poniedziałek, 10 listopada 2014

Większe recenzje -ŻYĆ ZNACZY UMRZEĆ - Joel McIver

ŻYĆ ZNACZY UMRZEĆ
To Live Is To Die
Joel McIver
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron 280
 6/6
 
O Metallice napisano już tak wiele, że wydawać by się mogło, że nie da się z tematu wycisnąć nic więcej. Co nie znaczy, że nikt nie próbuje. Nazwa ekipy Jamesa Hetfielda jest tak elektryzująca, że zawsze się sprzeda, dlatego co chwilę na rynek trafia kolejna biografia, analiza, interpretacja tekstów, czy po prostu album ze zdjęciami przetykany banalnymi komentarzami. Oddany fan może mieć spory problem z odsiewem pozycji wartościowych od nastawionego na zysk chłamu. Dlatego tym bardziej polecam „Żyć znaczy umrzeć” Joela McIvera, które opowiada historię Metalliki w sposób dotąd nie rozpatrywany. Z punktu widzenia Cliffa Burtona.

Każdy porządny fan Metalliki wie, zespół został założony w Los Angeles przez Jamesa Hetfielda i Larsa Ulricha, dwóch młodych, zbuntowanych nastolatków, którzy chcieli grać ostrzej i mocniej, niż wszyscy wokół. Pierwszy skład zasilili Ron McGovney (bas) i Dave Mustaine (gitara). Już wtedy ich kariera rozwijała się błyskawicznie, ale dopiero pojawienie się niezwykłego basisty w dżinsowych dzwonach, który zastąpił Rona sprawiło, że pęd ku sukcesowi stał się faktem, który przerósł wszystkich młodzieńców. Książka Joela McIvera pokazuje jak wielki wpływ na twórczość Metalliki miał Burton, wpływ, którego dotąd wielu nie dostrzegało. O tym, że jako warunek dołączenia do grupy zażądał przeprowadzki do rodzinnego San Francisco, powszechnie wiadomo. Tego, że jako jedyny znał nuty i miał podstawową wiedzę muzyczną, którą dzielił się z kolegami, motywując ich do tworzenia coraz bardziej skomplikowanych i doskonalszych kompozycji, można się bez trudu domyślić. Ale ciekawe, ile osób wie, że przyłączając się do grupy zażądał, by mógł poszaleć sobie od czasu do czasu solowo na basie? Że ostatnia solówka w „Orionie” to nie gitara, a bas właśnie? Że Burton wcześniej tworzył zespół z przyszłymi muzykami Faith No More, albo że sięgnął po instrument, bo obiecał to zmarłemu bratu?

Książka „Żyć znaczy umrzeć” to świadectwo wyjątkowego geniuszu, człowieka, który zapłonął niezwykle jasnym płomieniem, zmieniając historię muzyki i inspirując dziesiątki naśladowców. Nie ma w tym ani krztyny przesady, wystarczy spojrzeć na koniec książki, gdzie peany na cześć Cliffa i jego stylu gry wyrażają muzycy Opeth, Trivium, Venom, Testament, Cannibal Corpse, Morbid Angel, Queens of the Stone Age, Cradle of Filth, Anathemy czy The Berzekera. Burton, biorąc przykład z Geezera Butlera i Lemmy'ego, ale także całych zastępów muzyków jazzowych i klasycznych, uczynił z basu instrument, który w metalu nie odgrywa bezmyślnie sekwencji riffów gitarowych, ale tworzy dla nich swoiste tło wraz otoczeniem, przenika się z nimi i uzupełnia. McIver wykazał się niezwykłą pieczołowitością rozbijając na atomy każdy utwór nagrany przez Metallicę z Burtonem, skupiając się oczywiście na zagrywkach basowych. Czasami są to ozdobniki, wstawki tak niepozorne, ledwie kilkusekundowe, wprost niezauważalne, a jednak uwypuklające całe kompozycje. Czasem giną one w miksie (fragmenty „Phantom Lord”, „Call of Ktulu”), czasem mylnie są brane za gitarę („Orion”, „For Whom The Bell Tolls”), z rzadka tylko błyszcząc w pełnej krasie („Anesthesia – Pulling Teeth”)* I biję się w pierś, że choć zasłuchiwałem się tymi albumami do upadłego, wielu patentów do tej pory nie wychwyciłem. Wirtuozeria Burtona okazuje się nie miała okazji rozwinąć w pełni skrzydeł. Geniusz w katanie i dzwonach. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że McIver sumiennie posługuje się muzyczną terminologią, dba jednak, by nie znudzić czytelnika, który o grze na basie nie ma zielonego pojęcia. Tu wyłania się drugi obraz Cliffa.

Burton był bowiem człowiekiem niezwykle inteligentnym i zrównoważonym, niemal nie przystającym do swojej epoki. Świadczą o tym choćby dzwony, które nosił zawsze, ignorując żarty kolegów, ale też i miłość do książek oraz muzyki klasycznej. Jego karierę śledzimy od początku edukacji, dowiadując się o jego postępach i inspiracjach od pierwszych nauczycieli, przyjaciół, muzyków z pierwszych zespołów. Autor zaskoczył mnie, otwarcie pisząc, gdzie mogę znaleźć w Internecie zapiski koncertów jego licealnego zespołu założonego z Jimem Martinem i Mike'm Brodinem. Zachęcił także do poznania muzyki Traumy (tej amerykańskiej, oczywiście), w której Burton dusił się nim trafił do Metalliki. Tu wyłania się człowiek niezwykle spokojny i nieśmiały, który całkowicie poświęca się swojej pasji, doskonaląc przy tym warsztat i umiejętności. Tu też możemy zobaczyć jak wredne i szczeniackie charaktery cechowały Hetfielda i Ulricha na początku działalności. Dzikie ekscesy alkoholowo-erotyczne, na które Burton patrzył z niechęcią nie są wprawdzie zaskoczeniem dla kogoś, kto śledził losy Metalliki od dawna, ale niektóre z zachowań wspomnianych panów (jak choćby wyrzucenie McGovneya) rzucają nowe światło na muzyków jednego z największych rockowych (obecnie) zespołów świata.

Historia życia legendarnego basisty okazuje się być niezwykłą opowieścią o genialnym muzyku, będącym jednocześnie charyzmatycznym, nad wyraz pozytywnym człowiekiem, który miał wpływ na całe swoje otoczenie, mimo iż z wrodzonej skromności zawsze pozostawał w cieniu. Wszelkie emocje, całą dzikość uwalniał dopiero na scenie trzymając w dłoniach bas i bez opamiętania machając włosami. Niuansów i ciekawostek w tej książce nie brak i zaskoczy ona na pewno i tych, którym wydaje się, że o Metallice wiedzą wszystko. Tragiczny wypadek odcisnął się traumą na całym zespole, szczególnie na Kirku (dlaczego – szokujące wyjaśnienie w książce) i... Jasonie Newsteadzie. Położył jednak kres życia jednego z najbardziej niezwykłych muzyków, jacy kiedykolwiek pojawili się na scenie rockowo-metalowej. Zrodził jednak legendę, do zapoznania z którą gorąco zachęcam.

*Wiem, że ten tytuł powinno się zapisać inaczej, ale uznałem, że w tamtym zdaniu i tak występuje już przesyt nawiasów.



P.s. Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu SQN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz