TAK CZY INACZEJ...
wydawnictwo: Albatros
ocena: 6/6
John Cleese to legenda brytyjskiego humoru i jeden z
najbardziej rozpoznawalnych członków Latającego Cyrku Monty Pythona. W
swojej autobiografii prezentuje swe mniej znane oblicze.
To chyba nie przypadek i nie wyjątek, że John Cleese był zawsze moim
ulubionym Pythonem i czwarty sezon bez jego udziału już nie rzucał na
kolana tak jak pierwsze trzy. Swój niebagatelny humor potrafił odcisnąć w
zasadzie w każdym filmie, w którym pojawił się choćby na moment, czy
była to kolejna odsłona przygód Harry’ego Pottera czy Jamesa Bonda.
Dziś, ten ponad siedemdziesięciopięcioletni pan postanowił podzielić się
ze światem swoimi wspomnieniami. Można pomyśleć, że to idealny czas,
szczególnie w ramach zeszłorocznej reaktywacji Latającego Cyrku Monty
Pythona na kilka większych występów. W swojej autobiografii Cleese nie
odcina jednak kuponów od sławy, jaką zapewnił mu ten najzabawniejszy
serial komediowy w historii telewizji, nie posiłkuje się nawet
późniejszymi sukcesami jak choćby znakomita „Rybka zwana Wandą”.
Sugestywnie milczy również w przypadku klapy „Lemura zwanego Rolo”. Tak
czy inaczej przedstawia bowiem historię swojego życia sięgając jego
początków i swych najwcześniejszych wspomnień, pozwalając sobie nawet na
wycieczki w biografię swoich rodziców i dziadków. Tak daleka
retrospekcja pozwala nam spojrzeć na autora w zupełnie inny niż
dotychczas sposób. Cleese nie ukrywa swoich kompleksów, bezbłędnie
analizuje różne fobie i ujawnia wnioski do jakich doszedł podczas wielu
wizyt u psychoanalityka próbując zrozumieć swoje życie i odnaleźć się w
nim będąc chłopcem a później mężczyzną zawsze za wysokim, a jednocześnie
nie dość bojowym i asertywnym. Zaburzone relacje z rodzicami,
kompleksy, brak zrozumienia, szybki i nadmierny wzrost, ogromna
nieśmiałość wobec płci przeciwnej, wreszcie kłopoty z rówieśnikami,
wszystko to wpłynęło na mechanizm obronny jaki uczynił Johna Cleese’a (a
nawet Cheese’a) sławnym i (czasem) bogatym – humor.
Autor, jak można się spodziewać, nie przebiera w słowach (choć
przekleństw, jak sam podkreśla, używa rzadko i niechętnie), nie wybiela i
nie stara się przymilić czytelnikowi, często opowiadając historie
zaskakujące, a jednak ani na moment nie opuszcza go jego legendarne
poczucie humoru, które pozwala mu wykpić niemal każdą opowieść związaną z
dzieciństwem i początkami kariery. Żartuje ze swego późno utraconego
dziewictwa i nieudanych związków, a później małżeństw, ani na moment nie
przestając być jednak angielskim dżentelmenem. I ta dwoistość natury
Cleese’a jest największym atutem książki. Oto człowiek, który nie miał
problemów z przebieraniem się w kobiece ciuchy, wymyślaniu absurdalnych
skeczy, głupich kroków czy obrony przez człowiekiem uzbrojonym w banana,
prezentuje się jako osoba bardzo spokojna i elegancka, a przy tym
skromna i niejako zażenowana swoją popularnością, do tego stopnia, że
jawnie nie przepadającą za swoimi fanami. A już na pewno za zdjęciami z
nimi. Jest to autobiografia, którą każdy miłośnik humoru Cleese’a
powinien brać w ciemno, niezależnie, czy kojarzą go jako Huna Atyllę,
czy pana, którego ciocia pochodzi z Pcimia.
Ostrzec muszę tylko fanatycznych wielbicieli Monty Pythona. Autor
sumiennie snuje swoją gawędę opowiadając o pierwszych czterdziestu
latach swojego życia, a całość urywa się w momencie, gdy rusza pierwszy
klaps Latającego Cyrku. Jeśli ktoś myśli, że to sprytny zabieg na część
pierwszą, to pragnę donieść, że zakończenie to opowieść o zejściu się
żyjących Pythonów w 2014 roku i towarzyszącym temu emocjom. Tak jakby
Cleese założył, że o tej grupie napisano już wszystko i nie ma potrzeby
na nowo kruszyć kopii. Oczywiście wcześniej niektórzy z kolegów
pojawiają się w życiu autora (na przykład jakieś dziwne chłopaki „Terry
Palin i Michael Jones”), oczywiście bardzo dużo miejsca poświęcono
przyjaźni z Grahamem Chapmanem. Bije z tego nie tylko samoświadomość i
szacunek do własnej legendy. Cleese podkreśla w ten sposób to, co
zauważył na koniec książki. Każdy z nich zaczął robić w życiu coś
innego, spełniać się w inny sposób. Nie ma potrzeby wykorzystywać
sentymentów do przecierania nowych szlaków. Konkluzja okazuje się być
jeszcze bardziej zaskakująca i… niewesoła. Jak każda historia komika,
który gdzieś na dnie ukryje kroplę goryczy.
Recenzja z portalu DZIKA BANDA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz