niedziela, 13 sierpnia 2017

(146) Idę dalej

Sto czterdzieści sześć.

Dwa i pół miesiąca.
Mniej więcej tyle minęło od ostatniego wpisu, w którym teoretycznie planowałem ruszyć trochę z blogowaniem. Ale ponownie wrócił dylemat – pisać książki, czy bloga? Już nie wspominam nawet o recenzjach. Przede wszystkim jednak, w ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się (i wciąż dzieje) wiele rzeczy, o których po prostu nie wypada nic pisać. Bo życie nie zawsze jest różowe, nie zawsze jest lekko i nieszczęść mnóstwo po ludziach chodzi. A mi po prostu o tych ludziach pisać nie przystoi.
Ponadto byłem też zapracowany ponad miarę, a już dawno określiłem, co jest moim zawodem, a co tylko pasją. Szczęśliwie osiągnąłem najwyższy awans, teraz zaś tkwię w środku totalnego remontu. Pisać nie ma jak. Niemniej – próbuję. I coś tam powoli się klaruje. Niby w tym roku mają ukazać się jeszcze trzy moje książki, niby te, co już wyszły zbierają dobre („Nienasycony”) i rewelacyjne („Królestwo Gore”) recenzje, ale ja już zmierzam dalej. Już w tej chwili wiem, że w przyszłym roku wyjdą trzy następne. W tym miesiącu podpisałem bardzo dobre kontrakty na dwa cykle, które mam nadzieję, rozpoczną się wkrótce. Najwspanialsza wiadomość z tym związana, że żaden z nich nie jest horrorem. W pewnym sensie oba cykle są od niego odległe tak bardzo, jak to tylko możliwe. A staram się, żeby było jeszcze bardziej. Dlatego chociaż recenzja Dariusza Jasińskiego na temat „Królestwa Gore” przyprawiła mnie o rumieńce (światek literacki rzadko chwali się wzajemnie, szczególnie bez znajomości – dziękuję ogromnie!) i zapał ogromny w serce wlała, podtrzymuję swoją deklarację sprzed roku bodajże – koniec z opowiadaniami. Przynajmniej na dłuższy czas, póki nie będę się czuł na siłach zrobić w tym gatunku czegoś innego niż robiłem dotąd. Zresztą, horror staje się mi coraz bardziej obcy, szczególnie filmowy. Opatrzyło się mnie to całe plugastwo, straszenie na siłę, a może - i tu dopatruję się największego problemu – zbyt wiele lat rozbierałem ten gatunek na czynniki pierwsze, badałem od podszewki na różne sposoby. Dlatego też z trudem podjąłem decyzję o opuszczeniu redakcji Horror Online. Po dwunastu latach, setkach recenzji, dziesięciu latach na stanowisku zastępcy naczelnego stwierdziłem – dość. Niech szaleją tam Ci, którzy jeszcze czują dreszcze na myśl o horrorze. Paradoksalnie, decyzja ta sprawiła, że zupełnie na luzie zacząłem sobie czytać pewne rzeczy i znów cieszyć się lekturą. Mam jeszcze zaległe teksty dla Grabarza Polskiego, mnóstwo rzeczy do Dzikiej Bandy, ale, niestety, musiałem dokonać wyborów i wiem, że to jeszcze nie koniec. W ostatnich miesiącach jeżdżąc po Polsce i promując „Nienasyconego” i „Zombie.pl” trafiłem do przedziwnych miejsc, spotkałem wspaniałe osoby, które pozwoliły mi również przypomnieć sobie o moich wielkich pasjach – historii i literaturze. Nie chodzi o to, że o nich zapomniałem. Ale możliwość rozmów z prawdziwie światłymi umysłami, językiem naukowym, którego nie używałem od lat, była dla mnie zbawiennym oddechem po latach snucia się po horrorowych konwentach, gdzie wykształciuchy pretendujące do miana „literaturoznawców” w co drugim zdaniu rzucali „zajebiście”, a swoje ego rozdymali do potęgi niepojętej. Nie chcę tu wymieniać nazwisk profesorów i doktorów, bo zasłaniać się nimi też nie przystoi. Nie chcę też wspominać innych autorów z głównego nurtu. Wystarczy, że wspomnę „rozmowę” z Arturem Olchowym, który wzorem klasycznego pisarza zasypał mnie monologiem na temat swojej nowej książki, w który próbowałem wtrącić czasem swoje trzy grosze. Otóż Artur opowiadał jak pracował nad swoją debiutancką powieścią, jak zbierał materiały, co robił, co sprawdzał, żeby wszystko było wiarygodne. Jak naradzał się na różnych forach, podpytywał studentów, itp. I pomyślałem – który z polskich piewców grozy robi taki research? Jakikolwiek research? Nie chcę tu mówić o swoich poszukiwaniach do historycznych wątków „Nienasyconego” (w końcu i tak utonęły w papce klasy B), przychodzi mi do głowy jeszcze Wojtek Gunia i... Remigiusz Mróz ze swoją najnowszą powieścią. A reszta? No właśnie – aby było. Aby się działo. I dlatego polski horror jest jaki jest. Teraz dodatkowo wspierany przez zastępy niedzielnych blogerów, którzy książki zbierają, nie czytają, a później jeszcze je sprzedają. Na temat literatury polskiej już się wypowiadałem, nawet dziś na wallu u Roberta Ziębińskiego. Dlatego już kończę i kontynuować tego nie będę. Powiem tylko dwie rzeczy – kupujcie Okolicę Strachu. Koniecznie sprawdźcie debiut Jacka Piekiełko. No i oczywiście, czekajcie na Artura, aż zgodnie z zapowiedziami skręci ostatecznie w kierunku grozy.
A ja na koniec wklejam zdjęcie najbardziej nietypowe z możliwych. Bo nigdy bym nie przypuszczał, że znajdę się w tym samym miejscu i czasie, co Krystyna Mazurówna, kobieta, która grała u Romana Polańskiego i tańczyła w „teledysku” Piotra Szczepanika „Kochać, jak to łatwo powiedzieć”. O innych, jeszcze bardziej znanych, mężczyznach jej życia nawet nie wspomnę, bo po to napisała w końcu swoją książkę. Powiem raz jeszcze – w horrorze polskim osiągnąłem wszystko, co mnie interesowało, a czasem nawet więcej, niż się spodziewałem. Nie wypieram się. Ale idę dalej.



Bez odbioru, bo może na dniach coś mniej chaotycznego złożę.

środa, 24 maja 2017

(145) Na smutno, bo tak czasem wychodzi

145

Rygor wpisów podtrzymany.

A jednak trudno pisać, gdy tyle się dzieje i to niestety, nie są wydarzenia optymistycznie nastrajające do życia. Nie zwykłem za bardzo się uzewnętrzniać, stronię jak tylko mogę od polityki w swoich wpisach i wypowiedziach. Pierwsze wynika z tego, że unikam formuły, którą upodobali sobie blogerzy i fejsbookowcy informując o każdym zjedzonym posiłku, przebiegniętym kilometrze i przyjętej przez ich kota pozie. Drugie, bo po prostu nie mogę. Żyjemy w kraju, w którym ze względu na wykonywany zawód nie mogę sobie pozwolić na komentowanie wydarzeń politycznych, religijnych i temu podobnych. Czasem zazdroszczę, że niektórzy mogą w tym względzie mówić głośno, co myślą, czasem się cieszę, bo nie chcę wchodzić w jałowe utarczki i nie lubię przeklinać. Zwłaszcza publicznie. Jedno jest pewne, Polacy dawno nie byli tak skłóceni, tak podzieleni, tak rozdarci politycznie. Historia zatacza kręgi i widzę niepokojące odbicia wzorców zarówno z Dwudziestolecia Międzywojennego, jak i ostatnich dekad ubiegłego wieku. Chciałbym wierzyć, że to się jeszcze może dobrze skończyć...

Umierają najwięksi i najważniejsi... Niby zawsze tak było, ale z niepokojem patrzę, jak wykruszają się ikony, wszyscy ci, których podziwiałem, albo po prostu ich trwanie było stałym elementem życia/popkultury/sztuki. W zeszłym roku pożegnaliśmy Dawida Bowie, Prince’a, chwilę wcześniej zdawać się mogło nieśmiertelnego Lemmy’ego. W tym odszedł już Wojciech Młynarski, Zbigniew Wodecki - prawdziwe legendy, choć jakże odległe od moich muzycznych upodobań. Wczoraj zmarł Roger Moore - trzeci, dla wielu najbardziej ikoniczny James Bond. 
Chociaż za jego czasów seria skręciła niebezpiecznie w stronę komediową, a dla wszystkich najważniejszym agentem 007 pozostanie Sean Connery, to przecież Moore wcielił się w postać agenta królewskiej mości najwięcej razy. Był to też pierwszy Bond, jakiego zobaczyłem - w jednej z najlepszych odsłon cyklu: "Żyj i pozwól umrzeć"... W czasach gdy tylko kilka osób w mieście miało magnetowid, ten film w kinie po prostu wgniótł mnie w fotel. Bardziej niż jakiekolwiek Gwiezdne Wojny, do których Bond nawiązał już niedługo później. Dziś, po dwudziestu czterech częściach, po ponad dwudziestu latach od tamtego momentu wiem, że Moore najlepszym Bondem nie był. Ale był najbardziej filmowym.
Odszedł Chris Cornell, śmierć tym bardziej szokująca, bo niespodziewana. A jednak podobnie jak w przypadku Robina Williamsa nie tak nieprzewidywalna, jakby się niektórym zdawało. O depresji mógłbym pisać dużo, póki co, najwięcej ile mogłem zdradzić zawarłem w opowiadaniu "Łzy klauna" z antologii "Iron Tales"... Dziś, żeby nie marudzić za długo podążę ku podsumowaniu.

Śmierć zbierała bezlitosne żniwo zawsze, na każdej długości i szerokości geograficznej. Na wszelkiego rodzaju zamachy odpowiadamy zmianami obrazków na fejsie, tam też rzucamy wspominki o tych wielkich gwiazdach. I jednych i drugich jest coraz więcej, a ja sobie uświadamiam, że nie ma już epoki, w której żyłem bezpiecznie przez lata. Moi herosi z młodości odeszli, ikony zeszły z tego świata, udowadniając, że nic nie trwa wiecznie.
Pożegnałem wcześniej tym miesiącu bardzo bliską mi osobę, którą wspominać będę codziennie, w ciszy, bez rozgłosu... Bo to zawsze boli, choć odejść musi przecież każdy. Skoro nawet Bond umiera, to nic nas nie ocali przed Ponurym Żniwiarzem...

Na szczęście jeszcze jest Ozzy, Keith Richards i Brudny Harry. Trójca, która daje mi nadzieję.

środa, 17 maja 2017

Trup wstał, powoli drepcze...

 Sto czterdzieści pięć.
Kontynuujemy blogowanie.
Wczoraj dostałem autorskie egzemplarze „Królestwa gore”, które jadę w sobotę promować do Warszawy, a już dziś poszła oficjalna informacja, że „Zombie.pl 2” ukaże się na przełomie czerwca i lipca. Wychodzi na to, że to też będzie ostateczny tytuł... W gruncie rzeczy nie mam nawet jak się tym wszystkim cieszyć, bo w pracy młyn, za dwa dni kolejne przedstawienie z moją „Atrapą”, jeszcze w tym miesiącu ma się ukazać (wreszcie!) drugi album Damage Case „Drunken Devil”. Jeszcze bardziej obskurny i oldschoolowy niż poprzedni. Nie dla pozerów i niedzielnych metaluszków słuchających po kątach grunge'u i Papa Dance. 
Oto zalążek:





Nie zwykłem jednak spoczywać na laurach, dlatego dziś wysłałem kolejne pięć książek do wydawców. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. W międzyczasie szykuję się do ogarnięcia pozostałych zespołów, ale czerwiec będzie t y m miesiącem. Bo co za dużo, to i świnia nie zje... A ja czasem też chcę odpocząć.
Bez odbioru.

poniedziałek, 15 maja 2017

Wstawaj, trupie!

Z poprzedniej reaktywacji niewiele wyszło, ale bądźmy szczerzy – skoro w tym roku ma się ukazać pięć moich książek (dziś już wiem, że ta liczba będzie większa, ale na razie cicho sza...), to wiadomo, że nad wpisami tutaj siedzieć nie miałem czasu. Bo przecież jeszcze praca zawodowa, a przede wszystkim rodzina i dzieci. I wiele innych czynników, o których pisać nie będę, bo to wciąż nie będzie blog wylanych żalów, tajnych sekretów, czy złotych myśli, które potem zbiorę w książkę.
A jednak znów zaczynamy. Pretekst najbardziej banalny z możliwych – wydawca mi zasugerował, że byłoby warto. No, konkretnie chodziło o to, że miałem się zdecydować, czy jednak założę sobie stronę internetową, albo chociaż fanpage. Niestety, tak jak uparcie uważam, że wydawanie siebie samego jest bardzo passe, że żebranie o uwagę u blogerów i portali świadczy o parciu na szkło znacznie powyżej przyzwoitości, tak sądzę, że tworzenie sobie samemu fanpage'a jest szczytem próżności lub/i lekiem na liczne kompleksy. Ergo – musiałem chociaż aktualizować blog.
Niestety, obecny wpis jest kontrolnym i nie będzie tutaj żadnego przeglądu filmów, książek i innych rzeczy. Wygrzebuję się powoli z zaległości recenzenckich, nie mam czasu, by nanieść poprawki w ostatniej powieści, znalazłem wydawcę na kolejną, do której mam tylko konspekt, a nie mam sił tego ruszyć. Bo to nie jest tak, że czasu nie mam zupełnie. Ale czasem lubię sobie relaksacyjnie odlecieć z książką, albo pobiegać po Temerii. Ponadto właśnie siedzę nad kolejną sztuką, którą moja teatralna grupa „Atrapa” będzie wystawiać na kolejnym festiwalu w najbliższy piątek. Przedstawienie nosi tytuł „O ziemniaku, który chciał zostać wiedźminem”, a tytuł w tym wypadku zdradza niemal wszystko. No cóż, w sobotę natomiast premiera „Królestwa gore”, więc na pewno jeszcze będę o tym trochę wspominał. Bo mam nadzieję, że w tym tygodniu do wyskrobania kilku słów się zmuszę. Tymczasem – czas do roboty. Idę myć naczynia przy radosnych dźwiękach szwedzkiego death metalu.


czwartek, 5 stycznia 2017

THE BEST OF 2016 - blog reaktywacja?

Sto czterdzieści trzy
Przerywamy milczenie po półrocznej niemal przerwie. Nie nazwałbym tego „Blog-reaktywacja”, ale niech to będzie chociaż przymiarka. Tym bardziej, że jest to idealny (i ostateczny) moment, w którym mogę zrobić podsumowanie minionego roku.
A był to dobry rok. Bardzo dobry. Dla mnie osobiście, bo w świecie, polityce, w aspektach często dla mnie niepojmowalnych działo się różnie, ale ponieważ to mój osobisty blog – powtórzę: to był bardzo dobry rok. Nawet w momentach, gdy kopał po czterech literach, by przypomnieć o pewnych sprawach i otworzyć oczy na inne. A to czyni tylko silniejszym. Nastąpiła więc weryfikacja pewnych znajomości, kontaktów i planów przyszłościowych, ale wszystko po to, by działo się lepiej. A działo się niepomiernie, dość powiedzieć, że nie pamiętam równie pracowitego roku. Jestem wyczerpany do teraz.
Rodzinnie było i jest wspaniale, a dwa tygodnie temu nasze grono powiększyło się o maleńkiego Teosia, co uszczęśliwiło nas niepomiernie i ugruntowało pojęcie szczęścia rodzinnego. Choć, co oczywiste, znacznie wpłynęło na ilość przesypianych godzin. Tymczasem jeszcze raz wszem i wobec ogłaszam bohaterstwo i niezłomność mej małżonki Dagmary, którą wielbię i podziwiam z każdym dniem jeszcze bardziej. Dziękuję, kochanie!
Większość przysłowiowej pary poszło w pracę zawodową, co zaowocowało najlepszymi wynikami moich uczniów w całej mojej karierze, moja amatorska grupa teatralna „Atrapa” po raz kolejny stanęła na podium, a nasza sztuka znów została wysoko oceniona. Z trudem odgrzebałem się z recenzji wszelakich, gdzie prym wiodły literackie, pisane głównie dla Dzikiej Bandy. Mocno zaniedbałem inne redakcje i serwisy, ale nie jestem w stanie ogarnąć wszystkiego. Jednak. Niemniej, recenzji było tyle, że chyba ustanowiłem nową życiówkę. Napisałem, ukończyłem, oddałem do wydawców kilka książek, ich ilość zachowam w tajemnicy, dość powiedzieć, że w przyszłym roku na pewno ukaże się sześć (!) nowych wydawnictw sygnowanych moim nazwiskiem. I póki co, tylko jedno będzie w duecie. W tym było skromnie, choć niemniej intrygująco – na początku roku wyszedł „Zombie.pl”, na tę chwilę najpopularniejsza i najmniej kontrowersyjna powieść jaką popełniłem z Robertem Cichowlasem. Dla równowagi w połowie roku razem z Tomkiem Siwcem zaczęliśmy serię „Sakrament Okrucieństwa”. Oba cykle doczekały się kontynuacji, które już wkrótce... Ukazały się trzy antologie, w których pojawiły się moje teksty – czeska „Za Tebou” i polskie „Gorefikacje 2.2”, „Krwawnik”. W zasadzie niemal wyczerpało to limit moich udziałów w antologiach – na przyszły rok są zapowiedziane jeszcze trzy i koniec, dziękuję, więcej się w to nie bawię. Przynajmniej na dłuższy czas. Szczególnie, że na niektóre z tych wydawnictw czekałem latami. Temat literacki zamknę konwentami – w tym roku odwiedziłem Polcon i Kfason, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję Karolinie Kaczkowskiej i Magdzie Paluch – bez ich uporu, poświęcenia i organizacji nie byłoby to możliwe. Dziękuję, dziewczyny!
Muzycznie działo się sporo, bo zasiliłem szeregi jeszcze jednego zespołu, death metalowego Carnes, ale niestety, nie udało się w tym roku zagrać żadnego koncertu, ani wypuścić żadnej płyty – chociaż dwie zostały już nagrane, zmiksowane i w zasadzie czekają na wydanie...
I tyle na dziś. Bardzo liczę, że uda się mnie zmoblizować i faktycznie reaktywować bloga, niemniej jak pisałem – zaległości to jedno, priorytety w postaci rodziny i pracy to drugie (czyli w sumie pierwsze), a ja się już robię stary, zmęczony i obolały – nie wiem więc co będzie. Tym bardziej, że planów i pomysłów nie brakuje... Trzeba się brać za robotę.
Wyjątkowo: odbiór.

Na zakończnie krótkie podsumowanie prywatne.

MUZYKA:
Zadziwiające, ale ten rok był jeszcze lepszy niż poprzedni. Albo naprawdę się starzeję, albo rzeczywiście znów ludzie zaczęli robić dobrą muzykę. Oczywiście większość kupionych przeze mnie płyt w tym roku to były starocie z datą 19 na początku, niemniej pojawiło się kilka zaskakująco dobrych nowości. Najlepszą płytę od lat nagrała METALLICA, to samo mogę powiedzieć o ACID DRINKERS, którzy tak dobrze nie łomotali od dwudziestu lat. VADER nie zawiódł, podobnie TESTAMENT, bardzo zaskoczyło mnie MEGADETH, które wreszcie nagrało płytę, do jakiej chce się wracać (a albumów z dwóch ostatnich dekad z okładem słuchać się nie dało). Oczywiście, nie zawiodła FURIA, ale absolutny prym dla mnie w roku ubiegłym stanowi „The Whole of the Law” ANAAL NATHRAKH. Ścieżka dźwiękowa do armagedonu, bezlitosny miks wszelkich odmian metalu, od grindu i black metalu, po klasyczne heavy, a wszystko podane w tak fenomenalnej otoczce, tak nieposkromionej wyobraźni, choć ujętej w jasne ramy gatunku... i na koniec przewrotny cover „Powerslave” IRON MAIDEN. Tak, to mój album nr 1.


FILM:
Nie widziałem tego zbyt wiele, nie odnotowałem też jakiś szczególnych rozczarowań, za to bardzo miło zaskoczyłem się poziomem... filmów animowanych. „Zoogród” i „Vayana: skarb oceanu” to dowody, że dla dzieci można robić produkcje ambitne i niegłupie. Wspaniale wypadła także fabularna wersja „Księgi dżungli”, ale moim faworytem jest film niezwykły, bo tak oldschoolowy i niepoprawny, że większość go nie doceni, albo szybko o nim zapomni. „Równi goście”, czyli „Nice Guys” to przykład męskiego kina, jakiego już się dziś, niestety, nie robi. Dużo czarnego humoru, świetne kreacje aktorskie, niebanalna akcja i brak poprawności politycznej. Rewelacja. Poprosiłbym o sequel, ale box office mówi, że nie mam szans.


KSIĄŻKA:
„Nocny film” Marisha Pessl. Z jednej strony wybór najlepszej książki w tym roku był trudny, z drugiej, bardzo oczywisty. Genialna powieść o poszukiwaniu tajemniczego reżysera jest pretekstem do gry z czytelnikiem, a jednocześnie upiornym miksem pomysłów Davida Lyncha, Johna Flowlesa i Williama Hjortsberga. Wymagająca i porażająca powieść.


wtorek, 9 sierpnia 2016

(142) Przerywamy milczenie... i szykujemy się na wojnę. Na początek jedną.

Sto czterdzieści dwa
Minęły ponad trzy miesiące od ostatniego wpisu, co jedynie potwierdza moje teorie na temat bycia i niebycia pisarzem. Moje jojczenie na ten temat stało się poniekąd prorocze, bo musiałem poprzestawiać pewne priorytety. Nie oznacza to jednak, że byłem w tym czasie bezczynny. Nie ma możliwości, żebym ogarnął tutaj obejrzane i przeczytane w tych ostatnich miesiącach książki, więc nawet nie będę próbował. Najprościej będzie po prostu ruszyć dalej.
Więc w skrócie – ostatni rok szkolny okazał się dla mnie wyjątkowo pracowity i tym samym wyczerpujący, ale przyznaję, że nigdy wcześniej nie osiągnąłem takich sukcesów zarówno wychowawczych, jak i czysto metodycznych, odzwierciedlonych w wynikach uczniów, jak i wygranych w różnych konkursach. Ten rok ewidentnie potwierdził, że jestem nauczycielem całym sercem, pisarzem nawet nie bywam. To się po prostu czasem zdarza. A ja w ostatnim czasie zdecydowałem, że zbyt wiele rzeczy w życiu się zdarza, a za mało jest zależnych ode mnie. Dlatego między innymi podjąłem radykalne decyzje i wycofałem od jednego z wydawców dwie swoje książki oczekujące na publikacje. Ukażą się być może gdzie indziej, być może wcale. A z owym wydawcą przyjdzie mi stanąć w szranki, bowiem mam dosyć czekania ponad rok na należną wypłatę. Efekty planuję na koniec tego tygodnia. Plus minus. Ale coś poleci w wentylator. Nie jest to zresztą jedyna wojna do jakiej się szykuję, nie jedyna sytuacja, w której powiedziałem sobie „dosyć”. Grunt, że przestaję pozwalać życiu się toczyć. Codziennie doświadczam momentów, które udowadniają, jak wiele zależy od nas. Banał, wiem, ale to właśnie czyni mnie i moją rodzinę szczęśliwą. To, jak się staramy i o co walczymy, czasem z całym światem.
Oczywiście z pisania nie zrezygnowałem, choć lipiec poświęciłem na nadrobienie zaległości recenzenckich. I wreszcie wyszedłem na prostą. W tak zwanym międzyczasie napisałem z Robertem połowę drugiego tomu „Zombie.pl” i sporą część trzeciego tomu „Bóg Horror Ojczyzna”. Tę drugą książkę muszę skończyć do 15 sierpnia, a potem... cóż, trzymajcie kciuki. Planów jest dużo, propozycji wydawniczych również, ale czasu coraz mniej. Zobaczymy, co się uda. Na pewno wkrótce ukaże się czeska antologia „Za Tebou”, gdzie moje opowiadanie „Wyrzygać duszę” znalazło się obok tekstów m.in. Honzy Vojtiska, Edwarda Lee, Grahama Mastertona, Roberta Cichowlasa, a przede wszystkim – Guya N. Smitha. Znaleźć się w towarzystwie króla kiczowatych horrorów – to kolejne z wielkich marzeń. Jeszcze większym jest tegoroczny Polcon, którego mam zaszczyt być gościem razem z Edwardem Lee, Jackiem Ketchumem, Łukaszem Śmiglem, Sylwią Błach, Tomaszem Czarnym, Tomkiem Siwcem i oczywiście Robertem. Frajda jest tym większa, że będzie tam również Andrzej Sapkowski, Jakub Ćwiek, Anna Kańtoch, Jarosław Grzędowicz, Bogusław Polch i Piotr Cholewa. Oczywiście wybieram się tam z małżonką i będę więcej niż uradowany, jeśli uda mnie się spotkać choć jedną z tych osób „na żywo”. 


No i tyle na dziś. O muzyce nic nie będzie. Muszę wrócić do pisania, bo wciąż mam dwa tygodnie obsuwy, a muszę skończyć wspomniany tom trzeci, opowiadanie z Honzą Vojtiskiem i drugą część „Sakramentu okrucieństwo”... A sierpień coraz krótszy...

niedziela, 24 kwietnia 2016

141 - Nawet obrazków mnie się wklejać nie chciało

Sto czterdzieści jeden.

Jak przypuszczałem, nie jestem w stanie regularnie prowadzić tego bloga. Nie chce mnie się, bo nie mam o czym pisać, nie mam nic do powiedzenia, pisać w ogóle też chyba za bardzo nie umiem, przynajmniej nie tak, jak bym chciał. Świadomość taka jest dosyć frustrująca, biorąc pod uwagę, że właśnie wystartowały prace nad drugim tomem „Zombie.pl”, na sierpień szykowana jest premiera mojej antologii opowiadań (której wciąż skończyć nie mogę), a kilka innych projektów czeka na sfinalizowanie z piłką na mojej stronie boiska. Paradoks. Przez lata dobijałem się ze swoją „tfurczością” by gdzieś to publikować, teraz mam więcej perspektyw i propozycji wydawniczych niż chęci do pracy. Pisarskiej, oczywiście. Praca zawodowa dalej wiedzie prym i coraz częściej resztki energii przerzucam właśnie tam. Widać jest to pasja, która pozwala się spełniać bardziej niż wszystkie inne.

