Łukasz Orbitowski
ZAPISKI NOSOROŻCA
wydawnictwo: SQN
stron: 275
stron: 275
ocena: 5/6
Autor „Tracę ciepło” w ostatnich latach
urósł do miana twórcy, z którym się trzeba liczyć, czy tego się chce,
czy nie. Konsekwentnie rozwijający swój styl w różnych odcieniach
fantastyki i grozy, jednocześnie chętnie próbuje innych gatunków i form
literackich. Były już bajki, był dramat, teraz przyszedł czas na
„Zapiski nosorożca”, specyficzny dziennik z podróży wymieszany z
legendami Czarnego Lądu. Próżno tu jednak szukać typowej literatury
podróżniczej skrzącej się od anegdot, ciekawostek, penetrowania i
przybliżania odmiennych krajów. Łukasz, jak to on, wszystko robi po
swojemu serwując nam książkę, która stanowi sto procent zawartości
Orbita w Orbicie.
Autor bez skrępowania przyznaje, że nie
jest ani reporterem ani podróżnikiem i w żaden sposób nie chce
pretendować do tego miana, bo obraziłby zarówno tych reporterów i
dziennikarzy, których szanuje, jak i tych szacunku niegodnych. I równie
otwarcie wyznaje, że Afryki, którą poznawał przez trzy tygodnie, nie
zrozumiał. Podsuwa radę, by lubujący się w szufladkach nazwali książkę
długą pocztówką. Sprytne. Ale bliżej tu wizytówki stylu Orbitowskiego w
dwóch jakże odmiennych i jakże specyficznych odmianach.
Pierwsza to zapiski z podróży, w którą
autor wyruszył ze swą partnerką Agatą. Dwójka radosnych, ciekawych
świata ludzi przez trzy tygodnie zwiedzała Republikę Południowej Afryki,
ale na własną rękę, bez przewodnika i biur podróży. Dzięki temu owa
podróż okazała się bardziej emocjonująca, ale i zdecydowanie bliższa
„prawdziwej” Afryce, którą bohaterowie dziennika zdołali zobaczyć.
Celowo nie ryzykuję sformułowania „poznać”. Tu spotykamy Orbitowskiego
gawędziarza-filozofa, którego znamy z licznych felietonów i recenzji.
Autor po prostu opisuje kolejne dni, z jednej strony drobiazgowo
informując co było jedzone i pite (oraz że było tanio), z kim i o czym
rozmawiano, co widziano. A także co go zirytowało, jak na przykład
stłuczka w wypożyczonym samochodzie. Orbitowski nie przebiera w słowach i
jeśli uznaje, że trzeba, rzuca mięsem, dosadnie komentuje i nie pozuje
na wytwornego turystę-inteligenta, martwi się czy nocą po ciemku stłukł
pełną czy pustą flaszkę z alkoholem. Z drugiej jednak strony co rusz
popada w zadumę, w wyjątkowy tylko dla niego sposób zatrzymując się nad
pięknem, ale i też brzydotą. Popada w dygresję od lovecraftowskich
naleciałości, po rozważania niemal teologiczne, jednocześnie ukazując
swoją niezwykłą wrażliwość (choćby rozważania o biedzie, czy żelkach w
bagażniku). To Orbitowski, jakiego bardzo cenię. Wyczulony obserwator,
który daje zastanowić się nad tym, co zobaczył, nie podając na talerzu
jasnych odpowiedzi. Bo w nich zawsze tkwi odrobina melancholii i
tęsknoty za utraconym.
Druga odmiana to opowiadania.
Króciutkie, ledwie kilkustronicowe parafrazy afrykańskich legend, jakie
autor zebrał podczas podróży. I tu pojawia się Orbitowski prozaik,
jakiego bardzo lubię. Owe historie prezentują obraz Afryki niezwykle
mroczny i ponury, a przede wszystkim pełen niesprawiedliwości i
okrucieństwa. Mamy więc do czynienia z ludowymi horrorami w egzotycznym
sosie. I jakże bliskimi tradycyjnej prozy autora. Bo w każdej z nich
czai się dogłębny smutek i dramat, którego nie sposób przezwyciężyć
(szczególnie ujęły mnie „Drewniana Dziewczyna”, „Masilo i Masiloyane”,
„Malembatata” i „Makoma”).
Orbitowski kłamie. Jego książka mówi
więcej o Afryce, niż wiele kolorowych reportaży. Właśnie owo zestawienie
dnia codziennego mieszkańców RPA wraz z ich legendami (i idącą za tym
mentalnością) uwypukla odmienność i wyjątkowość tamtejszych ludzi. I
chociaż nie pozwala ich zrozumieć, daje rozumieć. A to już bardzo dużo.
Jedno trzeba jednak zaznaczyć. Nie jest to książka dla czytelników,
którzy wcześniej nie mieli do czynienia z twórczością Orbitowskiego.
Specyfika jego prozy i publicystyki może się okazać za trudna do
zniesienia przeciętnemu zjadaczowi chleba. Chyba dopiero teraz
zrozumiałem zamysł twórcy. Ciężar tych opowiadań uczyniłby tę książkę
tak przejmującą i ponurą, że konieczne było złagodzenie jej
łagodniejszymi fragmentami z życia codziennego. Ale i tu nie ma
odpoczynku. Orbitowski znów zmusza do refleksji. To podróż na własną
odpowiedzialność.
Oryginalna recenzja na serwisie DZIKA BANDA
Oryginalna recenzja na serwisie DZIKA BANDA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz