sobota, 26 kwietnia 2014

Muzyczne podróże - Iron Maiden cz.I

Sześćdziesiąt jeden.
Dziś znów bez komentarzy, odnośników, dygresji. O filmach i książkach tradycyjnie pod koniec.
Wybieram się w kolejną muzyczną podróż, znów z największymi na pokładzie. Tym razem wyprawa ta zabrała mnie w miejsca znane na wylot, a jednak ukazała mi całkiem nowe oblicza na pewne kwestie, szczególnie dotyczące wagi pewnych albumów. Oto więc garść przemyśleń na temat IRON MAIDEN.


IRON MAIDEN cz. I

Iron Maiden” (1980). Wspaniały album. Bardzo dziwny w porównaniu do późniejszych wydawnictw, a jednak niezwykle spójny i już zapowiadający wielkość Żelaznej Dziewicy. Otwierający całość „Prowler” od razu wprowadza zadziorny wokal Paula DiAnno i rewelacyjną współpracę sekcji rytmicznej z tymi jakże charakterystycznymi gitarowymi zagrywkami. No i sola Dave'a Murraya. A to jeszcze nic, bo później przecież mamy przepiękną półballadę „Remember Tommorow” i kapitalne „Running Free”. Niezwykle wysokie umiejętności debiutantów pokazują kolosalny „Phantom of the Opera” i instrumentalna „Transylvania”. Później znów ballada „Strange World”, która przywodzi na myśl najlepszych klasyków, a potem uderza mocą i oryginalnością. Jedynym utworem, który nigdy mnie naprawdę nie przekonał jest „Sanctuary”, który brzmi jakby na siłę chciano w nim upchnąć wszystko. Refrenowe „Charlotte the Harlot” i sztandarowe „Iron Maiden” pokazują, że już na pierwszej płycie Majdeni stworzyli unikalny styl, który przez lata będą naśladować inni. Wokal DiAnno czyni z tego albumu płytę najbardziej drapieżną i agresywną, a dość radykalne brzmienie – najbardziej surową. Koniec końców jeden z najlepszych debiutów wszech czasów. Płyta o niezwykłym klimacie i nastroju, ikona New Wave of British Heavy Metal.

Killers” (1981). I tu zaczyna się problem, bo jest to płyta, do której musiałem się przekonywać najdłużej, a do dziś uważam ją za najsłabszą w dorobku i najrzadziej jej słucham. Otwierające całość „The Ides of March” jest świetnym intrem, potęgą razi też gniewny „Wrathchild”. Ale już „Murders in the Rue Morgue” po prostu mnie męczy i nuży, zaś „Another Life” znieść nie mogę od lat i zawsze ten utwór przewijam. Zbrodnia. Na szczęście instrumentalny „Genghis Khan” przywraca nadzieję i wciąż zachwyca zgraniem i pomysłami. W końcu na gitarze debiutuje tu Adrian Smith i to on z Murrayem czyni z Żelaznej Dziewicy morderczy tandem gitarowy. Tak, nie trawię Janicka... Ale o tym kiedy indziej. Tu mamy nudziarski „Innocent Exile”, który jest dowodem na to, że nawet Ajroni potrafią grać banalnie i oklepanie. I tak huśtawka potem leci dalej. Zabójczy „Killers”, a po nim totalna porażka w postaci balladowego „Prodigial Son”. O ile ballady na debiucie rozwijały się przepięknie i potrafiły pokazać pazur, to tu nuda, nuda, nuda... Utwór „Purgatory” jest z kolei moim ulubionym utworem z tej płyty. Uwielbiam obecne tu unisona basu i perkusji, gonitwy gitarowe i zaśpiewy DiAnno. Następujący potem „Twilight Zone” jakoś sobie radzi, ale jakoś dokucza mi amerykańska maniera w zwrotkach. Fakt, Steve Harris gra tu cudownie, ale za mało, za mało tego wszystkiego. No i na koniec „Driffter”, którego jak dla mnie mogłoby nie być, gdyby nie solówki gitarowe. Jest to niewątpliwie płyta ważna dla wielu osób. Dla mnie zaś to album, który powstał zbyt szybko i obok trzech wyjątkowych numerów znalazło się zatrzęsienie zapychaczy. Poprawnych, świetnie zagranych i zaśpiewanych. Ale brak tu i surowości i determinacji debiutu.

Number of the Beast” (1982) Album, który wprowadził do zespołu nowego wokalistę Bruce'a Dickinsona, a samą formację wyniósł na szczyt, z którego już nigdy nie zeszli. Klasyk absolutny i kanon gatunku. I choć z opinią ową się zgadzam, to jednak całej płyty za wybitną nie uznam. Mamy tu wprawdzie cudowne „Children of the Damned”, gdzie zespół prowadzi balladowy temat z Dickinsonem w roli głównej, a potem uderza solidnymi refrenami i gwałtownym przyśpieszeniem. Jest znakomita „22 Acacia Avenue” i arcyprzebojowy „Run to the Hills”, który jest tak kapitalny, że nie docenią go jedynie głusi ignoranci. Ale z drugiej strony jest „The Prisoner”, gdzie poza solówką nie ma nic wyjątkowego. Otwierające całość „Invaders” są po prostu przeciętne i trudno znaleźć słabsze otwarcie płyty u Ajronów. „Gangland” i dodany po latach „Total Eclipse” są kompozycjami zupełnie nieudanymi w moim mniemaniu i od lat staram się znaleźć w nich coś, co zapamiętam i co pozwoli mi uczynić je wartymi wspomnienia. Taki „The Number Of The Beast” choć uznany przez wszystkich za mega-klasyk, dla mnie jest irytującą piosenką, której kiedyś się uczyłem grać na gitarze, a poza tym jej chwytliwości wciąż pojąć nie mogę. Za to „Hallowed be Thy Name”... Utwór kończący album to arcydzieło, jeden z najlepszych utworów jakie w życiu słyszałem i niezmienny numer jeden w mojej playliście Żelaznej Dziewicy. Kapitalnie budowane napięcie, świetny tekst, doskonale zinterpretowany, zagrywki i sola gitar, siedem i pół minuty geniuszu. Już za ten utwór grupa powinna wejść do panteonu sławy rocka i metalu. Na doczepkę załapało się kilka innych hitów i sporo gniotów. Niemniej, syndrom trzeciej płyty pokazał, że mamy do czynienia z mistrzami.

Piece of Mind” (1983) Na jakiś czas mamy koniec rotacji personalnych, kształtuje się bowiem najlepszy skład grupy, gdy Clive'a Burr'a na bębnach zastępuje szalony Nicko McBrain. Otwierający album „Where the Eagles Dare” pokazuje jego mistrzowskie umiejętności i wyjaśnia dlaczego Dickinson miał ksywkę Syrena Alarmowa. Do wojennego utworu z tekstem do powieści Alistair McLeana „Tylko dla orłów” całość pasuje idealnie, a Ajroni wyraźnie naprawili swój błąd z otwarciem poprzedniej płyty. Dalej wszystko działa tu jak w zegarku, powtarzając w zasadzie sukces poprzedniczki. Z tą różnicą, że więcej tu hitów i brak porażek, choć takie „To Tame a Land” czy „Still Life” są po prostu kompozycjami solidnymi lecz niespektakularnymi. Bo i po co, skoro obok wspomnianego „otwieracza”, mamy znów kapitalną balladę „Revelations” i nieśmiertelne arcydzieła w postaci „The Trooper” i (dlaczego niegranego na koncertach?!) wybitnego „Flight of Icarus”. Płyta zdecydowanie najlepiej brzmiąca z tych pierwszych i choć raczej jej się dosłuchuje, to jednak trzeba przyznać, że poprzeczka po raz kolejny poszła wzwyż.

Powerslave” (1984) W ciągu pięciu zaledwie lat Żelazna Dziewica stała się klasykiem i potworem, który raził i razi do dziś ze wszystkich scen świata. Piąty album jest dla mnie ukoronowaniem tego okresu. Z płyty na płytę zespół poruszał się w dość wąskich ramach wykreowanego przez siebie gatunku rozwijając oryginalne pomysły i odrzucając zbędne. Mistrzostwo i perfekcję osiągnęli na tym właśnie albumie. Ja wiem, że nie ma tu hitów na miarę „The Trooper” czy „Hallowed by Thy Name”. Ale i nie ma tu kompozycji słabej czy niepotrzebnej. Otwieracz „Aces High” o lotnikach walczących o Anglię w trakcie II Wojny Światowej to mistrzostwo świata. „2 Minutes to Midnight” o Zimnej Wojnie jest wręcz kapitalny, a solówki Smitha to kolejne arcydzieła. „Losfer Words (Big O'rra)” to mój ulubiony i ostatni jak dotąd instrumental formacji, a choć „Flash of the Blade” przebojowy nie jest, ujmuje mnie zagrywkami gitarowymi i pulsującym basem do tego stopnia, że uznaję go wbrew wszystkiemu jedną z najciekawszych kompozycji Ajronów. Riffy wyróżniają też „The Duellists” wraz z unikalnymi zaśpiewami Dickinsona we zwrotkach czynią go również utworem unikalnym. Wspaniale rock n' rollowy „Back in the Village” gna do przodu jak trzeba, poprzez melodyjne solówki. No i końcówka płyty. Najpierw potężny, mroczny i ciężki „Powerlave”, który pokazuje talent kompozytorski Dickinsona (i jest jednocześnie zapowiedzią jego płyt solowych) i w finale ponad trzynastominutowy kolos, epicki „Rime of the Ancient Mariner” autorstwa samego Harrisa. Oto przykład jak mistrzowsko opowiedzieć historię muzyką jednocześnie nawiązując do klasyka Samuela Taylora Coleridge'a. Dla mnie to po prostu danie główne wytwornej uczty dźwięków. Bo choć niektóre dania mogą tu się zdawać nieco mniej smaczne, całość tworzy konglomerat genialnych kompozycji składających się na pomnik IRON MAIDEN i heavy metalu w ogóle. Tak. Zaskakująco, nawet dla samego siebie, stwierdzam, że „Powerslave” jest najlepszą płytą Żelaznej Dziewicy z pierwszego okresu bijąca całościowo na głowę takie klasyki jak „Piece of Mind” i „The Number Of The Beast”. To koniec poszukiwań, zespół scentralizowany i silny jak nigdy dotąd. Jak się, niestety okaże, również jak nigdy później.
Tyle z wodolejstwa.


A na tapecie:
FILMY:
Tutaj krótko, bowiem oglądania za dużo nie było. Z jednej strony sprezentowaliśmy sobie z małżonką „Hobbita: Pustkowie Smauga” na DVD. Dodatków jeszcze nie ogarnialiśmy, seans powtórny potwierdził zaś opinie kinowe. Dla rozrywki sprawdziłem wersję dubbingowe. Węgierska lepsza od polskiej.
Poza tym obejrzałem dwa japońskie horrory osadzone w realiach panowania rodu Tokugawa. „Inferno of Torture” okazał się filmem banalnym, gdzie jedynie wyjściowy punkt historyczny był intrygujący (kobiety-pisanki, czyli tatuowane artystycznie prostytutki), a reszta była nudna i nielogiczna. W pamięci zostaną jedynie brutalne sceny początkowe i finałowa. To jednak nic, w porównaniu z bezlitosnym „Shogun's Sadism”, który składa się z dwóch nowel, ale pierwsza nie daje szans na oddech, ukazując okrutne prześladowania chrześcijan. Konkluzja nie jest odkrywcza. Sadyzm jest chyba wpisany w naturę Japończyków, a ich historia, tradycje i obyczaje przerażają do dziś.
Obejrzałem jeszcze z mą ukochaną „Wałęsę: Człowieka z Nadziei”, ale to film taki, że po prostu nie wypada, żebym opisywał go teraz, w takim miejscu i zestawieniu. Innym razem.

KSIĄŻKI:
Kris Saknussem „Miasteczko Zannesville”. Nowość z Zysku i S-ki, która ma szansę zaintrygować bardziej wymagających miłośników science-fiction. Chociaż z drugiej strony, rękę dam sobie uciąć, że połowa rodzimych znawców określi ową powieść jako wyborny przykład bizarro. Nie mnie osądzać, przynajmniej tutaj. Historia tajemniczego mężczyzny, który nagi, bez pamięci budzi się w niedalekiej przyszłości w Stanach Zjednoczonych i wyrusza przez zdominowany korporacjami, technologią i absurdem kraj w poszukiwaniu odpowiedzi o sens swego istnienia. Książka często zabawna, momentami wręcz absurdalna i nieco łopatologiczno-schematyczna, w rezultacie okazuje się pełną głębszych przemyśleń lekturą, która, choć nie jest dla każdego, na pewno z pamięci wyrzucić się nie da. Wkrótce więcej w "Grabarzu Polskim".

Stephen King „Serce Atlantydów”. Nie pamiętam, co za bałwan powiedział mi, że to zbiór opowiadań. A ja mam tak, że jak jakieś opowiadanie szczególnie wryje się w pamięć, to odkładam książkę, by rozsmakować się tekstem i stylem autora. I po przeczytaniu absolutnie rewelacyjnego „Mali ludzie w żółtych płaszczach” byłem wzruszony, zachwycony i skłonny wybaczyć nawet nawiązania do Mrocznej Wieży, w tym kapitalnym utworze o przechodzeniu w dorosłość czytelniczą, międzyludzką, życiową. Książkę odłożyłem na dni kilka, przeczytałem powyższe „Miasteczko Zannesville” i spokojnie wróciłem do dalszych opowiadań. A tu niespodzianka. Każde kolejne opowiadanie, jest logicznym dopełnieniem tego pierwszego. Historie wynikają z siebie, przenikają, by doprowadzić do finałowej klamry. King rozlicza się tutaj z latami 60-tymi, przede wszystkim zaś z Wietnamem i traumą, która dotknęła naród amerykański. Momentami jest to zbyt łopocząco-sztandarowe, całościowo też wolałbym, żeby finał nastąpił jednak w ponurych tonach pierwszego tekstu, niż wielobarwnych epizodach utworów następnych. Niemniej, jest to jedna z najlepszych powieści Kinga. Choć zupełnie niehorrorowa.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Eskapizm i sublimacja

Sześćdziesiąt.
Miała być teraz kolejna odsłona muzycznych podróży, ale to może jutro. Psychicznie i fizycznie nie mam siły, więc uprawiam eskapizm z dodatkiem sublimacji. W kwestii sublimacji, DAMAGE CASE zarejestrowało 10 utworów demo na nowy album, który zaczniemy nagrywać zapewne w maju. W kwestii eskapizmu, lista poniżej.

Na tapecie”
FILMY:

Czarny orzeł” Eric Karson. W cyklu filmy kopane za 75 groszy. Akcja rozgrywa się w okresie zimnej wojny, a głównymi antagonistami są agent CIA i strony przeciwnej. Celem, zatopiony okręt. Sztampa na maksa, której nie pomaga nawet Van Damme w jednej ze wczesnych ról. Da się to obejrzeć, uśmiechnąć z politowaniem kilka razy, ale zestarzało się toto bezlitośnie.

Amazonka w ogniu” Luis Llosa. Mój „ulubiony” aktor, Craig Shaffer, wciela się tym razem w narwanego dziennikarza, który wyjeżdża do dżungli amazońskiej, gdzie nawiązuje płomienny romans z Sandrą Bullock i broni zaciekle lasów przed wycinką. To też film za 75 groszy i z żalem stwierdzam, że niewart nawet tyle. A Shaffer gra równie żałośnie jak zawsze. Skąd on się wziął?

Królowie Nocy” Mark Joffe. Film tak stary, że chyba nawet Nicole Kidman nie pamięta, że w nim grała. Grupka młodzieży ćwiczy się w sztukach walki, a nocami urządza sobie specyficzne gry w opuszczonej fabryce. Koniec końców gra w końcu przerodzi się w prawdziwą walkę, bo... Nie powiem, bo to film, który można, choć nie trzeba obejrzeć. Kidman jest prawie w ogóle do siebie niepodobna (brak hollywoodzkiego sznytu), a australijskie karate to takie kuriozum, że warto rzucić okiem. Za 75 groszy.

W szklanej klatce” Augustin Villaronga. Oj, ten film nie należał do odmóżdżających. Hiszpanie potrafią orać psychikę jak mało kto. Hitlerowski zbrodniarz, który dokonywał eksperymentów na dzieciach, a także krzywdził je w przeróżne odrażające sposoby jest kaleką uzależnionym od szklanej maszyny podtrzymującej jego oddech. Tak spędza lata powojenne i tak zastaje go nowy, młody i przystojny pielęgniarz Angelo. Rozpoczyna się upiorna rozgrywka między katem i ofiarą. I choć wielu rzeczy można domyślić się od początku, to rozegranie całości imponuje duszną, przerażającą atmosferą, popartą znakomitymi „zimnymi” zdjęciami i ambientowo-industrialną antymuzyką. Dodatkowo wrażenie robią dialogi i wolne tempo akcji, które spycha film w stronę dramatu, by w kilku straszliwych scenach zaatakować zmysły widza prawdziwym horrorem. Niełatwy, ciężki film. Zdecydowanie nie dla każdego.

Ritual Suicide” Kinji Fukasaku. Ten to już nie wiem dla kogo. Japońskie „dzieło” w konwencji „Guinea Pig” nie dorastające jednak do pięt wstrząsającym oryginałom. Młoda dziewczyna ogląda album ze zdjęciami samobójców i sama odbiera sobie życie rozcinając sobie brzuch. I już. Napisy końcowe. Po co to komu? Japończycy są jednak bardzo specyficzni.

KSIĄŻKI:

„Kajmany” Guy N. Smith. Takie książki też ryją mózg. Nie dość, że Smith pisze albo fatalnie, albo ciężko, albo topornie (tu akurat opcja trzecia), to jeszcze tłumacz na przemian wprowadza kajmany i aligatory, mnoży kuriozalne zdania i wyczynia cuda wszelakie, kalecząc tę i tak nieszczęśliwą powieść. Mogłaby być dobra, albo chociaż kultowo kiepska, a jest tragiczna. Kajman, który w pościgu spada ze schodów, inny atakujący rodzinę w sypialni, bzdura na bzdurze, konwencja klasy B nie dźwignie niektórych porażek logicznych. Ja też. Mimo że lubię czasem odmóżdżającą tandetę, tym razem z trudem dobrnąłem do finału. Który był oczywiście kuriozalnie idiotyczny.
Tyle na dziś.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Muzyczne podróże - Pink Floyd cz. III

Pięćdziesiąt dziewięć.
Dziś lansu i rozważań żadnych nie będzie, chyba, że mnie się coś gdzieś wymsknie i przemyci. Czas zakończyć cykl o PINK FLOYD, bowiem w kolejce jeszcze cała masa podróży muzycznych. Pytanie, dlaczego nie założę osobnego bloga do muzyki, do literatury, do filmów, do grilla Wujka Giedusia? Właśnie dlatego. Jestem kim jestem i choć rozpiętość moich zainteresowań jest czasem irytująca, to jednak nie zamierzam się rozdrabniać jeszcze bardziej. Mam jeden blog, jedno konto na FB i niedoczekanie, bym zmontował kiedyś jakiegokolwiek fanpage swej osoby. Neguję też takie inicjatywy ze strony osób innych. Mogę zachęcać do promowania książek, zespołów, ale siebie... Bez jaj. Ja nawet nie promuję swoich solowych płyt :)
Ale, niech będzie. Małe przypomnienie. Niedawno ukazał się 46 nr „Grabarza Polskiego” a w nim moich dziesięć recenzji o wyjątkowych filmach Romana Polańskiego, w skrócie o pozostałych, plus biografia tegoż. Obiecywałem to od tygodni. Oto jest


Nie wiem, czemu zabrakło recenzji „Klubu Dumas”... Nieistotne w tej chwili.
Dobra, powrót do muzycznych rozważań.

PINK FLOYD cz. III
FINAŁ

The Final Cut” (1983) Po takiej płycie jak „The Wall” nie da się nagrać nic lepszego. Tym bardziej, że zespół w tym czasie już w zasadzie nie istniał. Jedynym, któremu faktycznie zależało, był bezlitosny lider, Roger Waters. On też stworzył w całości muzykę na ten album, będący swego rodzaju postludium do „Muru”. Płytę poświęcił polityce, z naciskiem na okres zimnej wojny. Stąd też akcenty polskie w „Two Suns in a Sunset” i nawiązanie do „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy. Muzycznie Waters wyraźnie przejął się rozmachem poprzednika, bowiem i tutaj znajdujemy utwory ściśle rockowe, jak i rozbuchane orkiestracje, instrumenty dęte i chóry. Mimo wszystko jednak całość jest znacznie skromniejsza i jakby mniej spójna. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno tu znaleźć utwór słaby czy też niepotrzebny. Szkoda, że słychać odsunięcie pozostałych muzyków. Wright w zasadzie nie istnieje, klawisze obsługują muzycy sesyjni lub sam Waters, za perkusją też siadają różne osoby, a Gilmour pojawia się jedynie w czterech utworach, ale za to jego solówki po prostu rozrywają emocjonalnie. Posłuchajcie genialnego „Your Possible Pasts” czy równie wielkiego „The Fletcher Memorial Home”. Do zapadających w pamięć dorzucam jeszcze „When The Tigers Broke Free” z edycji rozszerzonej. Utwór poświęcony śmierci ojca Watersa w trzecim dniu bitwy pod Anzio w 1944 roku. Absolutnie wyjątkowy, przejmujący. Pozostałe utwory za każdym razem radują me ucho, czy raczej łechcą wrażliwsze strony duszy, niemniej nie da się nie zauważyć, że to już nie PINK FLOYD, a solowy Waters. Magia gdzieś się oddala.

A Momentary Lapse of Reason” (1987). Dla wielu fanów, w tym i dla zespołu jest to płyta bardzo ważna, bowiem pierwsza bez Watersa w składzie, mająca udowodnić, że grupa poradzi sobie bez niego. I w mojej opinii, jest to próba nieudana. Dlaczego? Bo całość stanowią kompozycje, które napisali, przy współudziale Gilmoura rozmaici muzycy na zamówienie, Mason odbębnił swoje, a Wright pojawia się tu jedynie gościnnie. W rezultacie dostajemy świetnie skrojony, zaaranżowany i wyprodukowany album zespołu rockowego, w którym w ogóle nie ma czaru i uroku poprzednich dokonań. Oczywiście, wielu fanów się teraz oburzy, ale nie poradzę nic na to, że zawsze ta płyta przelatuje mi przez uszy nie wywołując żadnych emocji. Przyznaję, że nie mogę być obojętny wobec takich kompozycji jak „Learning to Fly”, „On the Turning Away” czy „Sorrow”. Bo to świetne piosenki są. Ale tylko piosenki. I gdyby nie głos i gitara Gilmoura, do całości nie wracałbym pewnie w ogóle. Za wesołe toto, zbyt przewidywalne i nieflojdowe takie... Cóż, dla miłośników rockowego grania jest to album bardzo dobry, ja jednak oczekiwałem dużo więcej i nic z tego nie dostałem.

The Division Bell” (1994). Płyta ostatnia. Nagrana z dużą ilością muzyków sesyjnych, ale jednak z podstawowym składem w postaci głównego trio. Koncepcyjnie poświęcona problemom komunikacyjnym i braku porozumienia. Muzycznie zaś, płyta znów „zwyczajnie” rockowa, ale i nadzwyczajnie „flojdowska”. Każdy utwór cechuje właśnie ten niepokój, ukryta wirtuozeria, maestria dźwięków, za którą uwielbiam ów zespół. Daleko tu do płyt mistrzowskich, niemniej słychać, że grupa nawet nie próbuje się w owe rejony wstrzelić. Grają swoje jak czują i lubią. Stąd też obok cięższych, ponurych „What Do You Want From Me” czy „Keep Takling” są niemal radosne „Take it Back” czy „Coming Back to Life”. Dostajemy więc płytę bardzo dobrą, wyważoną i stateczną. Największe wrażenie robi jednak finał. Ostatni utwór, „High Hopes” okazuje się być przepięknym, podniosłym hymnem wieńczącym karierę zespołu. Gilmour rozlicza się tu i z marzeniami młodości i wspomnieniami z lat minionych, a słowa refrenu: „trawa była zieleńsza, a my młodsi na zawsze” są tymi, które podsumowują wszystko. Nie można było dać lepszego utworu na zakończenie ostatniej płyty. Perfekcyjny finał perfekcyjnej kariery. Kropką nad „i” była jeszcze koncertówka „Pulse”.

A na tapecie niewiele:
KSIĄŻKA:

Łabędzi śpiew” Simon R. Green. Trzeci tom cyklu Nightside. John Taylor ma tym razem odnaleźć dziewczynę, której śpiew doprowadza do samobójstw jej fanów. Problemem jest nie tyle co jej odnalezienie, a wyrwanie jej z rąk tajemniczych „menadżerów”. Trzecia odsłona prezentuje się dość intrygująco, bowiem po banalnej części poprzedniej mamy do czynienia z całkiem zgrabnie i interesująco skrojoną fabułą. Gorzej, że wiele rozwiązań jest już dość oklepanych. W skrócie, Taylor zawsze gdzieś się pojawia, spotyka niewiarygodną anomalię i niezwykłych wrogów, których miażdży w jednej chwili bez większego nawet wysiłku. Na szczęście tym razem mamy drobne zwroty akcji i momenty zaskoczenia odbiegające od schematu. No i pomysłowość tych anomalii i potworności Nightside tym razem może zrobić wrażenie. Problemem książki jest więc fakt, że obok horrorowej i unikalnej otoczki ma typowo młodzieżowy, wręcz banalny schemat rozwoju akcji. Jako czytadło wypada jednak całkiem nieźle.

FILMY:
Kickboxer” David Worth, Mark DiSalle. Znalazłem za 75 groszy w lumpeksie! Film, który uczynił Jean Claude Van Damme gwiazdą kina akcji. Jednocześnie go ostatecznie zdefiniował i zamknął w pudełeczku z napisem „Grzeczny chłopak do bicia innych. Umie szpagat”. Historia banalna. Mistrz kickboxingu z Ameryki zostaje pobity i okaleczony przez tajskiego mistrza Tong Po. Jego młodszy brat przysięga zemstę, poddając się przy tym morderczemu treningowi. Wiadomo jak to się skończy, skoro brat ma milusią buźkę Van Damme'a. No, ale któż nie zachwycał się w wieku młodzieńczym stylem walki Tong Po? I kto nie ekscytował się tymi pojedynkami ze szkłem na łapach? Tym potężnym ciosom spadającym w zwolnionym tempie na twarze i brzuchy przeciwników? Odpowiedź jest prosta. Dziewczyny.

Szklana Pułapka 5” John Moore. Tym razem John McLean jedzie do Rosji, by odnaleźć swojego syna, który w tak zwanym międzyczasie został szpiegiem i wplątał się w aferę, której finał rozgrywa się w byłej elektrowni w Czernobylu. W odróżnieniu od trendów, nie ma tam Zony, ani Transformersów, tylko masa wybuchów i „yipee-ki-yey motherfucker”. Niestety, nic poza tym. Na plus, że film trwa tyle co powinien, czyli 90 minut. I tak „brałem go” na trzy razy, bo zawsze zasypiałem w trakcie. Źle to wróży kinu akcji.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Wieści radosne i niewesołe - czyli życie zwyczajowe

Pięćdziesiąt osiem


Niech strzelą korki szampana! Wyszedł „Bóg Horror Ojczyzna: Złego Początki”. Mariusz Orzeł Wojteczek jest wielki! Dzięki jego „Oficynie Wydawniczej Literat” jedna z najbrutalniejszych książek w Polsce trafiła na papier. Dorównuje jej chyba tylko „Pradawne Zło”, że tak bezczelnie zażartuję. Jestem równie podekscytowany jak co niektórzy z Was i również z niecierpliwością czekam na swój egzemplarz. Może już wkrótce, na pewno najpóźniej w przyszłym tygodniu. Tom drugi, spytacie? Może w przyszłym miesiącu... Cieszmy się tą chwilą, jest bowiem co świętować.

Chwila smutku i toast pamięci wznoszę wirtualnym szampanem abstynenta za pamięć Jakuba Wojnarskiego, o którego śmierci dowiedziałem się dzisiaj. Znany co poniektórym jako lider NIEGRZECZNEJ PENSJONARKI, szef Klang Terror Records odszedł po nierównej walce z chorobą. Spotkaliśmy się tylko raz przed laty, wiele potem korespondowaliśmy, mieliśmy kiedyś wspólne plany muzyczne, ale czas je zweryfikował, dziś rzec by można - ostatecznie.

W ostatnich dniach poświęciłem się jedynie pisaniu powieści „Utrapieni”, bo mnie Robert pogania, ale i tak nie mam na nią tyle czasu ile bym chciał. Niemniej, idziemy ostro do przodu. No i daliśmy wywiad do czeskiego „Howarda”. Dziękujemy, Honza!


Wyszedł „Krwawnik”, jak zwykle przesłany wzorcowo przez Kostnicę wraz z gadżetami i o czasie. Tak, nawiązuję do tego, że egzemplarza autorskiego „Księgi wampirów” nie mam do dziś. Studio Truso troszeczkę chyba przesadza. Inni się jednak wykłócają, poczekam. Niemniej zaczynam się bardzo gniewać. Co do „Krwawnika” zaś... Nie zdążyłem przeczytać całości i szczerze się boję. Ogarnąłem tylko tradycyjnie swoje opowiadania i o ile jedno jest całkiem całkiem, to drugie już niekoniecznie... Strach pomyśleć - inni będą ode mnie lepsi :)


Muzycznie zaś kolejny przełom, to znaczy dzięki Radkowi Nowickiemu ksyw wszelakich, stałem się posiadaczem kultowych klawiszy, na których rejestrowano słynny materiał Agalirept. Tym samym, nastąpią wkrótce kolejne nagrania, a Acrybia zrealizuje nowy materiał najpóźniej latem. Nowy/stary skład krzepnie, ale idzie ku lepszemu. Jak nie najlepszemu. Niestety, po dwunastu latach, opuścił nas ostatecznie Sezmoth, który stwierdził, że jest „martwy twórczo”. Nie mogę nikogo do niczego zmuszać, stojąc zaś w miejscu i czekając, sam stanę się martwy.
Damage Case ma już osiem nowych numerów, finał coraz bliżej, nowa płyta też może zostać nagrana przed wakacjami. No i Wilcy. Nie mam pojęcia, kiedy się ukażą. Wszyscy schowali się za filar i bądź tu mądry. Żeby nie było, w tym tygodniu czas ruszyć też z grind/deathowym projektem. Wszystko zależy od organizacji czasowej.
A z zupełnie innej beczki. Ostatnio ustrzegłem się przed nabyciem gry „Rambo: Video Game”, niemniej, poczekam aż stanieje, sam zaś nabrałem ochoty na powrót do filmów z rzeczonym bohaterem. Zanim wybrałem właściwy tytuł, włączyłem TV, a tam:

FILMY:
Rocky” John G. Avildsen . Niespodzianka, prawda? Jestem pewien, że już pisałem o tym filmie. Dodam więc, że za każdym razem nie mogę się nadziwić, jaki potencjał tkwił i w Stallone'm i w całej tej historii, która później tak rozmieniła się na drobne. Pierwsza część jednak za każdym razem podoba mnie się coraz bardziej i niezmiennie uważam ten film za wybitny. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby nie pozostałe filmy, ten jeden uczyniłby Sly'a nie aktorem akcji, a twórcą uznanym i bardzo cenionym. Gdyby zaś nie kontynuacje, nikt by się nie uśmiechał litościwie na myśl o tym tytule, lecz wspominał z dumą – jak „Wściekłego byka” czy „Za wszelką cenę”. Bo to jest film najwyższej klasy. Koniec, kropka. Kto twierdzi inaczej może wyjść ze mną na ring.

John Rambo” Sylvester Stallone. Czwarta część kultowego cyklu i powrót po latach niezwykłego bohatera. Również przypadkiem złapana w TV. Tym razem nieustraszony i niepokonany Rambo rozbija armię w Birmie. Dlaczego? Bo go sprowokowali, a on przecież nie chciał. Prosili go tylko by podwiózł pomoc medyczną na tereny ogarnięte wojną. A dalej? Dalej jest cudownie! Ten film to dokładnie to, czego oczekiwałem od kontynuacji. Z tą różnicą, że jest czymś więcej niż kultowe, choć średnie części druga i trzecia. Nie dorasta, oczywiście, do dramatyzmu „jedynki”, ale jest filmem wybornym. Brutalnym, mocnym, dosadnym, a jednocześnie tak cudownie oldschoolowym i niepoprawnym politycznie. A nawiązania do klasyków z Dziką Bandą na czele... Miodzio. To nie jest film wybitny. Nawet nie jest świetny. Ale jest po prostu mistrzostwem w swojej klasie. Widziałem z pięć razy i już się waham, czy DVD nie odnaleźć na półce...

Muppety: Poza prawem” James Bobin. Ha! I znów niespodzianka. Zabrałem córkę do kina, bo synuś jeszcze za mały. I jakże się zdziwiłem, gdy po kiepskiej części pierwszej (nie liczę na chwilę odsłon z wieku ubiegłego) sequel okazuje się tym czego od Muppetów oczekiwałem. Absurdalną komedią pełną równie dzikiego humoru i gwiazd światowej klasy w epizodach. Christopher Waltz walcujący z potworem w Teatrze Narodowym w Berlinie. Salma Hayek tratowana przez byki w Madrycie. Dany Treyo
w gułagu w Rosji. I wiele, wiele innych. Bawiliśmy się świetnie.

Pręgi” Magdalena Piekorz. Nieistotne, dlaczego naszło mnie, by wygrzebać ten film z naszej domowej DVD-teki. Ale zachciało się mnie i już, a poza tym, czasem warto siąść z żoną i wyciszyć się po stresach dnia codziennego. „Pręgi” to film, który kiedyś wzbudził spory zamęt i bardzo wysoko oceniono go z przeróżnych powodów. Nieważne już dziś jakich. Ale warto wspomnieć, że reprezentował nas w walce o Oscara. Nie miał szans. Historia chłopca, maltretowanego przez ojca i pytanie, czy dziecko, gdy dorośnie będzie takie samo? W filmie tym zawsze ujmował mnie wybitny Jan Frycz. Z jednej strony okrutny i nad wyraz wymagający, z drugiej jednak wyraźnie starający się i nie potrafiący kochać. W drugiej zaś dominuje Michał Żebrowski, jako dorosła ofiara, teraz próbująca odnaleźć miłość w życiu. Bo Żebrowski grać potrafi. Szkoda, że w Polsce nie ma co. Co do całości... Wiem, że całość została złagodzona w stosunku do pierwowzoru literackiego. Akurat to odbieram jak plus filmu, bo czasem powiedzieć i pokazać mniej, to lepiej. Szwankuje mi jednak finał. Na siłę hollywoodzki i troszeczkę zbyt szybko rozwiązany. Sprawia to, że film zamiast być znakomitym, jest tylko dobrym. Wartym obejrzenia.


KSIĄŻKI:
Dziewicza podróż” Grahama Mastertona. Obyczajówka Mastiego rozgrywająca się na gigantycznym transatlantyku, gdzie dochodzi do wielu ludzkich dramatów, skandali seksualnych oraz wielkich intryg i przekrętów. Lubię historyczne tła w tego typu powieściach Mastiego, bowiem nigdzie indziej nie dba tak on o realia i detale. Równie niebanalne są zazwyczaj intrygi, choć tutaj finału akurat można się było spodziewać. Liczni i ciekawi bohaterowie przykuwają uwagę, nie chciało mnie się jednak sprawdzać, które z nich są autentycznymi postaciami i ile w tym wszystkim prawdy. Osobiście nie wierzę, by było jej choć trochę, bo choć lata 20-ste ubiegłego wieku słynęły z rozwiązłości seksualnej, to ten temat u Mastiego mam przedawkowany. Dla zainteresowanych będzie to pewnie alternatywna wersja Titanica. Czyli warto.

GRY: 
Uruchomiłem trzy. Need For Speed: World i po kilku wyścigach się znudziłem... Odpaliłem Dead Space, przeszedłem pierwszy rozdział utyskując na sterowanie i zaciąłem się pewnym momencie na tyle, że nie chce mnie się kombinować dalej. Gram dla relaksu i w wolnych, rzadkich chwilach, nie mam czasu na zawziętą eksplorację. Call me casual... No i Alice Madness Returns. Czekałem na tę grę dziesięć lat. Potem jeszcze cztery, aż ją dorwałem. I tak co w nią gram, to chce mnie się wrócić do jedynki. Klimat jako taki jest, ale jakieś toto na siłę. A muzyka... Szkoda gadać. Tutaj mogę grać bez głośników. Soundtrack od tamtej wciąż jest przeze mnie słuchany.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.