Pigs Might Fly. The
Inside the Story of Pink Floyd
Mark Blake
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron: 540
6/6
Z Pink Floyd jest u mnie
podobnie jak z Metallicą. Przeczytałem chyba wszystko, co jest
dostępne na rynku i opisuje losy danych formacji* i w zasadzie nie
spodziewałem się niczego więcej odnaleźć w „Prędzej świnie
zaczną latać”. Sądząc po rozmiarach spodziewałem się
wprawdzie drobiazgowości na miarę „O krowach, świniach, robakach
oraz wszystkich utworach Pink Floyd” Wiesława Weissa, ale i tak
Mark Blake zaskoczył mnie pieczołowitością odtwarzania faktów z
życia jednego z najwybitniejszych zespołów rockowych wszech
czasów. Resztę zrobiły te fakty. Od dziś, po raz kolejny inaczej
patrzę na tę grupę. Nie bez powodu podtytuł książki brzmi:
„prawdziwa historia”. Prawda czasem boli. Tak też jest i tym
razem.
Pink Floyd to formacja,
której niezwykłości opisać nie sposób, chociaż próbowałem to
czynić i tutaj na swoim blogu w dziale „Muzyczne Podróże” i to
aż trzykrotnie. Przez blisko trzydzieści lat eksplorowali
niezbadane rejony muzyki rockowej, od psychodelii po progresję i
art-rock. W zasadzie trudno znaleźć w dzisiejszych czasach coś, co
choćby przypadkiem nie zostało wymyślone i nagrane przez Gilmoura,
Watersa, Wrighta i Masona. Na przestrzeni lat sprzedali ponad 200 000
000 albumów, stając się tym samym jednym z
najpopularniejszych zespołów wszech czasów.
Opowieść o Pink Floyd
musi rozpocząć się w latach czterdziestych ubiegłego wieku w
Wielkiej Brytanii, gdzie na świat przyszli główni
bohaterowie tej opowieści. Ludzie nie całkiem pasujący do
wizerunku rockmanów, bowiem ułożeni, wykształceni i zadbani,
pozornie bez większych problemów. I choć ich drogi krzyżowały
się od dzieciństwa niemalże, to jednak minęło sporo czasu, nim
panowie zebrali się w piątkę (!) pod jednym szyldem. Wtedy Pink
Floyd miał już na koncie debiutancką płytę, niemal w całości
stworzoną przez charyzmatycznego i wizjonerskiego Syda Barretta,
David Gilmour natomiast miał już liczne doświadczenia muzyczne,
powodzenie u kobiet i szczerze zazdrościł sukcesu kolegom. O ile
Nick Mason i Richard Wright jedynie dobrze bawili się w zespół, o
tyle Roger Waters walczył do upadłego o ocalenie formacji i
wyprowadzenie jej na prostą. A wszystko to w rytm psychodelicznych
dźwięków i w barwach pląsających świateł. Kwestie narkotyków
dyplomatycznie przemilczę. Tym razem.
Przyznaję bez bicia, co
zresztą zaznaczałem już wielokrotnie w swoich opiniach o Pink
Floyd, że przypisałem się do obozu Gilmour'owskiego, stojąc tym
samym w opozycji do megalomańskich i apodyktycznych zachowań
Watersa ciągnących się od drugiej połowy lat siedemdziesiątych
do finału w sądzie. Ale ta książka sprawiła, że zacząłem w
wielu momentach rozumieć frustrację i gniew Rogera, podziwiać jego
determinację i współczuć jego niepowodzeniom. Jednocześnie ganić
niezdecydowanie Wrighta (które przerodziło się w depresję),
swobodę Masona (który przez wzgląd na słabe umiejętności
dostosowywał się do decyzji innych), czy nałogi Gilmoura (który,
ku memu ogromnemu zdumieniu, okazał się kokainistą niemal do końca
zespołu). Mark Blake nie wybiela nikogo. Widać wyraźne jego
umiłowanie do zespołu i drobiazgowość, z jaką zbiera fakty
(życiorys Syda jest tak szczegółowy, że można z niego wyciąć
osobną książkę), ale osąd zostaje pozostawiony czytelnikowi. A
skoro ja mogłem sądzić samemu, to się zaskoczyłem, bo wyobraźnię mam bujną.
Najbardziej ujmujący w
tej historii jest fakt, że w gruncie rzeczy zespół tworzyli
kulturalni, wykształceni Anglicy, którzy w większości przypadków
dusili emocje w sobie. Jakże przejmujące są rozdziały, w których
trwa praca nad albumami „The Wall” i „The Final Cut”, gdzie
zespół w zasadzie już nie istniał, ale mimo to, osoby
przebywające wtedy w studio widzieli jedynie wspólnie pracujących
muzyków, którzy nie zapominali o obowiązujących uprzejmościach.
Dziś z perspektywy czasu i Gilmour i Waters twierdzą, że może
pewne rzeczy wyglądałyby inaczej, gdyby wszyscy byli bardziej
wylewni i od razu wyjaśniali problemy, a nie swoim zwyczajem
próbowali je przeczekać. Te nostalgiczne wyznania pobrzmiewają
ponurą nutą, bo od początku książki widać, że autor liczył,
mimo wszystko, że Flojdzi jeszcze się zejdą. Od momentu gdy
zachwyca się występem na „Live Aid”, aż po występ na cześć
Syda Barretta, kiedy to liczono, że znów uda się zebrać
wszystkich muzyków na jednej scenie. Los dopisał ostatnie akapity
tej historii, choć dziś mamy niezwykłą okazję usłyszeć
ostatnie dźwięki Richarda Wrighta, na niespodziewanie wydanej po
latach przerwy płycie „Endless River”. Cokolwiek jednak trafiło
na tę płytę, to dla mnie historia Pink Floyd zaczyna się wraz z
pierwszymi dźwiękami „The Piper At The Gates of Dawn” a kończy
z wybrzmiewającymi nutami „High Hopes” z „Division Bell”. I
to jest historia idealna, czy raczej powinienem napisać –
kompletna, podobnie jak ta opisana w tej, rzeczywiście wyczerpującej
biografii. Cieszy mnie również fakt, że polskie posłowie nie
zapomniało o takich wydarzeniach jak koncert Gilmoura w Gdańsku,
gdzie miałem okazję być i usłyszeć ostatni raz wykonane przez
Davida i Richarda „Echoes”. Jest to lektura, którą każdy
szanujący się fan Pink Floyd przeczytać musi.
*Odrobinę
przekoloryzowałem. Nie czytałem najważniejszej być może książki
o Pink Floyd, wspomnień Nicka Masona. Ale zawsze trzeba zostawić
sobie coś na później.
Co do koncertu w Gdańsku, Echoes było dla mnie najpięknięszym momentem koncertu... coś wspaniałego. A tak poza tym, nigdy nie zapomnę z czasów mojego dzieciństwa muzyki Pink Floyd na szpulach mojego ojca i wujków, a także mojego wujka, który zrobił nam mały, domowy koncert na czerwonym fenderze grając m.in kawałki Floydów, zresztą jest wielkim fanem do dzisiaj. Ten zespół na zawsze będzie mi się kojarzył z tamtymi, rodzinnymi czasami, tak już pozostanie :) Pozdrawiam, Jacek.
OdpowiedzUsuń