Doszedłem też do wniosku, że mam już po dziurki w nosie większości fandomu grozy, który nie wiem już w jakich podgrupach działa. Jestem redaktorem Horror Online, Grabarza Polskiego, Dzikiej Bandy i Rzecz Gustu, mam nadzieję nadrobić zaległości w Atmospheric Magazine, pisarzem jednak wciąż się nie czuję, a patrząc na innych poważnych zdawać by się mogło autorów i redaktorów tracę nadzieję w gatunek ludzki, albo przynajmniej ten określany jako homo sapiens. Dla mnie rządzi gimbus coplexus, który przypadkiem pokończył w ostatnich latach studia, albo jest w przededniu tegoż wydarzenia. Szkoda czasu na komentowanie, dlatego ułatwiam sobie życie w sposób oczywisty – cenzurując sobie Facebook i Internet. Bo nic nie budzi we mnie takiego żalu, jak kolejne gównoburze i błagania o czytanie własnych tekstów.

Krótko mówiąc, nie mam nic do powiedzenia, ale niestety, zbyt wiele osób również – i nie robi z tego prawa użytku. Ja zaś stwierdzam przedawkowanie pracy, przede wszystkim literackiej właśnie. Zbyt dużo zaległych recenzji książkowych, które psują mi przyjemność obcowania z lekturami. Za dużo propozycji do rozmaitych antologii, w tym i tych niehorrorowych. Koniec końców, muszę odmawiać, bo muszę dotrzymać terminów z własnymi książkami, a te się kończą. Dlatego też w ostatnich czasach zająłem się muzyką. Ukończyliśmy piloty na nową epkę Wilców, nagrałem gitary na drugi album Damage Case (ponownie). Powiem krótko, to jedna z najlepszych płyt jakie w życiu nagrałem – jeśli nie najlepsza. Są również szanse na ukończenie do lata nowej Acrybii. Krótka piłka – co uda się zrealizować do wakacji, traktuję poważnie, który zespół będzie nawalał – odpuszczam. Żeby zwiększyć szanse na pozostanie z wiosłem w ręku dołączyłem do rzeźników z Carnes i tym samym historia zatoczyła koło. Znów gram oldschoolowy death metal. 

Tymczasem, napisałem kilka tygodni temu kolejne niehorrorowe opowiadanie, klasycznie smutne i klasycznie nie chce mnie się robić nic więcej.

Na tapecie (bez obrazków, bo nawet ich wklejać mnie się nie chce):

KSIĄŻKI:
Nieznajomy” Harlan Coben. Nie lubię Cobena, tutaj mogę to napisać wprost bez oglądania się na żadną redakcję i współpracę. Możliwe, że te powieści, które czytałem kilka(naście) lat temu były dla mnie niczym więcej jak niezłymi thrillerami, do których doklejano jak najdziwniejszy finał, byle tylko było zaskoczenie, nawet wbrew logice. W tym przypadku jest odwrotnie. Nudziłem się przez pół książki, by w finale naprawdę poczuć multum emocji, które sprawiły, że pogląd na temat Cobena ulegnie weryfikacji. Pełna recenzja na Dzikiej Bandzie.
Krwawa wyliczanka” Tony Parsons. Niezły thriller o zemście, bez zbytnich zaskoczeń i wstrząsających zwrotów akcji, ze znakomitą postacią detektywa, który dołącza do grona moich ulubionych, nieoczywistych bohaterów kryminalnych.
Troja” David Gemmell. Jak wiele nowego można opowiedzieć o eposie, który jest jednym z najstarszych w historii literatury i świata? Chociażby znakomity Dan Simmons swoim „Ilionem” udowodnił, że można całkiem sporo. Gemmell w swoim cyklu również skupia się na mitologicznym konflikcie, unikając przy tym całej fantastycznej otoczki. Wychodzi mu to całkiem nieźle, więcej wkrótce na Dzikiej Bandzie.
Ostatnia prowokacja” Louise Lee. Miła, odprężająca lektura (nie ukrywam, że głównie dla kobiet), o pani detektyw, która zajmuje się prowokowaniem mężczyzn, by zdobyć dowody niewierności dla ich żon. To tak ku przestrodze, drodzy panowie. Tym razem jej celem jest bardzo sławny muzyk o nieposzlakowanej opinii. Sympatyczna komedyjka romantyczno-detektywistyczna, która w końcówce skręca na nieco inne tory, co spowodowało pewien dysonans w moim odbiorze. Więcej o tym na Dzikiej Bandzie.
Niemartwi. Ciała wasze jak chleb” Mikołaj Marcela. Cokolwiek napiszę tutaj, będzie źle odebrane, bo ktoś może pomyśli, że dyskredytuję tę powieść jako zagrożenie dla „Zombie.pl”. To będę jeszcze bardziej bezczelny – nie czuję zagrożenia, pewien jestem powodzenia książki Roberta i mojej. Spotkaliśmy się z takim zachowaniem w przypadku pewnego autora, stąd wzmianka. O „Niemartwych” będę musiał napisać więcej na wiadomym portalu, a tutaj powiem krótko: nie podobało mnie się. Bardzo.
Niepowszedni. Porwanie” Justyna Drzewicka. Oto dowód, że w Polsce można zadebiutować z przytupem i stworzyć bardzo dobrą młodzieżówkę fantasy. Miałem okazję czytać i recenzować przedpremierowo, gorąco kibicuję dalej temu cyklowi.
Pustynna burza” James Rollins. Tak się porobiło, że zacząłem czytać serię Sigma Force mniej więcej od połowy i dopiero teraz nadrabiam. I rozumiem czemu cykl tak się spodobał – brawurowa akcja i niebanalna fabuła robią swoje. Ale mnie brak bohaterów, którzy pojawią się dopiero później (ze wskazaniem na Kowalskiego) trochę przeszkadza.
Bazar złych snów” Stephen King. No, wiadomo jak to jest ze zbiorami opowiadań Króla. Zazwyczaj są dość nierówne. Ten zaś jest wyjątkowo słaby. Większość opowieści wyleciało mi z głowy zaraz po przeczytaniu, a teraz, po dwóch tygodniach od odłożenia książki na półkę pamiętam tylko opowiadanie nawiązujące do Mrocznej wieży i historię o bejsboliście. Obie intrygujące, ale jakże dalekie od mistrzowskiego poziomu wyznaczonego choćby przez „Czarną bezgwiezdną noc”.
Szwedzki Death Metal” Daniel Ekeroth. Genialna książka, cud, że to się w Polsce ukazało, biorąc pod uwagę realia rynku. Dogłębna analiza narodzin gatunku i przegląd genialnych demówek i debiutów z tamtych stron przypomniały mi cudowne czasy grzebania w zinach i wykupywania kaset z charakterystycznym brzmieniem, którego nie da się podrobić, i które do dziś sprawia, że tupię radośnie nogą przy skocznych rytmach Unleashed, Dismember czy Edge of Sanity. Nigdy jakoś nie wciągnąłem się w Entombed. Przepraszam.

Było jeszcze kilka książek chyba, na pewno znakomite „Królowie Dary” Kena Liu i wciągający „Gen atlantydzki” A.G. Riddle, ale o nich wkrótce będzie na Dzikiej Bandzie.

FILMY:
Tetsuo 2: Body Hammer” Shinya Tsukumoto. Tak jak pierwsza część jest według mnie filmem wybitnym, tak drugi zawiódł mnie niemal na całej linii.
Mój sąsiad zombie” Young-Geun Hong. Koreański horror z What Else! Films. Włączyliśmy go z małżonką z nastawieniem na tandetną katastrofę, tymczasem daliśmy się porwać oryginalnej i ciekawej opowieści o zombie przedstawionej za sprawą sześciu łączących się nowelek filmowych. To kino bardzo niskobudżetowe, a jednak bardzo dobre. W swojej klasie rzekłbym nawet, że znakomite.
Mały Nicky” Steven Brill. Nie znoszę chronicznie Adama Sandlera. Prawie tak mocno jak Bena Stillera. A jednak kiedyś na stancji obejrzeliśmy przypadkiem z chłopakami ów film i tak od kilkunastu lat jest on moją ulubioną głupkowatą komedią, do której wracam co jakiś czas. Tym razem nadawała TV, więc nie mogłem odpuścić. Pomijam Harveya Keitela jako dobrotliwego Szatana, Quentina Tarantino w epizodycznej roli kaznodziei, czy znakomitego Rhysa Ifansa jako zbuntowanego syna władcy piekieł. Rządzi Pan Biffy i dar od Boga, który ujawnia się w scenie finałowego pojedynku.
Krwawy sport” Newt Arnold. Znów leciał w telewizji, a że w dzieciństwie podziwiałem umiejętności Van Damme'a i chciałem wyglądać jak Bolo Young, to zarwałem nockę (w końcu święta). Przy okazji sprawdziłem sobie, ile w tym wszystkim prawdy (bo film ponoć oparto na faktach) i okazało się, że to jedna wielka ściema. Ale film wciąż ogląda się z ogromną radością.
Enen” Feliks Falk. Nie wierzę w polskie kino. Naprawdę, nie pamiętam, kiedy widziałem coś dobrego, albo na tyle znakomitego, by nie rozłożyło tego fatalne nagłośnienie (vide „Służby specjalne”). Tym razem jednak przyznaję, że widziałem dobry polski film, nieśpieszny, przemyślany, aż po dwuznaczny finał. Jedyne czego mogę się przyczepić, to idiotyczna fryzura Borysa Szyca.
Reinkarnacja” Takashi Shimizu. Dawno nie widziałem tego typu filmów, głównie dlatego, że się kiedyś nimi przejadłem. Ale ten, przypomniał mi, za co lubiłem azjatyckie horrory. Twórca „Ju On” i „Klątwy” powiela swoje najlepsze chwyty, ale przyznaję, że ma to swój urok i całość obejrzeliśmy z wielką przyjemnością. Aż się zatęskniło za starymi czasami, gdy horrory wywoływały jeszcze jakieś emocje.
Pompeje” Paul W.S. Anderson. Ależ to jest kupa. Z przewagą kupy nawet. Ktoś tu próbował połączyć „Gladiatora” młodzieżowym romansem i filmem katastroficznym. Do tego wrzucono równie młodzieżową obsadę, w której prym wiodą wyżelowany Jon Snow i zjawiskowo niepiękna Emily Browning (chociaż oczywiście wszyscy traktują ją jak Wenus z Milo). Natężenie idiotyzmów, naiwności i dziur logicznych jest tak potężne, że lepiej obejrzeć trailer, tym bardziej, że zdradza on w zasadzie całą fabułę i wszystkie zwroty akcji.
W ciemności” Agnieszka Holland. Mówiłem, że nie lubię polskiego kina. Filmy Agnieszki Holland natomiast bardzo (pomijając kuriozum „Dziecko Rosemary”). Od tego obrazu nie oczekiwałem wiele, dostałem więc znacznie więcej. Świetna historia (choć tradycyjnie przekłamana), doskonale sfilmowana i dobrze opowiedziana. Chyba jednak jestem zmęczony tą tematyką, bo ogólnie seans wyczerpał mnie emocjonalnie.

KOMIKSY:
W poszukiwaniu ptaka czasu”. Uważam ten cykl za jeden z najlepszych w historii fantasy, nie tylko komiksowej. Gdy zacząłem czytać go jako dzieciak, nie spodziewałem się, że tak wbije mi się w pamięć. Wtedy czytałem tylko dwa pierwsze tomy, które były dość przeciętne, ale jednak miały w sobie to coś, co sprawiło, że po kilkunastu latach odnalazłem całość i przeczytałem. Szczękę miałem na ziemi i swoje wrażenia opisałem tutaj: Arcydzieło fantasy. Teraz kupiłem sobie nowe wydanie na własność i choć zachwyt wciąż jest ogromny, to jednak przyzwyczaiłem się do starego tłumaczenia. Poza tym na przykład Skalni Derwisze brzmią znacznie lepiej niż Szare Świerszcze, prawda? Muszę porównać obie wersje nim ostatecznie wydam osąd na temat wznowienia.
Walking Dead”. Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem fanem serialu – po prostu nie wgryzłem się przez półtorej odcinka pierwszej serii i wystarczyło. Podobały mnie się książki, czytałem pierwsze pięć czy sześć komiksów. Teraz nadrobiłem kolejnych dwadzieścia. Przede mną kolejne sto dwadzieścia kilka, tylko pewnie znów o tym zapomnę.
Crossed: Family Values” Na tę serię też się kiedyś szykowałem. Nie dotarłem do pierwszej, oryginalnej, więc zacząłem od Family Values. I potwierdzam powszechne opinie – to najbardziej ohydny, obrzydliwy i brutalny komiks w dziejach. Tylko że przez to straszliwie nudny i już po czwartym zeszycie przestało mnie interesować co dalej. Doczytałem, ale jakoś mnie to nie ruszyło.

PŁYTY:
Judas Christ” Tiamat. Się porobiło. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni wpadła mi w ręce nowa płyta. Oczywiście nowa-stara, bo każdy wie, że ja kupuję rzeczy, które już znam i lubię. Dziękuję za nią Radkowi, który podesłał mi ją z Londynu, po uprzednim zamówieniu nie mam pojęcia gdzie. Fakt faktem, to dość zabawne, że nie można jej dostać w Polsce i trzeba się uciekać do takich tricków. Tak czy inaczej, ten niezwykły prezent pozwolił uzupełnić dyskografię Tiamatu. Zabawne, ale kiedy ta płyta się ukazała, uważałem zespół Johana za całkowicie skończony i miałem poważne wątpliwości, czy w ogóle jeszcze kiedyś będzie mnie interesowało, co oni porabiają (zmieniło to dopiero „Amanathes”). Dziś stwierdzam, że to jedna z najlepszych ich płyt, choć całkowicie odmienna, wręcz rockowa, od otwierającego całość „Return of the Son of Nothing” (gdzie pobrzmiewają echa „Clouds”) przez przebojowe „So Much for Suicide” i „Vote for Love”, klimatyczne „Love is a Good As Soma”, prześmiewcze „I Am In Love In My Self”, po wczesnofloydowską końcówkę. Bardzo dobra, bardzo smaczna rzecz, świetna odskocznia od klasycznej łupanki, którą dawkuję sobie codziennie.
Lithany” Vader. Kaseta zaczęła mi szwankować, więc warto było zrobić coś, by móc się cieszyć tym wydawnictwem. Niewątpliwie jedna z najlepszych w dyskografii bandu Petera, choć przyznaję, że (znów) w czasach premiery nie robiła na mnie takiego wrażenia. No cóż, tęskniłem za złożonymi kompozycjami z czasów „The Ultimate Incantation” i „De Profundis”, a tu dostałem proste, w gruncie rzeczy, petardy. I choć „Wings” i „Cold Demons” kopały jak trzeba, nie doceniałem reszty. Dziś już jestem stary, właśnie słucham „Another Perfekt Day” Motorheadów i stwierdzam, że „Lithany” to petarda, którą można słuchać w kółko. Co często czynię.

GRA:
Layers of Fear”. Polska przygodówka, o której zrobiło się głośno ostatnimi czasy. Bardzo zasłużenie. Nie jest to tytuł pozbawiony wad, ale powiem jedno – to gra, która autentycznie mnie przestraszyła i to wielokrotnie, a przy tym w taki sposób, w jaki nie udało się dotąd żadnemu wydawnictwu. A mnie przestraszyć nie jest łatwo. Więcej o tym tytule wkrótce na Rzecz Gustu.

Bez odbioru.