Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo SQN
stron: 381
5/6
Trudno się pisze o książkach autora, którego uważa się za jednego z najlepszych współczesnych
twórców polskich. Zbierałem się do tej recenzji długo, chociaż
przeczytałem książkę chwilę po premierze. Musiałem odetchnąć, przetrawić
to czym tym razem uraczył nas autor „Widm” i „Świętego Wrocławia”.
Niestety, potem nie było łatwiej, książka wciąż bowiem siedzi głęboko we
mnie, a co rusz słyszę i czytam o nagrodach i nominacjach wszelakich
dla powieści, które bezsprzecznie wpływają na obiektywizm. Ale czy mogę o
nim mówić w przypadku Orbitowskiego?
Nieopodal Legnicy znajduje się miasteczko Rykusmyku. Dziura jakich
wiele, z przeszłością, lecz bez przyszłości, pełne niespełnionych
nadziei i okaleczonych przez życie ludzi, którzy próbują dobrnąć do
ostatniego rozdziału swojej własnej historii. To tu mieszka pięciu
młodych chłopaków, którzy marzą, że coś się w ich życiu zmieni. Ostatnia
noc, ostatnie wspólne lato, skłania młodzieńców do niegroźnych z pozoru
szaleństw połączonych z wyprawą do zamkowych podziemi. Tu wydarzy się
coś, co napiętnuje ich losy na zawsze. Kilkanaście lat później śledzimy
ich losy. Rozrzuceni po różnych miastach i krajach skazani na życie
jakie sobie wymarzyli duszą się i szamoczą w egzystencji, która miała
być co najmniej zadowalająca. Piętno Rykusmyku ciśnie tak bardzo, że
powrót do niego okaże się niezbędny. Tu zaś nastąpi dramatyczny finał.Orbitowski dokonał wreszcie tego, co zwiastował w każdej swojej kolejnej powieści. Odszedł od horroru. Może nie całkiem, może jeszcze uparty czytelnik doszuka się tu kilku scen, kilku motywów typowych dla literatury grozy. Większość jednak zakrzyknie, że to realizm fantastyczny, doszuka się tu całej masy cudów, które na pewno wyciągną autora z worka z napisem horror. Tylko że Orbitowski nigdy tam tak naprawdę nie siedział, a że pisał najlepsze książki w tym gatunku w tym kraju świadczy tylko o poziomie naszej literatury fantastycznej w ogóle. Bo to co najbardziej zachwyca w nowej powieści twórcy „Tracę ciepło” to realizm. Dojmujący i chwytający za serce, tak mocno, że nie dający o sobie zapomnieć. Elementy fantastyczne są wprowadzone na początku, czasem ewentualnie gdzieś się jeszcze o nich przypomni, powracają dobitnie w finale, ale i bez nich powieść okazałaby się niemniej wyjątkowa. Oto bowiem schemat jest pozornie prosty. Każdy z chłopców ma jakieś marzenie: pieniądze, miłość, święty spokój... I każdy z nich dostaje to o czym marzył. Pieniądze jednak przynoszą kolejne problemy, miłość okazuje się kajdanami, święty spokój bezgraniczną pustką samotności. Spełnione marzenia niszczą życie bohaterów rujnując nadzieję na jakąkolwiek odmianę. I to jest najbardziej przerażające w nowej powieści autora „Świętego Wrocławia”. Nie potwory, nie demony, nie pakty zawarte w jakiś tam mrocznych miejscach. Tylko szczęśliwe życie, które okazuje się niewiarygodnie smutne i puste. Trzeba tylko spojrzeć pod odpowiednim kątem.
O tej powieści wiele bardzo mądrych głów napisało bardzo wiele jeszcze mądrzejszych słów. Nie mnie się z nimi równać, więc nawet nie będę próbował odwoływać się i rozbijać na czynniki pierwsze „Szczęśliwej ziemi”. Powiem wprost, że to dzieło, wobec którego nie można przejść obojętnie, tekst, o którym się nie zapomni. Ale nie dlatego, że jest tak niezwykły, czy straszny. Poprzez wyborny warsztat autora, jego znakomitą umiejętność do konstruowania zapadających w pamięć zdań czy postaci każdy czytelnik odnajdzie w tych mężczyznach cząstkę siebie. Nie potrzeba tu mentalności metalowca, nie trzeba być z Dolnego Śląska, można nigdy nie pojechać do Krakowa czy Kopenhagi, a jednak nie sposób nie odnaleźć wspólnego mianownika z poszczególnymi bohaterami. Tworzy to rzadko spotykaną wśród polskich fantastów (ale nie tylko) empatię z postaciami wynikającą nie z faktu, że „chciałbym być taki”, ale dlatego, że „też tak kiedyś miałem, mnie też to spotkało, to o mnie te słowa”. Orbitowski zawsze zaskakiwał swoją wrażliwością, uderzał precyzyjnie spostrzeżeniami. W „Szczęśliwej ziemi” sięga jeszcze głębiej. Wyszarpuje z czytelnika emocje, o których chciałoby się czasem zapomnieć. Pokazuje wszystkim, że jego czas dopiero nadejdzie. Po znakomitych „Tracę ciepło” i „Świętym Wrocławiu”, po wybitnych „Widmach” udowadnia, że poprzeczkę można podnieść jeszcze wyżej, ale już w innej kategorii. Autor odnalazł swoją „Szczęśliwą ziemię” i kroczy nią dumnie i pewnie. Strach pomyśleć, co przyniesie przyszłość, gdy jego marzenia zaczną się spełniać.
Recenzja napisana dla portalu Horror Online (oryginał tutaj).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz