Nick Mason
PINK FLOYD: MOJE WSPOMNIENIA
wydawnictwo: In Rock
ocena: 6/6
Biorąc pod uwagę jak szczegółowych biografii doczekał się zespół (by
wspomnieć choćby o „Prędzej świnie zaczną latać”), wszelkiego rodzaju
omówień, filmów i dokumentów, można pomyśleć, że w zasadzie trudno o
książkę, która mogłaby rzucić nowe światło na jakikolwiek aspekt
istnienia grupy. A okazuje się, że jest to światło bardzo radosne,
chciałoby się rzec – „różowe” jak na jednym z wcześniejszych zdjęć
zespołu, gdzie muzycy siedzieli owinięci różową właśnie płachtą
materiału. Światłem tym emanuje niesamowicie pogodny i wesoły
perkusista, Nick Mason, który postanowił zebrać swoje wspomnienia z
całego okresu swojej bytności w zespole i podzielić się nimi z
czytelnikami. Widać tu rękę Philipa Dodda, który ugładził nieco (znany
choćby z wywiadów) rozbuchany entuzjazm muzyka i zamknął go w składnych
zdaniach i akapitach, ale przebija z nich to, co Masona wyróżniało
spośród wszystkich flojdów – poczucie humoru.
Książka została napisana w roku 2004, później dorzucono jeszcze
interesujący fragment o jednorazowym zjednoczeniu z okazji Live 8 i
można tylko żałować, że autor nie pokusił się o suplement związany z
pracą nad „Endless River” (a może nad tym pracuje?), bowiem jako jedyny
muzyk grający od początku do końca we wszystkich składach ma
najpełniejszy obraz całości. Można oczywiście utyskiwać, że to przy tym
wszystkim miał najmniejszy wkład w muzykę, ale z drugiej strony
zapewniało mu to najlepszą pozycję do obserwacji jak rodził się i… konał
ten znamienity zespół. A słuszne zastrzeżenia przekładają się na to, że
w czasie, gdy bardziej uzdolnieni koledzy kontynuowali swoje muzyczne
kariery nagrywając płyty solowe, Mason skupił się na tym co najbardziej
lubi – samochodach i opowieściach. Te drugie snuje jak prawdziwy
gawędziarz, zdradzając mało znane fakty, czasem koloryzując, ubarwiając,
ale zawsze z humorem i swadą, nigdy nikogo nie obrażając, nawet o
najtrudniejszych momentach pisząc łagodnie, lub po prostu po
dżentelmeńsku milcząc. Nie unika jednak anegdot, rozwijając choćby te o
rajdach motorowerem po restauracjach jakie urządzał sobie swego czasu
David Gilmour, czy opowiadając o tym jak przy nagrywaniu „Once of Theese
Days” musieli korzystać ze starych strun basowych, bo techniczny
wysłany po nowy komplet zaginął w butiku u swojej dziewczyny, co
odkryto, bowiem wrócił po paru godzinach… w nowych spodniach. O
historiach, jakie wyczyniano na plaży San Tropez, czy też o licznych
inkarnacjach zespołu jeszcze w czasach studenckich można opowiadać
długo, Mason wspomina każdego, kto choćby raz przewinął się przez scenę,
każdemu uprzejmie słodząc, pamiętając nawet, jakiego sprzętu używał
dany delikwent.
Nie brak opowieści muzycznych, gdzie pojawiają się wspomnienia
dotyczące komponowania i realizacji danych albumów. Znamienne, że
najwięcej miejsca Mason poświęca „Dark Side of the Moon”, a o niektórych
wydawnictwach (z muzyką filmową) milczy, choć z drugiej strony pamięta
wydanie każdej składanki sygnowanej nazwą Pink Floyd. Ciekawe też, że w
wielu momentach pamięć go jednak zawodzi, do czego z gracją się
przyznaje i korzysta wtedy z drukowanych w prasie opisów i relacji. Może
to być traktowane jako minus (wszak było to już w innych biografiach),
ale dla mnie jest tylko dowodem grzeczności i szczerości autora, który w
finale przyznaje uczciwie, że może nie wszystko było tak jak tutaj
opisał, ale on to właśnie tak zapamiętał i tak przedstawia. Przyjmuję
jego punkt widzenia.
P.s. Osobną kwestią jest jak zwykle w przypadku In Rock wydanie.
Multum interesujących zdjęć, twarda okładka (zaskakująco świetnie
uzupełniająca się z tą od książki Weissa), czyli jak zwykle,
rewelacyjnie.
Recenzja z portalu DZIKA BANDA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz