo, odmóżdżającej rozrywki. Nie szukałem ambitnego kina, tylko dokładnie to co dostałem – mutantów walczących ze światem. Bardzo się cieszę, że po raz siódmy w zasadzie cała ekipa X-menów zebrała się w niezmienionym składzie. Szkoda, że już jakiś czas temu zmieniono Mistique. Najważniejsze, że dobrze się z żoną bawiliśmy i już wypatrujemy kolejnych sequeli.

KSIĄŻKI:
Zasadniczo przestałem tutaj zamieszczać opinię o tych, które potem ukazują się w dziale większe recenzje, bo po co się dublować? Najlepsze, że niektóre zamieszczam gdzie indziej, a potem o tym zapominam... Widać tak ma być.
Tutaj mamoniowo. Prawie.

„Głód” Graham Masterton. Jakoś umknęła mi przed laty ta książka i przeczytałem ją dopiero teraz. Klasyczny thriller w jego wykonaniu, z tymże nacechowany urokiem czasów, w których powstał. A więc oprócz klasycznej plagi niszczącej Stany Zjednoczone (tutaj tytułowy głód), mamy obowiązkowo polityczną intrygę, bezczelny Związek Radziecki, przemoc, dużo seksu, napaści, gwałty i każda kobieta ma ogromne piersi. Typowy Masti lat 70-80. W thrillerach wolę go w późniejszym wydaniu. Tutaj nie mogłem się pozbyć wrażenia, że czytam bardziej rozbudowany szkic do „Suszy”. Mimo wszystko, pięćset stron wchłania się w tempie ekspresowym.

GRY:
A co. Czasem trzeba się odstresować. Nie mam czasu na długie fabuły przy komputerze. W zasadzie przy komputerze tylko pracuję. Poza tym dowiedziałem się, że nie ma szans, by Wiedźmin 3 bujnął się na moim sprzęcie, który specjalnie modyfikowałem pod „dwójkę”. Dlatego, jeśli już zdarza mi się stracić kilka minut na grę, są to, oczywiście, gry w telefonie. „Injustice”, czyli naparzanka w świecie DC Comics najpierw zachwyciła mnie grafiką, szybko jednak znudziłem się, widząc ile muszę się
napracować, żeby zdobyć postać Batmana czy Supermana. A Flash i pozostałe trzy postacie, których imion już nawet nie pamiętam, szału nie robią. Dlatego od czasu do czasu rozluźniam się w „Marvel: Contest of Champions”. Od początku mam Wolverina i Spidermana, dołączyli Hulk i jeszcze jacyś goście w rajtuzach, zbieram punkty na Punishera. Raz na jakiś czas znów mam dwanaście lat.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz