wtorek, 11 listopada 2014

Większe recenzje - CEJROWSKI BIOGRAFIA - Grzegorz Brzozowicz

CEJROWSKI BIOGRAFIA
Grzegorz Brzozowicz
Wydawnictwo Zysk i S-ka
stron 256
ocena 4/6

  Grzegorz Brzozowicz podjął się zadania trudnego, musiał bowiem przedstawić życiorys człowieka, który pod koniec XX-go wieku stał się persona non grata wszelkich mediów, by w nowym stuleciu powrócić w pełnej glorii i chwale docierając w zasadzie pod każdą strzechę. W tym i moją, co potwierdza owa recenzja. Według słów z posłowia WC nie chciał przeczytać ostatecznej wersji, ponadto twierdził, że uczyni ona więcej złego niż dobrego, bo nie powinno się pisać książek o ludziach, którzy jeszcze żyją. Na te kilka książek i programów, które widziałem, są to słowa, które rzeczywiście mogły przejść przez usta Gringo. Nie mogę się jednak zgodzić z ich przesłaniem. Nie jest to biografia idealna, ale zdecydowanie przybliża osobę WC.

Brzozowicz pieczołowicie przygotował się do zadania, przedstawił nie tylko losy ojca i dziadków Wojciecha, od których nauczył się przedsiębiorczości i pomysłowości, zbadał korzenie rodziny sięgając czasów XVII wieku. Historia to piękna, jak każda dotycząca minionych wieków, mnie jednak bardziej zachwycił Stefan Cejrowski, człowiek, który był bezgranicznie oddany muzyce jazzowej, przez lata walczył z systemem i wspierał młodych twórców w kraju, wreszcie był odpowiedzialny m.in. za sukces grup No To Co, Skaldowie i Budka Suflera. Tu też zaczyna się historia Wojciecha, który dzięki pasji ojca sam łyknął bakcyla muzyki i z bardzo dobrym skutkiem prowadził zarówno audycje radiowe, jak i telewizyjne o... country. To jest bowiem gatunek muzyczny, który WC umiłował najbardziej, być może, a przede wszystkim ze względu na pochodzenie. Jak bowiem wynika z biografii, większość skandali telewizyjnych, z których słynął w latach 90-tych nie wynikała z jego charakteru, ale ze sposobu, jaki podpatrzył w amerykańskiej telewizji, gdzie gościa zaprasza się po to by go prowokować, drażnić, czasem wręcz niszczyć, nie jak to bywa u nas chwalić i hołubić. Nie mnie osądzać prawa rządzące telewizją jedną czy drugą, mogę jedynie pokajać się, że nie skojarzyłem autora, chociaż jako dzieciak oglądałem z ojcem prawie każde wydanie Non Stop Kolor, które było jednym z niewielu światełek na dobrą muzykę w tamtym czasie. Usprawiedliwieniem niech będzie fakt, że koncentrowałem się raczej na rockowych propozycjach Wojciecha Manna niż na countrowych numerach Cejrowskiego.

Z biografii nader jasno wynika, że WC zawsze walczył o swoje, zawsze miał pomysł na siebie i nigdy nie pozostawał bez planu awaryjnego. Nie sposób nie zachwycić się jego pierwszymi, młodzieńczymi interesami, przyjaźniami, które kwitły przez lata owocując kolejnymi sukcesami. Cudownie jest podpatrywać, jak twórca „Boso przez świat” wspinał się po kolejnych szczeblach kariery, by przez cinkciarza, radiowca, prezentera, satyryka dotrzeć do pisarza i podróżnika, którego uwielbiają dziś nawet ci, którzy przed laty oburzali się widząc go w „WC kwadransie” czy w trakcie procesów z Aleksandrem Kwaśniewskim. Cała biografia przedstawia nam niezwykłego człowieka, który posiada niesamowity dar, że czego się nie tknie, obraca to w złoto, gdzie się nie pojawi, tam coś się dzieje, a on na tym korzysta, wreszcie człowiek ów staje się jednym z najbardziej niedocenionych i pokrzywdzonych wielokrotnie w przeszłości Polaków. Który jednocześnie nic sobie z tego nie robi, bowiem dobrym humorem i intelektem potrafi pokonać każdego i wszystko. I kiedy tak tonąłem w zachwytach w trakcie lektury, nagle złapałem się na tym, że wpadłem w pułapkę. Sprytną pułapkę autora i wydawcy.

Biografia Wojciecha Cejrowskiego rzeczywiście jest idealna. Aż nazbyt. Grzegorz Brzozowicz nie tylko przemilczał wszelkie niewygodne kwestie, skupiając się jedynie na sukcesach swego bohatera, a jeśli już opisał jakieś wydarzenie nieprzyjemne (wspomniana sprawa z Kwaśniewskim), lub tragiczne (ogolenie głowy na łyso przez MO, tortury tajniaków), to tylko po to, by poprzez nie ukazać wyższość i prawość pana Cejrowskiego. Z szacunkiem podchodzę do faktu, że zastrzeżono wszelkie informacje o najbliższych WC (tak, nie szukajcie tutaj żadnych plotek i brudów), ale dlaczego ukryto małżeństwo z Beatą Pawlikowską? Fakty są znane, a i sam Cejrowski wspomina o Blondynce w „Gringo wśród dzikich plemion”, więc niejako tutejsze przemilczenie wpływa niekorzystnie na ogląd całości. W pewnym momencie odniosłem wręcz wrażenie, że Brzozowicz wprost stara się przypodobać WC, w kilku momentach bowiem imituje jego styl, czasem traci kompletnie obiektywizm biografa i w zwykłe opisy wstawia komentarze, które powinny spodobać się Cejrowskiemu.

I tu jest problem, bo widać, że Brzozowicz zna i bardzo lubi, szanuje naczelnego kowboja RP. Stworzył biografię, która pokazuje jak niezwykłym i inspirującym człowiekiem jest WC, a robi to w taki sposób, że w pewnym momencie nie sposób bohatera książki nie podziwiać. Metoda ta jednak sprawia, że otrzymujemy pomnik, bez cienia skazy, lśniący i błyszczący. A ideałów nie ma. Są tylko wzorce. Sięgając po tę książkę, proszę o tym pamiętać.

Większe recenzje - BIEC ALBO UMRZEĆ - Killian Jornet

BIEC ALBO UMRZEĆ
Killian Jornet
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron 256
4/6

W dzisiejszych czasach, gdy nie sposób przejść ulicą by nie natknąć się na grupkę biegaczy nie dziwi fakt coraz większej popularności tego sportu. Wszelkiego rodzaju biegi, półmaratony i maratony odbywają się w zasadzie przy każdej nadarzającej się okazji. W moim rodzinnym mieście również nie brak fanatyków tego sportu, którzy obstawiają każdą możliwą imprezę gdzie jest bieżnia, albo chociaż skrawek nawierzchni do biegania. Znam też kilku zapaleńców, z których jeden jeszcze cztery lata temu pasował do opisu „kawał chłopa” i na rozgrzewkę wyciskał 120 kg na ławeczce, a teraz sam waży prawie dwa razy mniej i śmiga razem z innymi z wiatrem na dystansach, tak długich, że mnie się nawet samochodem jeździć by nie chciało. Od nich dowiedziałem się o bieganiu esktremalnym, ultramaratonach, które nie dosyć, że dłuższe niż tradycyjne, to jeszcze po górach. Stąd droga do Killiana Jorneta, mistrza skyrunningu, który wbiegł i zbiegł z Kilimandżaro i ustanowił rekordy świata na ekstremalnych trasach Ultra-Trail du Mont Blanc, Transpirenaica czy wyprawa dookoła jeziora Tahoe. Książka „Biec albo umrzeć” to nie tylko dziennik opisujący te zdarzenia. To historia człowieka, który wbrew przeciwnościom losu zmienił swoje życie, to opowieść sportowca, który samodyscyplinę doprowadził do perfekcji, to dowód biegacza, który wymyka się wszelkim klasyfikacjom.

Zazwyczaj zaczytuję się w biografiach muzyków rockowych, rzadziej aktorów, do opowieści o sportowcach do tej pory nie miałem szczególnego przekonania. Tym bardziej ucieszyłem się, że „Biec albo umrzeć” to nie biografia. Zawiodą się ci, którzy będą szukać życiorysu, dokładnej chronologii, czy konkretnych osiągnięć i wyników. Te na upartego można bez większego problemu odnaleźć w Internecie. Na treść książki składają się luźne opowieści samego Killiana, który dzieli się swoimi spostrzeżeniami, przemyśleniami, emocjami, często fakty spychając na drugi plan, albo zupełnie o nich zapominając. Liczy się na przykład jak pokonał męczący go skurcz, a nie, że przebiegł jeden z najtrudniejszych ultramaratonów w Pirenejach. Nie wiem na ile treść jest dziełem samego biegacza, ale sądząc po filmikach zamieszczanych na serwisie You.Tube, humor i otwartość, oraz swoboda opowieści są u niego naturalne. To też czyni książkę interesującą – mamy możliwość zobaczyć świat oczyma człowieka, który udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w młodości doznał kontuzji, która teoretycznie powinna wyeliminować go z biegania, a na przekór światu udowodnił, że jest inaczej?

Nie jestem biegaczem i nigdy nie zostanę. Mój ulubiony sport to czytanie i nie zamierzam zmieniać nawyków. Po lekturze „Biec albo umrzeć” nie zapałałem nagle chęcią kupienia sobie sportowego obuwia i biegania z żoną po kilka(naście) kilometrów „dla sportu”. A jednak znalazłem w książce wiele rad i wskazówek, które można odnieść do każdej dziedziny życia. Nie będę więc komentował uwag, które słyszałem (że tłumacz niedokładnie przetłumaczył niektóre sportowe terminy, itp.). Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie kolejny człowiek, który zmienił swoje życie uporem, konsekwencją i bezwzględną determinacją. Z uśmiechem na twarzy. Poznajcie Killiana. Może i Wasze życie się dzięki temu odmieni?

Setka - czyli blog klasyczny bez jubileuszu

Setka
22 lutego 2013 roku dokonałem pierwszego wpisu na blogu, który założyłem... wcześniej. Nie pamiętam kiedy, nieistotne. Nie sądziłem, że to wszystko rozwinie się tak ładnie, jak jest teraz. Na blogu znaczy. Bo tak ogólnie, to plagi egipskie sypią się w ostatnich dwóch tygodniach. Nie będę jednak ich omawiał, od początku założyłem, że uzewnętrzniania tutaj nie będzie.
Powinny teraz strzelić korki szampana, konfetti i inne takie. Setny wpis! Ale jaki blog, taki jubileusz, czyli żadnego. Planowałem różne sposoby świętowania, ale najlepszym i najbardziej mnie zadowalającym jest jednak praca. Dlatego dziś sypią się recenzje i jeszcze jakieś na pewno się pojawią. Tak wygląda mój dzień wolny, jutro znów do pracy w szkole i przy książkach.
W kwestii książek – już jest pewne, że w listopadzie BHO III nie będzie. To musi być co najmniej dobre, nawet w swojej klasie, a z tego co mam nie jestem dostatecznie zadowolony. Dlatego premierę przesuwamy na grudzień, a może i przyszły rok. Zobaczymy. Jeszcze nie umieram, więc czasu trochę zostało. Za to w tym tygodniu rozstrzygnie się sprawa zbioru „Horror Klasy B” - i być może to on będzie miał swoją premierę za niecałe trzy tygodnie w Szczecinku? Na razie kwestia Szczecinka i „Horroru...” pozostaje otwarta. Jak większość kwestii. Chyba wpadam w depresyjno-filozoficzny nastrój.
Czas kończyć.


Zwracam jeszcze tylko uwagę na nowy numer Grabarza Polskiego, w którym znalazł się mój króciutki przegląd najbardziej znanych filmów paradokumentalnych.

Tymczasem na tapecie:
Iron Sky” Timo Vuorensola. O Matko! O Tatko! Naziści po wojnie ukrywają się na księżycu, a potem powracają na Ziemię, gdzie ich program zachwyca Amerykanów. Stąd już tylko krok do gwiezdnych wojen, w których nazistowskie spodki kosmiczne stają do walki ze zjednoczonymi siłami ziemian. Przewspaniała komedia dla tych co lubią kino takiego szalonego misz-maszu. Znów przypadkiem zobaczyliśmy to w telewizji i wciągnęliśmy się z małżonką niesamowicie. Już zapowiadają dwójkę – tym razem naziści przyjdą z wnętrza planety wraz z dinozaurami. Cudo! Nie mogę się doczekać.

Coś” John Carpenter. Skoro był remeake/prequel, to trzeba było sobie odświeżyć oryginał. Wersji z lat 50-tych nie liczę. Cóż mogę powiedzieć? Minęło dwadzieścia pięć lat, a film dalej trzyma w napięciu, dalej potrafi przestraszyć, wciąż jest nad wyraz obrzydliwy, a efekty biją na głowę cyfrowe okropności z nowej wersji. Podtrzymuję więc opinię o jednym z najlepszych horrorów wszech czasów.

Tak to się teraz robi” Josh Gordon, Will Speck. Miła komedyjka z Jasonem Batemanem i Jennifer Anniston. On jest permanentnym marudą, malkontentem i hipochondrykiem. Ona szaloną i wyzwoloną kobietą. Przyjaźnią się do czasu gdy ona postanawia zajść w ciążę i w tym celu znajduje dawcę. Pijany Bateman postanawia dokonać podmiany nasienia. Ona wyjeżdża. Gdy wraca po kilku latach z małym chłopcem, zaczyna się zabawa. Film momentami bardzo naiwny, Jennifer starzeje się z godnością, Bateman gra jak umie najlepiej, ale i tak całość kradną Jeff Goldblum i Juliette Lewis w drugoplanowych rolach.

Za garść dolarów” Sergio Leonne. To przez Maćka Lewandowskiego. Wrzucił na fejsie muzykę z „Za garść dolarów więcej”, ale zdjęcie było z jedynki, więc... A że uwielbiamy z żoną trylogię dolara, którą możemy oglądać na okrągło, tak też i poleciał Eastwood broniący honoru swego muła. Ja wiem, że ten film nie jest doskonały, ale uważam go za jeden z najwybitniejszych w gatunku. I nikt mi zdania nie zmieni.

KSIĄŻKI:

Infekcja” Graham Masterton. Kolejna część przygód Harry'ego Erskine'a, który znów staje do walki z indiańskimi demonami, które starają się wymordować Amerykę. Tym razem za pomocą morderczego wirusa. Czyżby to była sprawka Misquamacusa? Znów odniosłem wrażenie, jakby Masti napisał thriller o wirusie, do którego dorzucił starych znajomych. Wyszło jednak lepiej niż w „Armagedonie”. Wybitnie nie jest, ale czyta się przyjemnie.

Bo śmierć to dopiero początek” Sylwia Błach. Debiutancka powieść Sylwii trochę mnie przerażała jeszcze zanim ją przeczytałem. Gotyckie zamiłowania autorki plus wampiryczna treść powodowała, że włosy jeżyły mnie się na karku, bowiem zazwyczaj odrzuca mnie od wszystkiego co nad wyraz "mhroczne". Zachęcony jednak opowiadaniami Sylwii sięgnąłem po lekturę i... Bardzo przyjemnie się zaskoczyłem. Oczywiście, należy przymknąć (jeśli się jest mną) oko na pretensjonalne momentami ujęcia gotyckich niewiast i chłopców (ja wiem, że tacy są i że tak jest, ale to wypieram), są tu pewne niuanse logiczne, do których można (ale absolutnie nie ma potrzeby) się przyczepić. Całość bowiem to dobrze przemyślana, a przede wszystkim, bardzo dobrze napisana powieść, która zaskakuje dojrzałością języka i starannością konstrukcji. Gratuluję Sylwii debiutu, czekam na kolejną powieść, z nadzieją, że będzie jednak mniej gotycka i mniej wampiryczna.

Kronika relacji intymnych” Mariusz Wojteczek. O rany. Tu się dopiero zaskoczyłem. Debiutancki zbiorek Mariusza przynosi historie mroczne i ponure, ale całkowicie odległe od horroru, grozy, czy thrillera nawet. To przesycone smutkiem i erotyzmem obyczajowe dramaty, w których płeć męska toczy bezustanną walkę z płcią zdecydowanie piękniejszą. Nad wszystkim unosi się duch dobrego rocka i bluesa, a całość została opisana językiem tak zaskakująco dojrzałym i przemyślanym, że na moment postanowiłem przestać pisać, głęboko zawstydzony swoimi drugoligowymi i trzecioligowymi horrorkami.

Prócz tego, było jeszcze kilka książek (dwie Cejrowskiego i jedna o bieganiu), ale na dniach pojawią się ich większe recenzje (lub pojawiły, jak Black Sabbath dziś), więc podaruję sobie ich wpisywanie teraz.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Większe recenzje - BLACK SABBATH: U PIEKIELNYCH BRAM - Mick Wall

BLACK SABBATH – U PIEKIELNYCH BRAM
Mick Wall
Wydawnictwo In Rock
stron 416
5/6

Kontynuując badanie losów największych zespołów w historii rocka i metalu nie sposób nie wspomnieć o Black Sabbath, prekursorach wszystkiego co ciężkie, mroczne i prawdziwie metalowe. Zespół, który dokonał mimowolnie tak wielkiej rewolucji, że dziś nie sposób wyobrazić sobie sceny muzycznej bez ich pierwszych płyt. I właśnie tutaj trafiamy od razu w sedno. Black Sabbath, to przynajmniej dla mnie, zespół tylko z Ozzym w składzie. Wiem, że Dio był lepszym wokalistą, ale albumy z nim nie przemawiają do mnie w ogóle, Ian Gillian okazał się pomyłką, a Tony'ego Martina nie uznawałem w ogóle. Jedynie utwór „Headless Cross” przypadł mi do gustu dzięki upartej promocji teledysku przed laty. Dlatego bardzo obawiałem się lektury tej książki, sądząc, że zostanę przytłoczony informacjami, które zmuszą mnie do zweryfikowania moich poglądów. Jak się okazało, w tym przypadku moje obawy były niepotrzebne. Mick Wall, jeden z najbardziej uznanych dziennikarzy w branży zna Sabbatów jeszcze z lat 70-tych, a jego opinie na temat ich albumów są dalekie od zachwytów, dość powiedzieć, że ceni bardzo wysoko pierwsze pięć, dostrzega potencjał materiałów nagranych z Dio, a resztę stara się wybronić lub usprawiedliwić, czasem zaś wprost stwierdzając, że tego obronić się nie da („Technical Ecstasy”; „Eternal Idol”, „Forbbiden”).

Opinie o muzyce można mieć różne i uwagi autora, choćby tak uznanej klasy, nie wpłyną na to, że ja jednak fragmenty „Technical Ecstasy” lubię, więc kompletnie nie przejmowałem się ocenami poszczególnych albumów. Szok i potężny cios przyszły z innej strony. Czytałem wcześniejsze biografie Sabbatów, oglądałem kilka filmów dokumentalnych, czytałem wreszcie biografię Ozzy'ego. Myślałem więc, że nic mnie nie zaskoczy. Srodze się myliłem, a podtytuł „U piekielnych bram” okazał się prawdziwym ostrzeżeniem, nie tanim chwytem marketingowym. Powiedzenie: „lepiej nie poznawać swoich idoli” nigdy nie było tak zasadne.

Black Sabbath są zespołem brytyjskim, ale próżno u nich szukać elegancji i stonowania typowego choćby dla Pink Floyd. Zespół tworzyło czterech sfrustrowanych chłopaków pochodzących z biednej, robotniczej dzielnicy Birmingham, gdzie życie było tak niewiarygodnie beznadziejne, że czasem jedynym sposobem na wyrwanie się z szarej rzeczywistości była droga przestępcza, na którą zresztą bardzo szybko wkroczył Ozzy. Jedynym, który miał w życiu jakieś perspektywy i w miarę zamożnych rodziców, był Tommy Iommi. To ustawiło całą historię grupy na zawsze. Jeśli dorzucić do tego fakt, że Iommi zrezygnował z grania w Jethro Tull, by kontynuować działalność z kolegami z podwórka, oraz zaznaczyć, że przez całą szkołę podstawową znęcał się nad młodszym Ozzym, stanie się jasne, kto od początku rozdawał karty i jak bezlitosny był w prowadzeniu zespołu do wyznaczonego celu. Sam Osbourne przyznaje, że Iommi pięści zawsze miał ciężkie i często, bez ostrzeżenia puszczał je w ruch. Terror wewnątrz grupy, bezlitosny menadżer Don Adner, który potrafił porwać i torturować swoich przeciwników i kilku przestraszonych chłopaków z kompleksami, których nagle wypchnięto na wielką wodę. Wstrząs tym bardziej silny, że przyprawiony eskalacją posthippisowskiej epoki, gdzie alkohol, wszelkiej maści narkotyki i wolna miłość wciąż były na porządku dziennym. Jeśli jednak przeczytacie o imprezach Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, możecie się naprawdę przerazić, bowiem często muzycy poszczególnych formacji przekraczali wszelkie normy społeczne i moralne rozpędzając się daleko poza wszelką normalność. Nałogi zaś doprowadziły większość ekipy Sabbatów do utraty kontaktu z rzeczywistością, stoczenia się wprost niżej niż uliczni kloszardzi. Bo jak ocenić radość mangamentu, gdy do grupy dołączył Dio, że wreszcie w zespole jest ktoś, kto będzie w stanie udzielać wywiadów i jest gwarancja, że w jego trakcie nie zaśnie lub... nie narobi w spodnie? Jak wytłumaczyć, że na porządku dziennym było "żartobliwe" podpalanie przez Iommiego jednego z muzyków? Podpalanie, które skończyło się w końcu wizytą w szpitalu z bardzo ciężkimi obrażeniami.

„Black Sabbath: U bram piekła” to bardzo szczegółowa i obszerna historia grupy, która zmieniła historię rocka, a później na skutek ekscesów nałogowych i bezmyślnej pogoni za pieniądzem rozdrobniła swą markę na drobne. W tej książce znajdziecie przyczyny tego upadku i mozolną drogę ku odbudowie wizerunku, za którą w większości odpowiedzialna jest Sharon Osbourne, żona Ozzy'ego, która od lat wspiera karierę męża. Mogę tylko ponarzekać, że skoro opisano solową karierę Osbourne'a (skupiając się jednak na jej początkach), to zupełnie zmilczano solowe albumy Iommiego i Butlera. Dziwi to tym bardziej, że historię solową Dio opisano aż do tragicznego, smutnego, ale i wzruszającego końca.

Osobną sprawą są drobne lub większe wpadki redakcyjno-korektorskie, z których najdziwniejszą była wzmianka o nagrywaniu przez Gilliana i Sabbatów „osiemnastego” (!) albumu studyjnego. Są to jednak drobiazgi, które nie wpływają szczególnie na odbiór tej niezwykłej lektury. Niezwykłej, bo chyba nigdy dotąd nie miałem do czynienia z biografią tak szczerą i prawdziwą, w której uśmiech politowania miesza się autentycznym humorem, a niedowierzanie z zażenowaniem i niesmakiem. Mimo wszystko jednak, jest to biografia ciężka i mroczna jak muzyka Black Sabbath. Idealnie nieidealny obraz zespołu.

Na koniec kilka słów o wydaniu. Wydawnictwo „In Rock” od lat dba o czytelnika, jednak tym razem przeszli samych siebie. Kolorowe zdjęcia to już dziś standard, podobnie jak twarda oprawa. Gdy jednak odpakujecie swój egzemplarz z folii, dotknijcie okładki, dotknijcie liter... Nikt mi nie wmówi, że e-booki są lepsze. Ja zaś za swój egzemplarz dziękuję wydawnictwu.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Większe recenzje - PRĘDZEJ ŚWINIE ZACZNĄ LATAĆ - Mark Blake

PRĘDZEJ ŚWINIE ZACZNĄ LATAĆ
Pigs Might Fly. The Inside the Story of Pink Floyd
Mark Blake
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron: 540
 6/6
Z Pink Floyd jest u mnie podobnie jak z Metallicą. Przeczytałem chyba wszystko, co jest dostępne na rynku i opisuje losy danych formacji* i w zasadzie nie spodziewałem się niczego więcej odnaleźć w „Prędzej świnie zaczną latać”. Sądząc po rozmiarach spodziewałem się wprawdzie drobiazgowości na miarę „O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd” Wiesława Weissa, ale i tak Mark Blake zaskoczył mnie pieczołowitością odtwarzania faktów z życia jednego z najwybitniejszych zespołów rockowych wszech czasów. Resztę zrobiły te fakty. Od dziś, po raz kolejny inaczej patrzę na tę grupę. Nie bez powodu podtytuł książki brzmi: „prawdziwa historia”. Prawda czasem boli. Tak też jest i tym razem.

Pink Floyd to formacja, której niezwykłości opisać nie sposób, chociaż próbowałem to czynić i tutaj na swoim blogu w dziale „Muzyczne Podróże” i to aż trzykrotnie. Przez blisko trzydzieści lat eksplorowali niezbadane rejony muzyki rockowej, od psychodelii po progresję i art-rock. W zasadzie trudno znaleźć w dzisiejszych czasach coś, co choćby przypadkiem nie zostało wymyślone i nagrane przez Gilmoura, Watersa, Wrighta i Masona. Na przestrzeni lat sprzedali ponad 200 000 000 albumów, stając się tym samym jednym z najpopularniejszych zespołów wszech czasów.

Opowieść o Pink Floyd musi rozpocząć się w latach czterdziestych ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii, gdzie na świat przyszli główni bohaterowie tej opowieści. Ludzie nie całkiem pasujący do wizerunku rockmanów, bowiem ułożeni, wykształceni i zadbani, pozornie bez większych problemów. I choć ich drogi krzyżowały się od dzieciństwa niemalże, to jednak minęło sporo czasu, nim panowie zebrali się w piątkę (!) pod jednym szyldem. Wtedy Pink Floyd miał już na koncie debiutancką płytę, niemal w całości stworzoną przez charyzmatycznego i wizjonerskiego Syda Barretta, David Gilmour natomiast miał już liczne doświadczenia muzyczne, powodzenie u kobiet i szczerze zazdrościł sukcesu kolegom. O ile Nick Mason i Richard Wright jedynie dobrze bawili się w zespół, o tyle Roger Waters walczył do upadłego o ocalenie formacji i wyprowadzenie jej na prostą. A wszystko to w rytm psychodelicznych dźwięków i w barwach pląsających świateł. Kwestie narkotyków dyplomatycznie przemilczę. Tym razem.

Przyznaję bez bicia, co zresztą zaznaczałem już wielokrotnie w swoich opiniach o Pink Floyd, że przypisałem się do obozu Gilmour'owskiego, stojąc tym samym w opozycji do megalomańskich i apodyktycznych zachowań Watersa ciągnących się od drugiej połowy lat siedemdziesiątych do finału w sądzie. Ale ta książka sprawiła, że zacząłem w wielu momentach rozumieć frustrację i gniew Rogera, podziwiać jego determinację i współczuć jego niepowodzeniom. Jednocześnie ganić niezdecydowanie Wrighta (które przerodziło się w depresję), swobodę Masona (który przez wzgląd na słabe umiejętności dostosowywał się do decyzji innych), czy nałogi Gilmoura (który, ku memu ogromnemu zdumieniu, okazał się kokainistą niemal do końca zespołu). Mark Blake nie wybiela nikogo. Widać wyraźne jego umiłowanie do zespołu i drobiazgowość, z jaką zbiera fakty (życiorys Syda jest tak szczegółowy, że można z niego wyciąć osobną książkę), ale osąd zostaje pozostawiony czytelnikowi. A skoro ja mogłem sądzić samemu, to się zaskoczyłem, bo wyobraźnię mam bujną.

Najbardziej ujmujący w tej historii jest fakt, że w gruncie rzeczy zespół tworzyli kulturalni, wykształceni Anglicy, którzy w większości przypadków dusili emocje w sobie. Jakże przejmujące są rozdziały, w których trwa praca nad albumami „The Wall” i „The Final Cut”, gdzie zespół w zasadzie już nie istniał, ale mimo to, osoby przebywające wtedy w studio widzieli jedynie wspólnie pracujących muzyków, którzy nie zapominali o obowiązujących uprzejmościach. Dziś z perspektywy czasu i Gilmour i Waters twierdzą, że może pewne rzeczy wyglądałyby inaczej, gdyby wszyscy byli bardziej wylewni i od razu wyjaśniali problemy, a nie swoim zwyczajem próbowali je przeczekać. Te nostalgiczne wyznania pobrzmiewają ponurą nutą, bo od początku książki widać, że autor liczył, mimo wszystko, że Flojdzi jeszcze się zejdą. Od momentu gdy zachwyca się występem na „Live Aid”, aż po występ na cześć Syda Barretta, kiedy to liczono, że znów uda się zebrać wszystkich muzyków na jednej scenie. Los dopisał ostatnie akapity tej historii, choć dziś mamy niezwykłą okazję usłyszeć ostatnie dźwięki Richarda Wrighta, na niespodziewanie wydanej po latach przerwy płycie „Endless River”. Cokolwiek jednak trafiło na tę płytę, to dla mnie historia Pink Floyd zaczyna się wraz z pierwszymi dźwiękami „The Piper At The Gates of Dawn” a kończy z wybrzmiewającymi nutami „High Hopes” z „Division Bell”. I to jest historia idealna, czy raczej powinienem napisać – kompletna, podobnie jak ta opisana w tej, rzeczywiście wyczerpującej biografii. Cieszy mnie również fakt, że polskie posłowie nie zapomniało o takich wydarzeniach jak koncert Gilmoura w Gdańsku, gdzie miałem okazję być i usłyszeć ostatni raz wykonane przez Davida i Richarda „Echoes”. Jest to lektura, którą każdy szanujący się fan Pink Floyd przeczytać musi.






*Odrobinę przekoloryzowałem. Nie czytałem najważniejszej być może książki o Pink Floyd, wspomnień Nicka Masona. Ale zawsze trzeba zostawić sobie coś na później.

Większe recenzje -ŻYĆ ZNACZY UMRZEĆ - Joel McIver

ŻYĆ ZNACZY UMRZEĆ
To Live Is To Die
Joel McIver
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron 280
 6/6
 
O Metallice napisano już tak wiele, że wydawać by się mogło, że nie da się z tematu wycisnąć nic więcej. Co nie znaczy, że nikt nie próbuje. Nazwa ekipy Jamesa Hetfielda jest tak elektryzująca, że zawsze się sprzeda, dlatego co chwilę na rynek trafia kolejna biografia, analiza, interpretacja tekstów, czy po prostu album ze zdjęciami przetykany banalnymi komentarzami. Oddany fan może mieć spory problem z odsiewem pozycji wartościowych od nastawionego na zysk chłamu. Dlatego tym bardziej polecam „Żyć znaczy umrzeć” Joela McIvera, które opowiada historię Metalliki w sposób dotąd nie rozpatrywany. Z punktu widzenia Cliffa Burtona.

Każdy porządny fan Metalliki wie, zespół został założony w Los Angeles przez Jamesa Hetfielda i Larsa Ulricha, dwóch młodych, zbuntowanych nastolatków, którzy chcieli grać ostrzej i mocniej, niż wszyscy wokół. Pierwszy skład zasilili Ron McGovney (bas) i Dave Mustaine (gitara). Już wtedy ich kariera rozwijała się błyskawicznie, ale dopiero pojawienie się niezwykłego basisty w dżinsowych dzwonach, który zastąpił Rona sprawiło, że pęd ku sukcesowi stał się faktem, który przerósł wszystkich młodzieńców. Książka Joela McIvera pokazuje jak wielki wpływ na twórczość Metalliki miał Burton, wpływ, którego dotąd wielu nie dostrzegało. O tym, że jako warunek dołączenia do grupy zażądał przeprowadzki do rodzinnego San Francisco, powszechnie wiadomo. Tego, że jako jedyny znał nuty i miał podstawową wiedzę muzyczną, którą dzielił się z kolegami, motywując ich do tworzenia coraz bardziej skomplikowanych i doskonalszych kompozycji, można się bez trudu domyślić. Ale ciekawe, ile osób wie, że przyłączając się do grupy zażądał, by mógł poszaleć sobie od czasu do czasu solowo na basie? Że ostatnia solówka w „Orionie” to nie gitara, a bas właśnie? Że Burton wcześniej tworzył zespół z przyszłymi muzykami Faith No More, albo że sięgnął po instrument, bo obiecał to zmarłemu bratu?

Książka „Żyć znaczy umrzeć” to świadectwo wyjątkowego geniuszu, człowieka, który zapłonął niezwykle jasnym płomieniem, zmieniając historię muzyki i inspirując dziesiątki naśladowców. Nie ma w tym ani krztyny przesady, wystarczy spojrzeć na koniec książki, gdzie peany na cześć Cliffa i jego stylu gry wyrażają muzycy Opeth, Trivium, Venom, Testament, Cannibal Corpse, Morbid Angel, Queens of the Stone Age, Cradle of Filth, Anathemy czy The Berzekera. Burton, biorąc przykład z Geezera Butlera i Lemmy'ego, ale także całych zastępów muzyków jazzowych i klasycznych, uczynił z basu instrument, który w metalu nie odgrywa bezmyślnie sekwencji riffów gitarowych, ale tworzy dla nich swoiste tło wraz otoczeniem, przenika się z nimi i uzupełnia. McIver wykazał się niezwykłą pieczołowitością rozbijając na atomy każdy utwór nagrany przez Metallicę z Burtonem, skupiając się oczywiście na zagrywkach basowych. Czasami są to ozdobniki, wstawki tak niepozorne, ledwie kilkusekundowe, wprost niezauważalne, a jednak uwypuklające całe kompozycje. Czasem giną one w miksie (fragmenty „Phantom Lord”, „Call of Ktulu”), czasem mylnie są brane za gitarę („Orion”, „For Whom The Bell Tolls”), z rzadka tylko błyszcząc w pełnej krasie („Anesthesia – Pulling Teeth”)* I biję się w pierś, że choć zasłuchiwałem się tymi albumami do upadłego, wielu patentów do tej pory nie wychwyciłem. Wirtuozeria Burtona okazuje się nie miała okazji rozwinąć w pełni skrzydeł. Geniusz w katanie i dzwonach. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że McIver sumiennie posługuje się muzyczną terminologią, dba jednak, by nie znudzić czytelnika, który o grze na basie nie ma zielonego pojęcia. Tu wyłania się drugi obraz Cliffa.

Burton był bowiem człowiekiem niezwykle inteligentnym i zrównoważonym, niemal nie przystającym do swojej epoki. Świadczą o tym choćby dzwony, które nosił zawsze, ignorując żarty kolegów, ale też i miłość do książek oraz muzyki klasycznej. Jego karierę śledzimy od początku edukacji, dowiadując się o jego postępach i inspiracjach od pierwszych nauczycieli, przyjaciół, muzyków z pierwszych zespołów. Autor zaskoczył mnie, otwarcie pisząc, gdzie mogę znaleźć w Internecie zapiski koncertów jego licealnego zespołu założonego z Jimem Martinem i Mike'm Brodinem. Zachęcił także do poznania muzyki Traumy (tej amerykańskiej, oczywiście), w której Burton dusił się nim trafił do Metalliki. Tu wyłania się człowiek niezwykle spokojny i nieśmiały, który całkowicie poświęca się swojej pasji, doskonaląc przy tym warsztat i umiejętności. Tu też możemy zobaczyć jak wredne i szczeniackie charaktery cechowały Hetfielda i Ulricha na początku działalności. Dzikie ekscesy alkoholowo-erotyczne, na które Burton patrzył z niechęcią nie są wprawdzie zaskoczeniem dla kogoś, kto śledził losy Metalliki od dawna, ale niektóre z zachowań wspomnianych panów (jak choćby wyrzucenie McGovneya) rzucają nowe światło na muzyków jednego z największych rockowych (obecnie) zespołów świata.

Historia życia legendarnego basisty okazuje się być niezwykłą opowieścią o genialnym muzyku, będącym jednocześnie charyzmatycznym, nad wyraz pozytywnym człowiekiem, który miał wpływ na całe swoje otoczenie, mimo iż z wrodzonej skromności zawsze pozostawał w cieniu. Wszelkie emocje, całą dzikość uwalniał dopiero na scenie trzymając w dłoniach bas i bez opamiętania machając włosami. Niuansów i ciekawostek w tej książce nie brak i zaskoczy ona na pewno i tych, którym wydaje się, że o Metallice wiedzą wszystko. Tragiczny wypadek odcisnął się traumą na całym zespole, szczególnie na Kirku (dlaczego – szokujące wyjaśnienie w książce) i... Jasonie Newsteadzie. Położył jednak kres życia jednego z najbardziej niezwykłych muzyków, jacy kiedykolwiek pojawili się na scenie rockowo-metalowej. Zrodził jednak legendę, do zapoznania z którą gorąco zachęcam.

*Wiem, że ten tytuł powinno się zapisać inaczej, ale uznałem, że w tamtym zdaniu i tak występuje już przesyt nawiasów.



P.s. Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu SQN.

Muzyczne podróże - Metallica cz.III

Czas już skończyć podróż z Metallicą, która zaczęła się hucznie wiele lat temu, a dziś przypomina związek, w którym namiętność umarła, ale została przyjaźń, szacunek i irytacja wywołana dziwacznymi nawykami i zachowaniami związanymi z menopauzą i kryzysem wieku średniego. A więc oto najmniej popularna z odsłon mojego bloga. Muzyczne podróże - Metallica, cz.III:

Metallica zagubiona

„St. Anger” (2003). To miała być płyta, na której Metallica tryumfalnie powraca do ciężkiego grania. Jaki to był tryumf to pokazuje film „Some Kind of Monster”, będący więcej wart niż ten wymęczony album niemal nieistniejącego wówczas zespołu, któremu dyktowali warunki producenci, adwokaci, psychologowie i psychiatrzy. To cud, że chłopaki w ogóle coś nagrali. Tylko dlaczego tak źle? Znów płyta bez basu. Newsted został niejako przymuszony do rezygnacji, a na jego miejsce próbował się wcisnąć Bob Rock, wygrywając jakieś popierdółki. Inna sprawa, że to co grają gitary też za dużego wyboru nie dawało. Ale jeśli odrzucić brzmienie (szczególnie perkusji, sprawa werbla jest tak znana, że nie będę się tu roztkliwiał), rozwlekłość niektórych kompozycji i kompletny brak solówek, to okaże się, że... to nie jest zła płyta. Jest tu nawet kilka niezłych numerów, gdyby je troszkę inaczej nagrać. Taki „Frantic” to bardzo dobry numer, który, niestety, co próbuje się rozpędzić, jest blokowany przez bębny, walące jak klapy śmietnikowe. „St. Anger” łupnie czasem jak trzeba, ale zaraz potem następują te dziwaczne, pseudo-country zwolnienia, które brzmią jakby zespół chciał się nastroić... Świetny skądinąd „All Within My Hands” momentami zalatuje System Of A Down. Całkiem nieźle kroczy sobie „Shoot Me Again”, jest jakaś ukryta moc w „Unnamed Feeling”, podoba mnie się klimat „Invisible Kid”. To nie jest zła płyta. Ale tak wymęczona i przeprodukowana. Czuć jak wielki wysiłek zespół włożył w to, żeby nagrać te poprawne kompozycje, gdy wcześniej z rozpędu tworzył arcydzieła. Gdyby nie fakt, że to Metallica, nie zajeżdżałbym cdeka po premierze i pewnie do dziś nie przekonałbym się do albumu.

„Death Magnetic” (2008). Kolejny wielki powrót... W przypadku Metallicy ten slogan już nie jest śmieszny. Tak jak i kolejne próby odświeżenia formuły. Trzeba jednak przyznać, że jest to płyta całkiem udana, zgrabnie odegrana i momentami przypominająca o czasach największej świetności grupy. Numery takie jak „Cyanide”, „All Nightmare Long”, czy „Broken, Beat & Scarred” to solidne łupanki, będące echem dawnych czasów i wielkiej klasy tego zespołu. Jak bardzo zespół szuka tego echa widać na przykładzie trzech kompozycji: „Suicide Redemption”, „The Day That Never Comes” i „My Apocalypse”. Kolejno wpisują się one w konwencję utworów świadczących o geniuszu formacji:: suit instrumentalnych („The Call of Ktulu”, „Orion”, „To Live is To Die”), rozpędzających się ballad („Fade To Black”, „Welcome Home (Sanitarium)”, „One”) i najszybszych uderzeń („Damage Inc”, „Dyers Eve” i poniekąd „Fight Fire With Fire”). I w każdym porównaniu obecna forma zespołu wypada gorzej, czego kulminacją jest tekst, zwrotki i solówka w „The Day That Never Comes”. Nie powiem, to jest niezły kawałek, nawet mnie się teraz przyczepił i brzęczy mi w głowie. W ogóle lubię tę płytę, może poza numerem „That Was Just Your Life” i średniawym „The End of The Line”. Bardzo przypadła mi natomiast do gustu trzecia część „The Unforgiven”, bo jest całkiem inna od poprzednich. Koniec końców Metallica prezentuje tu kawał solidnej muzyki, która powinna zadowolić zagorzałych fanów i młodzież, ale do kultowym albumom nie dorasta do pięt.

Lulu (2011) Próbowałem wyprzeć ze świadomości istnienie tego tworu, który nie ma żadnych podstaw nazwania go płytą muzyczną. Niestety, chociaż jest to projekt Lou Reeda i muzyków Metallicy, zdecydowano się sygnować to nazwą, która przykuje większą uwagę. A całość, ten dwupłytowy (!) monument okazuje się zlepkiem banalnych, nudnych i rozwlekłych riffów składających się na 9 utworów, w których nie dzieje się nic, poza tym, że Lou Reed bełkocze, a od czasu do czasu James coś krzyknie, udając młodzieniaszka. Rozumiem, że Ulrich i Hetfield marzyli o współpracy z Reedem, ale mogli to przecież nazwać jakoś inaczej. W ten sposób, nagrali najgorszą płytę w historii rocka i metalu. Zdecydowanie. Tu dwie legendy sięgają dna. To z kolei jedyny album Metallicy, którego nigdy nie kupię. W żadnej formie.

„Beyond Magnetic” (2012) Oficjalnie jest to epka, ale z drugiej strony, całość trwa ponad trzydzieści minut, więc jest dłuższa niż większość pełnych płyt Megadeth czy Slayera. I zdecydowanie gorsza. Aż nadto widać, że są to odrzuty z sesji „Death Magnetic”, zarówno bowiem brzmienie, jak i struktura bardzo przypomina ostatniego długograja Metallicy. Z tą różnicą, że wszystkie te kawałki są zdecydowanie dużo słabsze. Otwierający „Hate Train” ma moc, ciekawą strukturę riffów, zgrabne solówki, ale dużo w nim nieporadnej nowoczesności i bębnów Larsa, który nie może się zdecydować, czy grać szybko, czy wolno, czy może równo. Ciągnie się toto, nie wyrządzając krzywdy słuchaczowi, ale i nie dając wiele przyjemnego. „Just a bullet away” ma solidny, mocny riff, który czasem niepotrzebnie stoneruje. James, niestety, też ciągle śpiewa najlepiej jak potrafi, a więc w sposób zupełnie pozbawiony cechującego go niegdyś pazura. W utworze mamy ładny przerywnik w środku, który wraz z riffem prowadzącym czyni go najlepszym kawałkiem na materiale. Potem jest bowiem już tylko gorzej. „Hell and Back” to wręcz radiowy modern rock, z paroma ostrzejszymi zagrywkami. Zlepiony z wielu riffów, które zapomina się zaraz po ich wybrzmieniu. Znów ciągnie się to jak krówka i nic z tego nie wynika. Kończący epkę „Rebel of Babylon” wlecze się w nieskończoność i chociaż migną w nim czasem niezłe riffy, giną pod natłokiem miałkich bębnów i wokalu, który już nie daje rady udawać buntownika. Słychać, że zespół się stara i chce. Ale wyraźnie to się nie udaje. Nie wiem co przyniesie nowa płyta, oby jednak Metallica nie szła tą drogą.
I to tyle na dziś.