Sto trzydzieści.
Blog klasyczny. Długo go
nie było. Mnie długo nie było. To był bardzo długi i ciężki
rok. I bardzo pracowity. Ale teraz powracam i choć zakładam, że
nie został nikt, kto chciałby jeszcze czytać co u mnie słychać
(skutecznie próbowałem odstraszyć wrzucając ostatnio
kilkadziesiąt zaległych i wypożyczonych recenzji), to od jutra
startuję dalej. Dziś tylko nadrabiam zaległości w „Na tapecie”.
A więc krótko o filmach i książkach, które obejrzałem i
przeczytałem w ostatnich kilku tygodniach, a jakimś cudem nigdzie
nie zrecenzowałem.
A więc:
Na tapecie:
FILMY:
„Mad Max: The Fury
Road” George Miller. Specjalnie opisuję ten film na początek,
bo jest to pierwszy film, jaki od dawna widziałem w kinie (wreszcie
wybraliśmy się z żoną na randkę). Przede wszystkim jest to
jednak najlepszy film, jaki widziałem od dobrych paru lat! Czekałem
jak opadnie wrzawa na jego temat, jak będę mógł bez nastawienia
na niego popatrzeć, ale i tak się bałem, że moje oczekiwania są
zbyt duże, szczególnie nakręcone opiniami ludzi, których zdanie
szanuję. Bzdura! Nowy Mad Max spełnił je wszystkie! Absolutnie
rewelacyjne, gwałtowne, momentami wręcz chore kino
postapokaliptyczne, które zostawia za sobą całą konkurencję we
wrakach zardzewiałych pojazdów. Ten film nie spodoba się wielu
osobom, wiele osób go nie zrozumie. To kino dla tych, którzy
dorastali w latach 80/90-tych. Ale kto by się nimi przejmował?!
Absolutne mistrzostwo, najlepszy film w tym wieku! Czekam na DVD.
„Mad Max” George
Miller. No i wyszło szydło z worka. Ktoś pomyśli, że jadę
teraz po sentymentach, odświeżyłem przed nową odsłoną...
Niestety. W młodości go nie obejrzałem, bo rodzice mi nie
pozwolili. Za brutalny. Potem oglądałem tylko horrory. Wreszcie
nabawiłem się awersji do Mela Gibsona. I przeżyłem 35 lat nie
znając szalonego Maxa. Wiedziałem, że taki istnieje, kocham
Fallouta, ale dopiero teraz obejrzałem pierwowzór i... odpadłem!
Wspaniały, zimny film pokazujący upadek wartości i świata,
western postapokaliptyczny. Nic się nie zestarzał.
„Mad Max 2” George
Miller. Kontynuacja nadrabiania zaległości. Ten film widziałem
niegdyś we fragmentach, ale chciałem wreszcie obejrzeć cały nim
udałem się do kina na „The Fury Road”. No cóż, pewne stroje
się zestarzały, ale w gruncie rzeczy, to jeszcze lepsza,
niewiarygodnie energetyczna wizja zdegenerowanego świata, w którym
liczy się tylko brutalność i paliwo. Wizja, której zdawać się
mogło nie da się przeskoczyć. Nowy Max jest na szczęście
dowodem, że można i to zachowując logikę jak przystało na
solidną kontynuację.
„Bitwa pod Wiedniem”
Renzo Martinelli. Nie używam brzydkich słów na swoim blogu. Z
zasady. Więc powiem krótko – ależ to kupa jest. Widać, że ktoś
tu chciał zrobić nową wersję 300 (niektóre cyfrowe ujęcia są
naprawdę świetne), ale poza tym... Aktorzy, którzy sami nie
wiedzą, co tu robią (poza Adamczykiem), bitwa biedna jak potyczka
pod stadionem i uproszczenia religijno-fabularne, że aż dziw
bierze, że reżyser nie stał nad widzem i nie tłumaczył mu – o,
a teraz chodziło mi o to, że... Strata dwóch godzin. Dobrze, że w
tym czasie uzupełniałem papierki...
„Wojna Z” Marc
Forester. Nie interesuje mnie, co myślą o tym filmie inni. Po
pierwszych kilku minutach sam przestałem liczyć na adaptację prozy
Maxa Broksa. I dałem się porwać widowisku, które choć momentami
hollywoodzkie pokazało najbardziej dzikie i wściekłe zombie jakie
widziałem. A widziałem już wiele. Pewnie jestem jedynym, który
liczy na kontynuację.
„Nad Życie” Anna
Plutecka - Mesjasz. Ciężko pisać opinię o filmie, który
opowiada tak smutną, prawdziwą historię. Gdzie dwoje znakomitych
(choć niedocenianych) polskich aktorów stara się wygrać więcej
niż dał im scenariusz. Szkoda ubóstwa bijącego niemal z każdego
kadru, który upodabnia film do teatru telewizji... Może o to
chodziło, o skromność współgrającą z główną bohaterką?
Kino samo w sobie piękne, ale jednocześnie pokazujące wszystkie
bolączki polskiej kinematografii.
Książki:
Pogubiłem się ile
książek w celach recenzenckich przeczytałem w ostatnich czasach.
Wiem na pewno, że dla odprężenia, nie dla kolejnego testu
zagłębiłem się w lekturę tych oto utworów:
„Domofon” Zygmunt
Miłoszewski. Bardzo żałuję, że przeczytałem ten horror...
teraz. Umknął mi przed laty, a teraz odczuwam, że mocno się
zestarzał. To nie tak, że jest zły. To wciąż jeden z najlepszych
współczesnych horrorów opowiadających historie nawiedzonego
bloku. Ale po pierwsze naczytałem się już Orbitowskich, Małeckich
i jednego Ćwieka, którzy ten współczesny horror zrobili lepiej.
Po drugie, jakoś każdy większy zwrot akcji udało mi się
przewidzieć, a niektóre motywy odnalazłem... we własnej
twórczości. Krótko mówiąc- świetna książka, ale przegrała z
mymi nad wyraz wygórowanymi oczekiwaniami...
„Zupa z pokrzyw”
Izabela Chojnacka-Skibicka. Romans, realizm fantastyczny i
ogromna dawka regionalizmu, czyli dowód na to, że w moim regionie
są autorzy, którzy mogą i chcą pisać. Może pewne rzeczy są
tutaj nadmiernie uproszczone, niemniej czyta się to szybko i
znakomicie, a dziesiątki czytelników na spotkaniach autorskich dowodzą
jasno, że Iza Skibicka jeszcze nieraz nas zaskoczy.
„Ciemnia” Graham
Masterton. Powrót do cyklu o Jimie Rooku. Tym razem nasz dzielny
nauczyciel styka się z duchem związanym ze sztuką fotografii, co
sprowadza się do walki z potworem będącym skrzyżowaniem człowieka
z aparatem. Klasycznie nowi uczniowie, słynne przemowy Jima i dużo
świetnej akcji przeplatanej z horrorem. Przyznaję, że pierwsze
tomy nie przekonały mnie od razu, ale im dalej w las, tym bardziej
cenię ten cykl Mastertona.
„Złodziej dusz”
Graham Masterton. No i z tym tomem mam problem. Fabularnie jest
znakomity. Wyraźnie Masti naoglądał się azjatyckich horrorów.
Mamy więc ucznia z Korei, za sprawą którego pojawia się bardzo
niebezpieczny i nieprzyjemny demon, jeden z najlepszych u Mastertona.
Niestety, autor kompletnie zapomniał chyba o czym jest jego cykl,
bowiem zmienił całkowicie charakter Rooka (który stał się
nadętym, obrażającym uczniów bufonem), wprowadził typowe dla
siebie sceny seksu (których wcześniej w cyklu na szczęście nie
było), a nawet zmienił płeć kota głównego bohatera. Że o
pomieszaniu jego wieku nie wspomnę. Tak więc sukces połowiczny.
„Ogród zła”
Graham Masterton. Ostatni tom cyklu o Rooku. Niestety, Jim
pozostał bufonem, a Tibbles kocurem, ale poza tym mamy armagedon
pełną gębą w horrorowej wersji biblijnego mitu o Adamie, Ewie i
Lilith. Po „Złodzieju dusz” tendencja wzwyżkowa, ciekawe, czy
to rzeczywiście świetne zamknięcie serii, czy jednak (jak w
przypadku „Manitou”) Masti będzie jeszcze coś próbował na tym
ugrać. Wolałbym, żeby nie, tym bardziej, że ostatnio świetnie mu
idzie z cyklem o Katie Maquire.
„Nigdziebądź”
Neil Gaiman. Wiele lat wzbraniałem się przed Gaimanem.
Przeczytałem kiedyś „Gwiezdny pył”, potem „Księgę
cmentarną”, obejrzałem „Koralinę” i choć wszystko mnie się
podobało, nie poczułem zachywtu. Dzięki żonie, która pomogła
mojemu synkowi uczcić Dzień Ojca, otrzymałem tę oto książkę,
która pochłonęła mnie całkowicie. Choć początkowo miałem
skojarzenia z Barkerem, niektórymi Kingami, koniec końców dałem
się porwać finałowi i zrozumiałem co i jak. Przepiękna,
nostalgiczna powieść. Po przeczytaniu przy okazji „Drażliwych
tematów” i właśnie „Nigdziebądź” zaryzykuję stwierdzenie,
że chyba mam kolejnego ulubionego autora.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz