piątek, 27 czerwca 2014

Opóźnienia i koncerty

Sześćdziesiąt dziewięć.
Opóźnienia.
Czyli standard w tym jakże interesującym kraju nad Wisłą. Jestem już naprawdę zmęczony ostatnimi tygodniami/miesiącami, niemniej, satysfakcję z całkiem nieźle wykonanej pracy odczuwam. A co. Działo się w tym roku, i w pracy zawodowej, i pasjach wszelakich, realizować starałem się wszelkie plany i przyznać muszę, że półrocze wypada satysfakcjonująco. Więc żeby trochę ponarzekać wspomniane opóźnienia:
KSIĄŻKI:
„Wolfenweld” - czyli moja powieść dark fantasy. Ukaże się w tym roku, to pewne, o ile tylko znajdę czas, by siąść nad poprawkami. A więc może być różnie.
„Bóg Horror Ojczyzna: Wszystko spłonie” - edycja papierowa jednak nie zdąży ukazać się w czerwcu, a premiera przesunie się na lipiec, co z kolei spowoduje, że tom trzeci „Oko cyklonu” wypełznie na świat na przełomie sierpnia i września.
„Horror Klasy B” - zbiór opowiadań, który miał być krótkim podsumowaniem pewnego etapu w moim życiu rozrósł się niezmiernie, osiągając liczbę ponad 562 000 znaków. Wydawca na razie się załamał i myśli co z tym fantem zrobić. Wierzę jednak i w niego, i w tę sprawę. Uda się.
„Utrapieni”. Nasza ogromna powieść, którą napisałem z Robertem Cichowlasem znajduje się w fazie poprawek i szlifów, na co poświęcimy najbliższy tydzień lub dwa.
Niniejszym wszystkie pozostałe projekty literackie zostają zawieszone na co najmniej najbliższe kilkanaście dni.
MUZYKA:
„Drunken Devil”, czyli drugi album DAMAGE CASE ukaże się dopiero jesienią, choćby dlatego, że choć mamy już nagrane bębny, to resztę zrealizujemy w tym miesiącu. Powód? Koncerty, wakacje i takie tam. Co do koncertów to dwa najbliższe dziś w klubie Metro, drugi jutro w RockOucie. Oczywiście w Gdańsku.




„Poganica (1034-1038)”, czyli debiut WILCÓW również zapowiedziano na jesień. Powodów jest mnóstwo, główny to pieniądze.
Tyle na dziś, bo czas goni.
Bez odbioru.

niedziela, 15 czerwca 2014

Lovecraft, Wałęsa i cyfrowej Alicji koniec

Sześćdziesiąt osiem.
Dziś znów bez introwertycznych ucieczek, choć z drugiej strony ujawniam swój zachwyt nad książką i filmem w sposób, który mówi o mnie dość dużo... 


KSIĄŻKA:
      „H.P. Lovecraft - Biografia”. S.T. Joshi. Wreszcie ukończyłem to niewątpliwie wybitne dzieło. Ale czy można być obiektywnym wobec książki, która w tak szczegółowy, drobiazgowy i obiektywny (w większości przypadków) sposób na ponad 1000 stron opisuje życie mojego ulubionego pisarza? Czy można być obiektywnym, jeśli redakcję tej książki przeprowadził mój przyjaciel i współautor – Robert Cichowlas? I po raz trzeci spytam o obiektywizm, gdy tłumaczem jest największy znawca i specjalista od H.P.L-a, Mateusz Kopacz, którego chciałbym nazwać przyjacielem, niestety, nie starcza mi czasu, erudycji i oczytania by równać się z jego poziomem... Powtórzę jednak, biografia Lovecrafta autorstwa Joshiego to rzecz wybitna. Spowodowała, że na całe mnóstwo rzecz spojrzałem inaczej, ba, wciąż analizuję różne jej aspekty czy to w kategoriach filozofii czy literatury. Wstydzę się tego, że lat temu dziesięć sam uważałem się za speca od Loviego, bo tak naprawdę nie wiedziałem NIC. I cieszę się, że rok temu, gdy podjąłem decyzję o napisaniu popularno-naukowej książki związanej z Lovecraftem, postanowiłem najpierw dokładniej przysiąść do badań, na które mi czasu nie starczyło. Pomysł zamierzam ruszyć znowu, ale na pewno będzie to wyglądało inaczej niż planowałem. No i na pewno będę musiał prosić o pomoc specjalistów :)
        Zawsze to mówiłem, zawsze podkreślałem, że Samotnik z Providence (ha, samotnik, dobre sobie) to człowiek niezwykły, którego dzieła zmieniły oblicze literatury i grozy. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak wybitnym, złożonym, ale i błądzącym był człowiekiem. Z biografii wyłania się bowiem postać geniusza, kompletnie zagubionego w swoim własnym świecie, nie potrafiącego często odnaleźć się w realiach świata rzeczywistego. Jest to lektura imponująca i wstrząsająca, która odmienia życie. Tak jak twórczość Loviego, tak jak on sam. Nawet tyle lat po śmierci, swoją osobowością i wypowiedziami wpływa na innych. A przede wszystkim skłania do przewartościowania wielu aspektów własnego życia. Tak wielu, że wgłębiać się tutaj nie będę. Chcę tylko zwrócić uwagę na jedną rzecz, która dzięki Mateuszowi Kopaczowi, wydawnictwu SQN i paru innym osobom ostatnio zaczyna docierać do polskich czytelników. Lovecraft nie był ojcem i mistrzem horroru. On był mistrzem słowa pisanego, a jego żywiołem były listy, które są wprost niewiarygodną kopalnią wiedzy, spostrzeżeń i filozoficznych odniesień. Groza? Opowiadania? To tylko dodatek do wybitnej twórczości epistolarnej. Warto by jeszcze wspomnieć o wierszach, ale rozbije mi to całkiem akapit i wpis...


FILM:
        „Wałęsa: Człowiek z nadziei” Andrzej Wajda. Nie przepadam za polskim kinem. Szczególnie w wydaniu Wajdy, który zawsze tworzył filmy nad wyraz patetyczne. Ale może ja po prostu do nich nie dojrzałem? Pamiętam, że wbrew wszystkim, „Pan Tadeusz”, mnie się podobał. Do tego filmu zabierałem się jednak długo i nie byłem pewien, czy chcę go zobaczyć. Przekonał mnie kumpel z pracy, co więcej, sam przyniósł własną kopię DVD, żeby mnie zachęcić. No i obejrzałem.
     Przykre patrzeć, czy raczej uświadamiać sobie, jak szybko zapomina się o tym co złe było, jak szybko znieważa się tych, którzy o wolność i spokój naszych czasów walczyli. Bo i ja w pewnym momencie o Wałęsie myślałem różne rzeczy, szczególnie gdy wyskakiwał mi zewsząd ze swoją rodziną i głupkowatymi wypowiedziami. Potem zniknął, a jego sława też mocno przygasła. A wystarczyło kilka pierwszych minut, by wszystkie wspomnienia dzieciństwa i młodości powróciły i uderzyły mocną falą. Wajda nie ukrywa, że tym filmem wystawił pomnik Wałęsie. Pomnik często przekoloryzowany, bo wiele scen nigdy w rzeczywistości nie zaistniało. A jednak jest to obraz, który z chęcią polecę innym, z radością puszczę swym dzieciom gdy dorosną, a swoim uczniom ze starszych klas w odpowiednim momencie. Bo Wałęsa jest taki jak pokazał, jak zagrał go tutaj wybitnie Robert Więckiewicz. Może i prosty, by nie rzec prostacki, ale pewien swych racji, swej walki o wolną Polskę. To co było potem, różne mniejsze lub większe skandale z dziećmi czy w programach telewizyjnych nie przesłonią tego co dla naszego kraju uczynił. I taki pomnik ja szanuję i doceniam. Doceniam też to co zrobił Wajda. Znakomita realizacja, zdjęcia i aktorstwo, to już standard w przypadku tego reżysera. Fakt, że akcja rozgrywa się w miejscach, w których bywałem wielokrotnie (Stocznia Gdańska na ten przykład) tylko wzmocniło moją empatię. Ale absolutnym mistrzostwem jest muzyka. Wajda zrezygnował z klasycznej, orkiestrowej oprawy, która ściskałaby patosem gdy trzeba, a dodawała animuszu w innych momentach. Zamiast tego wykorzystał nieśmiertelne utwory z epoki, które mówią same za siebie i subtelniej podkreślają wymowę. Bo czy gniewne protest songi Brygady Kryzys, Aya RL, czy wreszcie evergreen Chłopców z Placu Broni „Wolność-kocham i rozumiem” nie wyraża więcej niż nadęta orkiestra dęta? Czy trzeba więcej pokazać, gdy w trakcie strajku w stoczni w tle łupie Proletaryat ze swoim „Hej, naprzód marsz?”. Zabawne, ale Wajda nakręcił właśnie swój najlepszy film w moim mniemaniu. Za humor, za pomnik, za muzykę i podejście. Wielkie brawa. Ja jestem świadom pewnych nagięć, umowności i tego, że ten film ma bardzo dużo wad, które nie zapewnią mu miejsca pośród klasyków. Ale ma tę wspomnianą w tytule nadzieję, chęć do życia i walki o swoje, która czyni go dla mnie wyjątkowym. Bo takie filmy też są potrzebne.

GRA:


„Alice: Madness Returns”. Wreszcie skończyłem. Uff. Początek był średniawy, końcówka duużo lepsza. Szczegóły w recenzji na HO.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

niedziela, 8 czerwca 2014

Ogłoszenia drobne (bardzo)

Sześćdziesiąt siedem
Ogłoszenia drobne. Nawet bardzo drobne.
Czyli krótko.
14 czerwca, o godzinie 11-stej w Księgarni Sławomir Szymula odbędzie się spotkanie autorskie ze mną. Serdecznie zapraszam.


W dniach 26-27 lipca w Szczecinku będzie konwent fantastyki Gryfcon. Mam zaszczyt być jednym z gości tej imprezy.
Tyle jeśli chodzi o plany wakacyjne.
W październiku będę też na Kfasonie w Krakowie.
I już.
Koniec.
Bez odbioru

sobota, 7 czerwca 2014

Sequelowo-mamoniowo

Sześćdziesiąt sześć.
Są dni kiedy nie chce się nic pisać, bo strach, że się napisze za dużo.
Nie będzie więc żadnego co u mnie, nie mam też ochoty na autopromocję.
Dziś krótko o filmach, które obejrzałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Jak widać, jest tu bardzo mamoniowo i sequelowo.

FILMY:

Superman II” Richard Donner, Richard Lester. Kapitalny film katastroficzny. Na ziemię przybywa trzech pobratymców Kal Ela, w tym szalony generał Zorg. Wszyscy dysponują takimi samymi mocami jak Człowiek ze Stali, a ten tymczasem postanowił się uczłowieczyć i oddał serce Lois, by zostać zwykłym śmiertelnikiem. Pamiętam, że byłem dzieciakiem, kiedy wujek zabrał mnie na ten film do kina. Powiedziałbym, że pewnie dlatego mam do niego taki sentyment. Ale jeśli spojrzeć na to, że był kręcony razem z jedynką, a współczesna wersja bardzo do niego nawiązuje, wypada tylko powiedzieć, że to dobry film jest. I choć te wszystkie efekty trącą już myszką, a większość akcji bardziej śmieszy, to jednak jest to produkcja, na której nie sposób nie bawić się dobrze. Żeby nie było za wspaniale, tak jak w pierwszej części trzeba było coś zepsuć i Superman potrafił cofnąć czas, tak tutaj potrafi pocałunkiem wywołać... amnezję. Opuszczam zasłonę milczenia, bo mógł to być najlepszy Facet w majtkach na rajstopach z Reevem.

Superman III” Richard Lester. Na ten film też zabrał mnie wujek. Ciekawe, czy chciał zaimponować siostrzeńcowi, czy po prostu wstyd mu było iść samemu. Nieważne. Ważne, że ten zachwycił mnie jeszcze bardziej, a dziś dalej należy do ulubionych. Dlaczego? Bo tu już nikt nic nie udaje. Richard Pryor sprawił, że film stał się pełnoprawną komedią, co najlepiej udowadnia przezabawny początek pełen slapstikowych gagów niczym z czarnobiałych komedii z Charlie Chaplinem albo Flipem i Flapem. Fabuła? Genialny informatyk na zlecenie szalonego milionera ma zabić Supermana tworząc kryptonit. W wyniku pomyłki i niedopatrzenia stworzona skała zamiast uśmiercić superbohatera czyni go złym. Albo po prostu ludzkim. Supcio więc przestaje pomagać, za to chętnie rozrabia, również po pijaku. Oczywiście, musi dojść do wewnętrznej walki, a potem wielkiego finału z megakomputerem jako przeciwnikiem. Śmieszny to film. Z każdym rokiem coraz śmieszniejszy, a dzięki temu coraz lepszy. Tylko jak człowiek patrzy, że to lata 70-te, a technologia w Stanach była taka jak u nas trzydzieści lat później...

Piątek 13stego part II” Ron Kurz. Sequel, który zrodził najdziwniejszą serię horroru. Dlaczego najdziwniejszą? Będzie spoiler. W części pierwszej matka mordowała młodzież w leśnym obozie, bo mściła się za śmierć swego małego syna, który utopił się w wyniku nieodpowiedzialności opiekunów. W części drugiej mamy streszczenie poprzednika, a potem ktoś morduje (w jej własnym mieszkaniu!!!) jedyną ocalałą z masakry w „Crystal Lake”. Okazuje się, że Jason (ten utopiony chłopczyk) jest już duużym facetem, od lat żyje sam w lesie (skąd więc trafił za jedyną ocalałą??), i mści się na przypadkowych obozowiczach za śmierć swojej matki. Tak, tej, która zginęła mszcząc się za jego śmierć. Durne, prawda? A jednak twórcom udało się dość krwawo i banalnie poprowadzić (niezbyt długą) całość do końca, kopiując przy tym co się da z oryginału, włącznie z finałowym pojawieniem się Jasona. Głupie to to, ale klimat lat 80-tych oddaje znakomicie i wciąż pozostaje niezłym slasherem. Tylko ta fabuła...

Piątek 13stego part III” Steve Miner. Udało się raz, czemu nie mogłoby znowu? Jason nie zginął więc w części poprzedniej, ale dalej metodycznie zabija kolejnych idiotów, znaczy młodzież, która przyjechała nad jezioro w celach... różnych. Idzie mu to bardzo dobrze, bo choć film jest jeszcze bardziej absurdalny od poprzednika (w finale z jeziora wychodzi Pamela – matka Jasona!), to po pierwsze Jason tutaj wreszcie zaczyna szaleć z maczetą, po drugie, to tutaj wkłada hokejową maskę, która stanie się jego odwiecznym atrybutem. Film sam w sobie jest bardzo średnim, no dobra, kiepskim slasherem, ale sprawił, że zaczęto myśleć nad częścią kolejną.

Piątek 13stego part IV – Ostatni Rozdział”  Joseph Zito. No i ta pojawia się wraz z odsłoną zatytułowaną „The Final Chapter”. Logiką nikt się nie przejmuje, więc Jason grasuje dalej nad jeziorem, ale w odległości od „swojego” obozu. Chyba po prostu metodycznie wykańcza każdy napotkany. W tym akurat, oprócz kolejnej partii chętnych do zabawy i rozbieranek młodzieńców i niewiast znajduje się młody, wrażliwy chłopiec – Tommy (w tej roli już rozpoznawalny, ale jeszcze stojący na progu wielkiej kariery Corey Feldman. Stanie się on nemezis Jasona. Film poza częścią pierwszą najlepszy w serii, bo choć niepozbawiony wad slasherów lat 80-tych, potrafił wycisnąć z wyświechtanej fabuły coś ciekawego, a do tego zapewnia godziwą rozrywkę wciśniętą w ramy standardowych 90-ciu minut. Po co robić dłuższe filmy?!

Piątek 13stego part V – Nowy początek”  Danny Steinmann. Widać poprzednie sprzedały się zbyt dobrze, by zrezygnować z kolejnej. I oto Jason powraca, tym razem mordując pensjonariuszy młodzieżowego zakładu resocjalizacyjnego. Oczywiście znajdującego się nad jeziorem. Znamienny jest fakt, że jednym z pacjentów jest dorosły już Tommy (dlaczego oni tak szybko rośli w latach 80-tych? W poprzedniej części, nakręconej rok wcześniej chłopak ma lat 12, rok później co najmniej 17-ście). Twórcy zaś uparcie starają się nam wmówić, że to nie Jason (no bo to nie on, w końcu nie żyje, nie?) tylko Tommy, któremu się w główce pomieszało. To mogłoby się udać, bo sam pomysł nie był zły, ale aktorstwo i fatalna fabuła rozbijają wszystko. Ta młodzież, która gra „lekko upośledzonych świrów”, dobija sztucznością i idiotyzmem. I jeszcze ten mały chłopak, który zawsze wyglądał dla mnie jakby się urwał z jakiegoś Webstera albo Cosby Show, a przynajmniej chyba wydaje mu się, że tam gra... Widać, że ktoś tu chciał zrobić rzeczywiście nowy początek, tworząc naśladowcę Jasona. Pomysł zacny, ale król jest tylko jeden. Niestety, ja muszę odpocząć od serii. Uwielbiałem ją przed laty, pałowałem się każdą odsłoną, ale chyba lata robią swoje. Na razie tylko dwie odsłony jako tako zniosły próbę czasu...

Hellraiser” Clive Barker. Natomiast ten film nie zestarzeje się nigdy. Arcydzieło Clive'a Barkera, które poraża pomysłowością i brutalnością. Czy raczej obrzydliwością. Bo w końcu to gore jest, a więc pokaz obrzydliwości, nie grozy. Jest to historia bardzo złego Franka, który przez życie szukał rozkoszy cielesnych i znalazł je w... Piekle. Udało mu się stamtąd uciec, ale by odzyskać ciało, potrzebuje ofiar. Te dostarcza mu żona jego brata, zakochana w nim Julia. I już samo to wystarczyłoby za mocny film, ale Barker dorzucił tu jeszcze Cenobitów, absolutnie oryginalne demony, które ścigają Franka i pojawiają się na wezwanie, którym jest kostka Le Marchanda, otwarta przez Ashley, pasierbicę Julii. Chociaż Cenobici pojawiają się na ekranie na krótko i dopiero po 60-ciu minutach filmu, chociaż końcówka jest po prostu idiotyczna, film i tak pozostanie dla mnie kultowym. I nie dam się przegadać.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 3 czerwca 2014

Muzyczne podróże - IRON MAIDEN cz. 2

Sześćdziesiąt pięć.
Nie ma czasu na nic, więc tylko dla przejawu aktywności, ciąg dalszy moich rozważań o Iron Maiden.
Co innego może jutro.

IRON MAIDEN cz. 2


Somewhere in Time” (1986).  To był czas, kiedy IRON MAIDEN znajdowało się na absolutnym szczycie heavy metalu. I moment, w którym zespół uświadomił sobie, że nagrywając wciąż w tym samym stylu strzelą sobie w stopy. Dlatego na kolejnym wydawnictwie zmienili formułę, z jednej strony dociążając całość, z drugiej wprowadzając dużo nowoczesności poprzez zastosowanie syntezatorów gitarowych. I oto pojawił się album bardzo niedoceniony, bowiem na tej płycie nie ma ani jednego słabego numeru, a całość, od jednej z najlepszych okładek w historii grupy, po futurystyczny koncept wypada naprawdę znakomicie. A to, że wiele osób uznało ten album za lekki ukłon w stronę szerszej publiczności? Bzdura. Szczególnie z perspektywy czasu. Trudno mi tu wyróżnić jakieś utwory szczególnie, bo to pierwsza z płyt ajronów, na której podobają mnie się naprawdę wszystkie kompozycje po kolei i żadna nie sprawia wrażenie zbędnej. Gdybym jednak musiał, to wskażę „Wasted Years” (za kapitalną zagrywkę, tekst i solo Adriana), „The Loneliness of The Long Distance Runner” (za galopady i tekst ponownie) i „Alexander the Great” (za całokształt).


Seventh Son of the Seventh Son” (1988). Album uznawany przez wiele osób za najważniejszy i najlepszy. W tym również za szefa grupy, Steve'a Harrisa. Moja opinia jest zgoła odmienna. Dość powiedzieć, że lata temu, gdy dopiero zaczynałem przygodę z muzyką metalową i namiętnie zasłuchiwałem się METALLICĄ, SLAYEREM, MEGADETH, a powoli łykałem SEPULTURĘ i OBITUARY, postanowiłem zbadać, co to jest to IRON MAIDEN. Okładki mówiły jedno, muzyka drugie. Pożyczyłem od kumpla ten album i po trzecim numerze poddałem się. Na dobre dwa, czy trzy lata skreśliłem ajronów z listy metalowego „must have”. Dlaczego? Bo tu grupa poszła jeszcze dalej w rozmiękczaniu stylistyki, a syntezatory zdominowały całość albumu. Dziś doceniam taki zabieg. Szczególnie, że zespół próbował odświeżyć formułę. Te akustyczne wstawki, mroczny środek kompozycji tytułowej ocierający się wręcz o geniusz, wielki koncept tekstowy, no i niebanalne umiejętności muzyków przekładające się na imponującą technikę (sokówki w rewelacyjnym „Infinite dreams” czy zagrywki basowe w „Only the Good Die Young”), czy też wspaniałą melodykę (refreny „The Evil That Man Do” czy „The Clairvoyant”). To bardzo dobry album, rzetelny i maksymalnie przebojowy. I to jest chyba jego największa wada. Ajroni dotarli do punktu, gdzie metal ociera się o pop, a w takim „Can I Play With Madness” w tę stylistykę wpada. I choć zawsze drę się „Up the Irons”, czterokrotnie widziałem ich na żywo i chętnie pojechałbym raz jeszcze, to tej kompozycji chronicznie nie znoszę. I nikt mi nie wmówi, że jest dobra. Albo, że to heavy metal.


No Prayer For The Dying” (1990). Zespół przechodził poważny kryzys. Jak już się jest na szczycie i nie można zdobyć więcej, trzeba walczyć, żeby się utrzymać. Zostać wiernym sobie i jednocześnie oryginalnym. A przede wszystkim pozostać grupą ludzi, których bawi wspólne tworzenie muzyki, a nie produkowanie kolejnych hitów. Tempa nie wytrzymał Adrian Smith, który zrezygnował z muzyki metalowej i rozpoczął karierę solową. Jego miejsce zajął cyrkowiec Janick Gers. To bardzo dobry gitarzysta, który od lat głupieje, skacze i biega po scenie. I jakoś mnie w tym wszystkim nie przekonuje. Bo o ile i Murray i Smith posiadają własny, unikalny styl, to Gers jest wybornym technikiem, który zagra wszystko, ale czy coś swojego? Dobra, wracam do albumu. Został nagrany na spokojnie i niejako byle jak. Zespół za wszelką cenę chciał powrócić do beztroskich czasów grania bez hiperprodukcji i megakonceptów, które dominowały na ostatnich kilku płytach. Miało być bardziej surowo i oldschoolowo. I niby jest. I niby te refreny nie są złe. I te riffy niezgorsze. Ale takie „Mother Russia” brzmi jak autoparodia. „Holy Smoke” to już w ogóle drętwy żart. Brzmienie to kompletna porażka. Radzi sobie jako tako przebojowy „Running Silent Running Deep”, a poza tym, na szczęście znalazły się tutaj jeszcze utwór tytułowy i wykradziony z solowej płyty Dickinsona „Bring Your Daughter... To The Slaughter”. Oba znacznie odstające od dotychczasowych utworów grupy, ale i od reszty kiepskich kompozycji z tego albumu. Czas pokazał, że zapowiedziały niejako dalsze drogi formacji.

Fear of the Dark” (1992).  Zespół poszedł po rozum do głowy i przestał wydziwiać z brzmieniem, okrzepł w latach 90-tych i wkroczył w nie z hukiem. Dowodem na to otwierający killer „Be Quick Or Be Dead”. Przebój jakby wykradziony Judas Priest, niemniej robiący mocne wrażenie. Potem przebojowy „From Here To Eternity”, który zadowoli wszystkich fanów melodyki i jazdy na motorach, a później miniarcydzieło: „Affraid To Shoot Strangers”. Dlaczego mini? Bowiem daleko mu do klasycznych pozycji grupy, a jednak swymi unikalnymi solówkami i wyjątkowym klimatem wyróżnia się na tyle, że jest jedną z moich ulubionych kompozycji zespołu. Większość ludzi ma problem z tym albumem, bo rzeczywiście, nie jest on typowym „ajronowaniem”, zespół wyraźnie stara się dopasować do czasów i odnaleźć złoty środek. Dowodem choćby klasyczna (i absolutnie wspaniała) ballada „Wasting Love” czy oparty na stylistyce AC/DC „Weekend Warrior”. A mnie właśnie ta różnorodność poparta świetnym brzmieniem, klasycznym, rockowym pazurem zachwyciła od początku. Zachwyca też Dickinson, który planował już odejść z zespołu, a więc na ostatniej płycie dwoił się i troił, by zadowolić i kumpli z zespołu i fanów. A to zadziornie pokrzyczy, a to mrocznie pomruczy, coś zarecytuje, śpiewa i w stylu podniosłym i patetetycznym. Przyznam – to mój pierwszy album Iron Maiden jaki kupiłem i zajeżdżałem go do upadłego pod koniec szkoły podstawowej. Nie ma tu złej kompozycji, a że większość to solidny hard rock, a nie heavy metal? Mnie to nie przeszkadza. Poza tym, według zasady, że dobra płyta musi się świetnie zacząć (wspomniany „Be Quick...”), i fenomenalnie skończyć, to ta jest chyba najlepszym na to dowodem. Finałowy „Fear of The Dark” to absolutny klasyk, punkt obowiązkowy każdego koncertu i powiedzmy szczerze, jedno z największych arcydzieł grupy. Piękne pożegnanie z Dickinsonem.


The X Factor” (1995). Pechowy album dla grupy, bo raz, że nagrany po długiej przerwie, kiedy przez scenę rockową przewaliła się fala zatęchłego death metalu, bluźnierczego blacku, a rock zdominował bunt grunge. Dla zespołu pokroju Iron Maiden nie byłoby to problemem (wszak przetrwali wszelkie zawirowania i zmiany mody muzycznej), ale był to też pierwszy album nagrany bez Dickinsona, a co gorsza, z Blaze'm Bailey'em. I nie chodzi o to, że to zły wokalista. Wszak Sabaton od lat udowadnia, że nie trzeba umieć śpiewać, by podbijać serca fanów. A Blaze'a lubię, bo solowe płyty „The Man Who Would Not Die” czy „Promise and Terror” pokazują, że świetnie sobie radzi, na dwóch koncertach z nim bawiłem się świetnie, a i prywatnie okazał się super gościem. Problem w tym, że zastąpić Bruce'a się nie da. No i jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Blaze raczej sobie podśpiewuje, niż ekspresyjnie drze paszczę, jak to robił jego poprzednik, to Bailey nie ma szans. I powiem to z żalem, ale on właśnie rozkłada na łopatki jedną z najlepszych płyt ajronów. Takie utwory jak „Sign of the Cross”, „Lord of the Flies”, „Fortunes of War”, „Blood on the World's Hands” czy „Judgement of Heaven” to petardy, rewelacyjnie zagrane i zaaranżowane. Do tego teksty, nigdy wcześniej nie były tak mroczne, tak zaangażowane i osobiste. To wyjątkowy i przełomowy album, który nie został należycie doceniony z prostej przyczyny. Cały patos i potęgę kompozycji rozkłada śpiew Blaze'a, który tutaj sam nie mógł chyba dać sobie rady z całością. To co w innym czasie, pod innym szyldem okazałoby się hitem, tutaj zachwiało potężnym do tej pory pomnikiem Żelaznej Dziewicy. O ile upadek jej jeszcze nie groził, pojawiły się pęknięcia, a Steve Harris pewnie zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo mu zależało, by nowym wokalistą był ktoś, kto kompletnie nie przypomina poprzednich frontmanów. Ach, i jeszcze ta okładka! Ja uwielbiam horrory i makabrę, ale tak naturalistyczny Eddie też pewnie zaskoczył, niekoniecznie miło wszystkich fanów. To świetna okładka, ale czy do tego zespołu?

Tyle na dziś.
Bez odbioru.