DZIKIE KARTY
wydawnictwo Zysk i S-ka
stron: 652
stron: 652
ocena: 3/6
Na fali popularności serialu „Gra o Tron” nazwisko George’a
R.R. Martina urosło do miana klasyka gatunku. Czy jest to jednak powód
by kupować każdą książkę, na której owo nazwisko widnieje?
„Dzikie karty” to właśnie jedna z takich pułapek, na które mogą się
naciąć nieświadomi i mało spostrzegawczy czytelnicy. Tym bardziej, że
widniejące nad przyciągającym wzrok mianem „redakcja i wybór” zostały
zapisane odpowiednio małymi i zlewającymi się z tłem literami. Lojalnie
więc ostrzegam, George R.R. Martin jest jedynie głównodowodzącym tej
antologii, w której swe umiejętności prezentują zarówno mistrzowie
gatunku (Roger Zelazny, Tom Wolfe), jak i twórcy mniej znani i
popularni. Siłą rzeczy odbija się to na jakości, tym bardziej, że
większość tekstów została napisana pierwotnie w roku 1986, a trzy z nich
dorzucono do składu w 2010. Tu również widać rozbieżność, która może
odbić się na lekturze.
A czym jest sama lektura? To dość interesujący pomysł rozliczenia się
z superbohaterami znanymi z komiksowych historii. Według legendy Martin
wraz z kilkoma przyjaciółmi rozważał kiedyś co by się stało z takim
Supermanem, gdyby musiał odpowiadać przed komisją Hoover’a, albo gdyby
inny heros walczył z problemami codzienności. Z tego zrodził się pomysł
stworzenia uniwersum bardziej ludzkich, często zgorzkniałych postaci.
Swoiste odarcie superbohaterów z młodzieżowych barw przypomina konwencję
„The Watchers”, jednak Martin wraz z kolegami idą dalej. Wydany właśnie
przez Zysk i S-ka tom opowiada historię powstania owych bohaterów, jest
swoistym „genesis” postaci. Oto zaraz po II wojnie światowej Ziemię
atakuje wirus, w wyniku którego niektórzy ludzie zyskują niezwykłe moce
(i stają się swoistymi Asami), a innych dotyka kalectwo i deformacja
(tym przypada określenie Jokerów). Jedni postanawiają wykorzystać swe
nowe moce dla własnych korzyści, inni wręcz przeciwnie. Klasyczny
schemat narodzin superbohaterów zostaje tu podany w surowej, wręcz
szarej formie, bez kolorowych strojów, trykotów i peleryn, w zasadzie
nawet bez formalnych przydomków. Należy jednak pamiętać, że jest to
dopiero początek i pierwszy tom bardziej rozbudowanej (czy może być
inaczej w przypadku Martina?) historii. Owo uniwersum blisko dwadzieścia
lat temu cieszyło się w Stanach znaczną popularnością. Pytanie jednak,
czy współczesny, polski czytelnik będzie chciał się wgryzać w
alternatywną historię Ameryki i czy nie pogubi się w natłoku postaci i
bohaterów? Doceniam rozmach antologii, bardzo podoba mnie się
przenikanie kolejnych tekstów, nie mam wątpliwości, że magia nazwiska
uczyni książkę bestsellerem, a my doczekamy się kolejnych odsłon
„Dzikich kart”. Uprzedzam jednak wszystkich miłośników Martina, że
omawiana książka to antologia ponurych opowiadań science-fiction różnych
autorów wymieszanego z historią alternatywną. Jak większość antologii,
nierówna. Przeczytać można z nadzieją na większą atrakcyjność kolejnych
odsłon serii.
Recenzja zamieszczona wcześniej na portalu DZIKA BANDA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz