Sto dwadzieścia cztery.
Czas przestać uwzględniać w
numeracji „większe recenzje”, bowiem zrobi się z tego zamęt
totalny, a co niektórzy gotowi pomyśleć, że ja mam naprawdę coś
do powiedzenia. A ja tymczasem piszę ot tak sobie. Dzisiejszy wpis
też jest, bo trzeba, wir pracy w jakim utonąłem na ostatnie pół
roku znów się o mnie upomniał i zatonąłem w otchłani działań
wszelakich, o których pisać nie ma potrzeby. Żona potwierdza mój
pracoholizm. Ja go nie zauważam, jak nie pracuję, to śpię. A
lubię.
Prawie dwa tygodnie temu ukazał się zbiór
moich opowiadań „Horror Klasy B”. Jeszcze do mnie nie dotarły
moje kopie, ale wydawca już donosi, że całość w zasadzie już
się prawie wyprzedała... I bądź tu człowieku mądry.
Niewątpliwie moje najbanalniejsze teksty, będące jedynie
pretekstem do wyrażenia kilku opinii o horrorze i tymczasowej
wycieczki do dziejów minionych okazują się najlepiej sprzedającą
moją książką. Aukcja na rzecz WOŚP to już wydarzenie bez
precedensu, bowiem egzemplarz „Horroru...” poszedł za swą
niemal dziesięciokrotną wartość! A ja tylko chciałem pożegnać
się przekornie z taką formą literacką, bowiem jest to mój
przedostatni zbiorek opowiadań horrorowych. Jeszcze kiedyś ukaże
się „Królestwo Gore”, ale nie mam do tego teraz ni głowy, ni
serca, a nade wszystko czasu.
Z radością zaś zdradzam dwa
sekrety. Opasła powieść „Utrapieni”, którą usmażyliśmy z
Robertem w zeszłym roku znalazła dom w Videografie i jeszcze w tym
roku ukaże się nakładem tej prężnej firmy. Widziałem już
okładkę. Zrobił ją sam Darek Kocurek. Rewelacja!
Drugi sekret dotyczy drugiej powieści,
którą popełniliśmy w zeszłym roku z Robem. Dostałem pozwolenie
na puszczenia farby w wywiadach, które mam zaplanowane na najbliższe
dni, dlatego też zdradzam co nieco i tutaj. To pierwszy tom cyklu, w
którym wypuściliśmy na kraj plagę zombi. W pierwszym tomie dużo
dzieje się w moim rodzinnym mieście. Tytułu i wydawcy jeszcze
zdradzić nie mogę. Będzie jednak wspaniale.
To tyle, bo roboty jeszcze multum
przede mną, a już północ nadchodzi, połowa stycznia za nami, a
ja mam jeszcze tyle do zrobienia w tym roku!!!
A na tapecie:
FILMY:
„The Punisher: Warzone” Lexi
Aleksander. Kompletnie mnie nie obchodzi co na temat tego filmu myślą
inni. Mnie bardzo się podoba, choćby dlatego, że Punisher wreszcie
jest taki, jaki był w komiksie. Bezlitosny, brutalny i
psychopatyczny. No i wreszcie jest właściwy vilian w postaci, a
jakże!, Jigsawa. Można się przyczepić do prostoty, do kilku
naiwnych rozwiązań. Można też się przymknąć i przypomnieć
sobie, że mamy do czynienia z adaptacją komiksu. Historyjki
obrazkowej. I w tej kategorii „The Punisher: Warzone” sprawdza
się idealnie, wciągając nosem żałosną bajeczkę z Thomasem
Jane. Od wersji z Dolphem Lundgrenem też proszę się odczepić,
choć to akurat typowy film akcji z kategorii B lat 90-tych.
„Zaklęci w czasie” Robert
Schwentke. Zupełnie przypadkiem włączyliśmy telewizor i
obejrzeliśmy z żoną dziwny melodramat science-fiction, gdzie
mężczyzna mimo dziwnej przypadłości (niekontrolowanego
przenoszenia się w czasie), próbował zbudować szczęśliwy
związek z ukochaną. Intrygujące, inspirujące, stosownie ckliwe.
Muszę przeczytać książkę, na bazie której powstał film.
„X-men: Przeszłość, która
nadejdzie” Brian Singer. Kolejny film, którego zamierzam bronić,
a raczej nie słuchać cudzych opinii. Pomijając pewne
niekonsekwencje w stosunku do fabuły poprzedników (ale 1) i
poprzednicy nie zawsze byli konsekwentni, 2) komiksowa seria wiele
razy była niekonsekwentna – liczą się postacie, nie jakieś tam
przejmowanie się, że ktoś wcześniej zginął), jest to znakomity
film o superbohaterach dostarczający tego, czego oczekiwałem –
pulpowej, radosnej, ekscytującej widowiskowo, odmóżdżającej
rozrywki. Nie szukałem ambitnego kina, tylko dokładnie to co
dostałem – mutantów walczących ze światem. Bardzo się cieszę,
że po raz siódmy w zasadzie cała ekipa X-menów zebrała się w
niezmienionym składzie. Szkoda, że już jakiś czas temu zmieniono
Mistique. Najważniejsze, że dobrze się z żoną bawiliśmy i już
wypatrujemy kolejnych sequeli.
KSIĄŻKI:
Zasadniczo przestałem tutaj
zamieszczać opinię o tych, które potem ukazują się w dziale
większe recenzje, bo po co się dublować? Najlepsze, że niektóre
zamieszczam gdzie indziej, a potem o tym zapominam... Widać tak ma
być.
Tutaj mamoniowo. Prawie.
„Głód” Graham Masterton. Jakoś
umknęła mi przed laty ta książka i przeczytałem ją dopiero
teraz. Klasyczny thriller w jego wykonaniu, z tymże nacechowany
urokiem czasów, w których powstał. A więc oprócz klasycznej
plagi niszczącej Stany Zjednoczone (tutaj tytułowy głód), mamy
obowiązkowo polityczną intrygę, bezczelny Związek Radziecki,
przemoc, dużo seksu, napaści, gwałty i każda kobieta ma ogromne
piersi. Typowy Masti lat 70-80. W thrillerach wolę go w późniejszym
wydaniu. Tutaj nie mogłem się pozbyć wrażenia, że czytam
bardziej rozbudowany szkic do „Suszy”. Mimo wszystko, pięćset
stron wchłania się w tempie ekspresowym.
GRY:
A co. Czasem trzeba się odstresować.
Nie mam czasu na długie fabuły przy komputerze. W zasadzie przy
komputerze tylko pracuję. Poza tym dowiedziałem się, że nie ma
szans, by Wiedźmin 3 bujnął się na moim sprzęcie, który
specjalnie modyfikowałem pod „dwójkę”. Dlatego, jeśli już
zdarza mi się stracić kilka minut na grę, są to, oczywiście, gry
w telefonie. „Injustice”, czyli naparzanka w świecie DC Comics
najpierw zachwyciła mnie grafiką, szybko jednak znudziłem się,
widząc ile muszę się
napracować, żeby zdobyć postać Batmana
czy Supermana. A Flash i pozostałe trzy postacie, których imion już
nawet nie pamiętam, szału nie robią. Dlatego od czasu do czasu
rozluźniam się w „Marvel: Contest of Champions”. Od początku
mam Wolverina i Spidermana, dołączyli Hulk i jeszcze jacyś goście
w rajtuzach, zbieram punkty na Punishera. Raz na jakiś czas znów mam dwanaście lat.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz