To Live Is To Die
Joel McIver
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron 280
6/6
O Metallice napisano już
tak wiele, że wydawać by się mogło, że nie da się z tematu
wycisnąć nic więcej. Co nie znaczy, że nikt nie próbuje. Nazwa
ekipy Jamesa Hetfielda jest tak elektryzująca, że zawsze się
sprzeda, dlatego co chwilę na rynek trafia kolejna biografia,
analiza, interpretacja tekstów, czy po prostu album ze zdjęciami
przetykany banalnymi komentarzami. Oddany fan może mieć spory
problem z odsiewem pozycji wartościowych od nastawionego na zysk
chłamu. Dlatego tym bardziej polecam „Żyć znaczy umrzeć”
Joela McIvera, które opowiada historię Metalliki w sposób dotąd
nie rozpatrywany. Z punktu widzenia Cliffa Burtona.
Każdy porządny fan
Metalliki wie, zespół został założony w Los Angeles przez Jamesa
Hetfielda i Larsa Ulricha, dwóch młodych, zbuntowanych nastolatków,
którzy chcieli grać ostrzej i mocniej, niż wszyscy wokół.
Pierwszy skład zasilili Ron McGovney (bas) i Dave Mustaine (gitara).
Już wtedy ich kariera rozwijała się błyskawicznie, ale dopiero
pojawienie się niezwykłego basisty w dżinsowych dzwonach, który
zastąpił Rona sprawiło, że pęd ku sukcesowi stał się faktem,
który przerósł wszystkich młodzieńców. Książka Joela McIvera
pokazuje jak wielki wpływ na twórczość Metalliki miał Burton,
wpływ, którego dotąd wielu nie dostrzegało. O tym, że jako
warunek dołączenia do grupy zażądał przeprowadzki do rodzinnego
San Francisco, powszechnie wiadomo. Tego, że jako jedyny znał
nuty i miał podstawową wiedzę muzyczną, którą dzielił się z
kolegami, motywując ich do tworzenia coraz bardziej skomplikowanych
i doskonalszych kompozycji, można się bez trudu domyślić. Ale
ciekawe, ile osób wie, że przyłączając się do grupy zażądał,
by mógł poszaleć sobie od czasu do czasu solowo na basie? Że
ostatnia solówka w „Orionie” to nie gitara, a bas właśnie? Że
Burton wcześniej tworzył zespół z przyszłymi muzykami Faith No
More, albo że sięgnął po instrument, bo obiecał to zmarłemu
bratu?
Książka „Żyć znaczy
umrzeć” to świadectwo wyjątkowego geniuszu, człowieka, który
zapłonął niezwykle jasnym płomieniem, zmieniając historię
muzyki i inspirując dziesiątki naśladowców. Nie ma w tym ani
krztyny przesady, wystarczy spojrzeć na koniec książki, gdzie
peany na cześć Cliffa i jego stylu gry wyrażają muzycy Opeth,
Trivium, Venom, Testament, Cannibal Corpse, Morbid Angel, Queens of
the Stone Age, Cradle of Filth, Anathemy czy The Berzekera. Burton,
biorąc przykład z Geezera Butlera i Lemmy'ego, ale także całych
zastępów muzyków jazzowych i klasycznych, uczynił z basu
instrument, który w metalu nie odgrywa bezmyślnie sekwencji riffów
gitarowych, ale tworzy dla nich swoiste tło wraz otoczeniem,
przenika się z nimi i uzupełnia. McIver wykazał się niezwykłą
pieczołowitością rozbijając na atomy każdy utwór nagrany przez
Metallicę z Burtonem, skupiając się oczywiście na zagrywkach
basowych. Czasami są to ozdobniki, wstawki tak niepozorne, ledwie
kilkusekundowe, wprost niezauważalne, a jednak uwypuklające całe
kompozycje. Czasem giną one w miksie (fragmenty „Phantom Lord”,
„Call of Ktulu”), czasem mylnie są brane za gitarę („Orion”,
„For Whom The Bell Tolls”), z rzadka tylko błyszcząc w pełnej
krasie („Anesthesia – Pulling Teeth”)* I biję się w pierś,
że choć zasłuchiwałem się tymi albumami do upadłego, wielu
patentów do tej pory nie wychwyciłem. Wirtuozeria Burtona okazuje
się nie miała okazji rozwinąć w pełni skrzydeł. Geniusz w
katanie i dzwonach. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że McIver
sumiennie posługuje się muzyczną terminologią, dba jednak, by nie
znudzić czytelnika, który o grze na basie nie ma zielonego pojęcia.
Tu wyłania się drugi obraz Cliffa.
Burton był bowiem
człowiekiem niezwykle inteligentnym i zrównoważonym, niemal nie
przystającym do swojej epoki. Świadczą o tym choćby dzwony, które
nosił zawsze, ignorując żarty kolegów, ale też i miłość do
książek oraz muzyki klasycznej. Jego karierę śledzimy od początku
edukacji, dowiadując się o jego postępach i inspiracjach od
pierwszych nauczycieli, przyjaciół, muzyków z pierwszych zespołów.
Autor zaskoczył mnie, otwarcie pisząc, gdzie mogę znaleźć w
Internecie zapiski koncertów jego licealnego zespołu założonego z
Jimem Martinem i Mike'm Brodinem. Zachęcił także do poznania
muzyki Traumy (tej amerykańskiej, oczywiście), w której Burton
dusił się nim trafił do Metalliki. Tu wyłania się człowiek
niezwykle spokojny i nieśmiały, który całkowicie poświęca się
swojej pasji, doskonaląc przy tym warsztat i umiejętności. Tu też
możemy zobaczyć jak wredne i szczeniackie charaktery cechowały
Hetfielda i Ulricha na początku działalności. Dzikie ekscesy
alkoholowo-erotyczne, na które Burton patrzył z niechęcią nie są
wprawdzie zaskoczeniem dla kogoś, kto śledził losy Metalliki od
dawna, ale niektóre z zachowań wspomnianych panów (jak choćby
wyrzucenie McGovneya) rzucają nowe światło na muzyków jednego z
największych rockowych (obecnie) zespołów świata.
Historia życia
legendarnego basisty okazuje się być niezwykłą opowieścią o
genialnym muzyku, będącym jednocześnie charyzmatycznym, nad wyraz
pozytywnym człowiekiem, który miał wpływ na całe swoje
otoczenie, mimo iż z wrodzonej skromności zawsze pozostawał w
cieniu. Wszelkie emocje, całą dzikość uwalniał dopiero na scenie
trzymając w dłoniach bas i bez opamiętania machając włosami.
Niuansów i ciekawostek w tej książce nie brak i zaskoczy ona na
pewno i tych, którym wydaje się, że o Metallice wiedzą wszystko.
Tragiczny wypadek odcisnął się traumą na całym zespole,
szczególnie na Kirku (dlaczego – szokujące wyjaśnienie w
książce) i... Jasonie Newsteadzie. Położył jednak kres życia
jednego z najbardziej niezwykłych muzyków, jacy kiedykolwiek
pojawili się na scenie rockowo-metalowej. Zrodził jednak legendę,
do zapoznania z którą gorąco zachęcam.
*Wiem, że ten tytuł
powinno się zapisać inaczej, ale uznałem, że w tamtym zdaniu i
tak występuje już przesyt nawiasów.
P.s. Za egzemplarz do
recenzji dziękuję wydawnictwu SQN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz