Eric van Lustbader
IMPERATYW BOURNE'A
wydawnictwo: Albatros
ocena: 3/6
Jason Bourne powraca niepowstrzymanie w kolejnych powieściach
i filmach, próbując zdetronizować Jamesa Bonda. O ile jednak agent
Królewskiej Mości coraz śmielej czerpie z filmowej konwencji Bourne’a,
to literacko, wciąż wyprzedza bohatera Roberta Ludluma. Fani
niepowstrzymanego zabójcy na usługach C.I.A nie powinni jednak czuć się
zawiedzeni sięgając po dziesiątą już z kolei książkę z cyklu.
„Imperatyw Bourne’a” to niejako powrót do korzeni, ale jednocześnie
próba przeniesienia całości w nowe rejony. Wszystko zaczyna się jak
pierwszy tom trzydzieści pięć lat temu (!) od mężczyzny wyłowionego z
wody z raną postrzałową głowy. Człowiek ów oczywiście cierpi na amnezję,
ale tym który go złowił jest… Jason Bourne. Przypadek? Nie sądzę. Już
wkrótce agent zostaje wrzucony w intrygę, w której karty rozdają agenci
Rosji i Izraela, swoje trzy grosze wciskają meksykańskie kartele
narkotykowe, a śmierci Bourne’a chce nawet prezydent Stanów
Zjednoczonych Ameryki. I chociaż zwrotów akcji będzie całe zatrzęsienie,
a główny bohater kilka razy spojrzy w oczy nieuniknionej śmierci, nikt
nie ma wątpliwości, kto będzie ostatecznym zwycięzcą. Wszak już kolejne
tomy powstały.
Oryginalny Bourne, ten autorstwa Ludluma jest jednym z pierwszych
wspomnień mego dzieciństwa. I nie ma to nic wspólnego z filmem z
Richardem Chamberlainem (który wolę od wszystkich produkcji z Mattem
Damonem), a z audycją radiową, w której czytano cyklicznie kolejne
fragmenty powieści. To było bodajże w okresie wakacji i do dziś Bourne
kojarzy mnie się ze słońcem i zapachem lasu nad morzem. Właśnie ten
oryginalny, z trzech pierwszych tomów. To co później robił Eric van
Lustbader (i robi do dziś) ujmy serii nie przynosi, jednak znamiona
kontynuacji pod publiczkę (i zarobek) nie daje się ukryć już tak łatwo.
Czasem wręcz szwy pękają, od pośpiechu w działaniach. Ot, choćby w
scenie, gdzie jeden z bohaterów uprawia seks ze stewardesą, która w
pośpiechu nie zdjęła bluzki, niemniej mężczyzn nie ma problemu na
finiszu ze złożeniem głowy na jej nagich plecach. Problemem „Imperatywu”
jest też ilość postaci, z których każda musi mieć osobny plan działania
i własne porachunki z Bournem (tudzież inne układy – vide Rebeka), a w
pewnym momencie można się już pogubić kto jest kim i co właściwie robi w
tej książce. Wiem, że taki zapewne był plan, ale chyba Lustbader
odrobinę przedobrzył, bo część postaci i wątków można spokojnie usunąć
(lub przerzucić do innej części) a omawiany tom nic by nie stracił.
Wszystkie powyższe zarzuty są jednak typowym wynikiem prawa serii, a
książka jest dokładnie tym, czego można oczekiwać po masowym produkcie,
jakim staje się cykl. Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o Flemingu,
który jednak ze swoim Bondem próbował w kolejnych powieściach nieco
odświeżyć formułę. Lustbader za nazwiskiem Ludluma serwuje kolejne
sensacyjne czytadło. I jak zwykle jest to na tyle dobre, że się sprzeda i
fanów skłoni do sięgnięcia po tomy kolejne. Tutaj chyba nikt nie
spodziewał się rewolucji.
Recenzja pochodzi z portalu DZIKA BANDA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz