Mick Wall
Wydawnictwo In Rock
stron 416
5/6
Kontynuując badanie
losów największych zespołów w historii rocka i metalu nie sposób
nie wspomnieć o Black Sabbath, prekursorach wszystkiego co ciężkie,
mroczne i prawdziwie metalowe. Zespół, który dokonał mimowolnie
tak wielkiej rewolucji, że dziś nie sposób wyobrazić sobie sceny
muzycznej bez ich pierwszych płyt. I właśnie tutaj trafiamy od
razu w sedno. Black Sabbath, to przynajmniej dla mnie, zespół tylko
z Ozzym w składzie. Wiem, że Dio był lepszym wokalistą, ale
albumy z nim nie przemawiają do mnie w ogóle, Ian Gillian okazał
się pomyłką, a Tony'ego Martina nie uznawałem w ogóle. Jedynie
utwór „Headless Cross” przypadł mi do gustu dzięki upartej
promocji teledysku przed laty. Dlatego bardzo obawiałem się lektury
tej książki, sądząc, że zostanę przytłoczony informacjami,
które zmuszą mnie do zweryfikowania moich poglądów. Jak się
okazało, w tym przypadku moje obawy były niepotrzebne. Mick Wall,
jeden z najbardziej uznanych dziennikarzy w branży zna Sabbatów
jeszcze z lat 70-tych, a jego opinie na temat ich albumów są
dalekie od zachwytów, dość powiedzieć, że ceni bardzo wysoko
pierwsze pięć, dostrzega potencjał materiałów nagranych z Dio, a
resztę stara się wybronić lub usprawiedliwić, czasem zaś wprost
stwierdzając, że tego obronić się nie da („Technical Ecstasy”;
„Eternal Idol”, „Forbbiden”).
Opinie o muzyce można
mieć różne i uwagi autora, choćby tak uznanej klasy, nie wpłyną
na to, że ja jednak fragmenty „Technical Ecstasy” lubię, więc
kompletnie nie przejmowałem się ocenami poszczególnych albumów.
Szok i potężny cios przyszły z innej strony. Czytałem
wcześniejsze biografie Sabbatów, oglądałem kilka filmów
dokumentalnych, czytałem wreszcie biografię Ozzy'ego. Myślałem
więc, że nic mnie nie zaskoczy. Srodze się myliłem, a podtytuł
„U piekielnych bram” okazał się prawdziwym ostrzeżeniem, nie
tanim chwytem marketingowym. Powiedzenie: „lepiej nie poznawać
swoich idoli” nigdy nie było tak zasadne.
Black Sabbath są
zespołem brytyjskim, ale próżno u nich szukać elegancji i
stonowania typowego choćby dla Pink Floyd. Zespół tworzyło
czterech sfrustrowanych chłopaków pochodzących z biednej,
robotniczej dzielnicy Birmingham, gdzie życie było tak
niewiarygodnie beznadziejne, że czasem jedynym sposobem na wyrwanie
się z szarej rzeczywistości była droga przestępcza, na którą
zresztą bardzo szybko wkroczył Ozzy. Jedynym, który miał w życiu
jakieś perspektywy i w miarę zamożnych rodziców, był Tommy
Iommi. To ustawiło całą historię grupy na zawsze. Jeśli dorzucić
do tego fakt, że Iommi zrezygnował z grania w Jethro Tull, by
kontynuować działalność z kolegami z podwórka, oraz zaznaczyć,
że przez całą szkołę podstawową znęcał się nad młodszym
Ozzym, stanie się jasne, kto od początku rozdawał karty i jak
bezlitosny był w prowadzeniu zespołu do wyznaczonego celu. Sam
Osbourne przyznaje, że Iommi pięści zawsze miał ciężkie i
często, bez ostrzeżenia puszczał je w ruch. Terror wewnątrz
grupy, bezlitosny menadżer Don Adner, który potrafił porwać i
torturować swoich przeciwników i kilku przestraszonych chłopaków
z kompleksami, których nagle wypchnięto na wielką wodę. Wstrząs
tym bardziej silny, że przyprawiony eskalacją posthippisowskiej
epoki, gdzie alkohol, wszelkiej maści narkotyki i wolna miłość
wciąż były na porządku dziennym. Jeśli jednak przeczytacie o
imprezach Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, możecie się
naprawdę przerazić, bowiem często muzycy poszczególnych formacji
przekraczali wszelkie normy społeczne i moralne rozpędzając się
daleko poza wszelką normalność. Nałogi zaś doprowadziły
większość ekipy Sabbatów do utraty kontaktu z rzeczywistością,
stoczenia się wprost niżej niż uliczni kloszardzi. Bo jak ocenić
radość mangamentu, gdy do grupy dołączył Dio, że wreszcie w
zespole jest ktoś, kto będzie w stanie udzielać wywiadów i jest
gwarancja, że w jego trakcie nie zaśnie lub... nie narobi w
spodnie? Jak wytłumaczyć, że na porządku dziennym było "żartobliwe" podpalanie przez Iommiego jednego z muzyków? Podpalanie, które skończyło się w końcu wizytą w szpitalu z bardzo ciężkimi obrażeniami.
„Black Sabbath: U bram
piekła” to bardzo szczegółowa i obszerna historia grupy, która
zmieniła historię rocka, a później na skutek ekscesów nałogowych
i bezmyślnej pogoni za pieniądzem rozdrobniła swą markę na
drobne. W tej książce znajdziecie przyczyny tego upadku i mozolną
drogę ku odbudowie wizerunku, za którą w większości
odpowiedzialna jest Sharon Osbourne, żona Ozzy'ego, która od lat
wspiera karierę męża. Mogę tylko ponarzekać, że skoro opisano
solową karierę Osbourne'a (skupiając się jednak na jej
początkach), to zupełnie zmilczano solowe albumy Iommiego i
Butlera. Dziwi to tym bardziej, że historię solową Dio opisano aż
do tragicznego, smutnego, ale i wzruszającego końca.
Osobną sprawą są
drobne lub większe wpadki redakcyjno-korektorskie, z których
najdziwniejszą była wzmianka o nagrywaniu przez Gilliana i Sabbatów
„osiemnastego” (!) albumu studyjnego. Są to jednak drobiazgi,
które nie wpływają szczególnie na odbiór tej niezwykłej
lektury. Niezwykłej, bo chyba nigdy dotąd nie miałem do czynienia
z biografią tak szczerą i prawdziwą, w której uśmiech
politowania miesza się autentycznym humorem, a niedowierzanie z
zażenowaniem i niesmakiem. Mimo wszystko jednak, jest to biografia
ciężka i mroczna jak muzyka Black Sabbath. Idealnie nieidealny
obraz zespołu.
Na koniec kilka słów o
wydaniu. Wydawnictwo „In Rock” od lat dba o czytelnika, jednak
tym razem przeszli samych siebie. Kolorowe zdjęcia to już dziś
standard, podobnie jak twarda oprawa. Gdy jednak odpakujecie swój
egzemplarz z folii, dotknijcie okładki, dotknijcie liter... Nikt mi
nie wmówi, że e-booki są lepsze. Ja zaś za swój egzemplarz
dziękuję wydawnictwu.
Black Sabbath lubię i wspominam jako jedną z pierwszych "cięższych" kapel, jakich słuchałem. Ozzy był z wokalistów z pewnościa najważniejszy i dla mnie brzmienie Sabbathów zawsze będzie brzmieć jego głosem. Ronnie kojarzyć mi się będzie zawsze z DIO, a mniej z Sabbathami, ale płyty też mieli dobre. Tylko że bardziej Dio, niż Black Sabbath. I to już nie to, tak do końca. Ale książka zapowiada się ciekawie, może sięgnę...
OdpowiedzUsuń