wtorek, 11 listopada 2014

Większe recenzje - BLACK SABBATH: U PIEKIELNYCH BRAM - Mick Wall

BLACK SABBATH – U PIEKIELNYCH BRAM
Mick Wall
Wydawnictwo In Rock
stron 416
5/6

Kontynuując badanie losów największych zespołów w historii rocka i metalu nie sposób nie wspomnieć o Black Sabbath, prekursorach wszystkiego co ciężkie, mroczne i prawdziwie metalowe. Zespół, który dokonał mimowolnie tak wielkiej rewolucji, że dziś nie sposób wyobrazić sobie sceny muzycznej bez ich pierwszych płyt. I właśnie tutaj trafiamy od razu w sedno. Black Sabbath, to przynajmniej dla mnie, zespół tylko z Ozzym w składzie. Wiem, że Dio był lepszym wokalistą, ale albumy z nim nie przemawiają do mnie w ogóle, Ian Gillian okazał się pomyłką, a Tony'ego Martina nie uznawałem w ogóle. Jedynie utwór „Headless Cross” przypadł mi do gustu dzięki upartej promocji teledysku przed laty. Dlatego bardzo obawiałem się lektury tej książki, sądząc, że zostanę przytłoczony informacjami, które zmuszą mnie do zweryfikowania moich poglądów. Jak się okazało, w tym przypadku moje obawy były niepotrzebne. Mick Wall, jeden z najbardziej uznanych dziennikarzy w branży zna Sabbatów jeszcze z lat 70-tych, a jego opinie na temat ich albumów są dalekie od zachwytów, dość powiedzieć, że ceni bardzo wysoko pierwsze pięć, dostrzega potencjał materiałów nagranych z Dio, a resztę stara się wybronić lub usprawiedliwić, czasem zaś wprost stwierdzając, że tego obronić się nie da („Technical Ecstasy”; „Eternal Idol”, „Forbbiden”).

Opinie o muzyce można mieć różne i uwagi autora, choćby tak uznanej klasy, nie wpłyną na to, że ja jednak fragmenty „Technical Ecstasy” lubię, więc kompletnie nie przejmowałem się ocenami poszczególnych albumów. Szok i potężny cios przyszły z innej strony. Czytałem wcześniejsze biografie Sabbatów, oglądałem kilka filmów dokumentalnych, czytałem wreszcie biografię Ozzy'ego. Myślałem więc, że nic mnie nie zaskoczy. Srodze się myliłem, a podtytuł „U piekielnych bram” okazał się prawdziwym ostrzeżeniem, nie tanim chwytem marketingowym. Powiedzenie: „lepiej nie poznawać swoich idoli” nigdy nie było tak zasadne.

Black Sabbath są zespołem brytyjskim, ale próżno u nich szukać elegancji i stonowania typowego choćby dla Pink Floyd. Zespół tworzyło czterech sfrustrowanych chłopaków pochodzących z biednej, robotniczej dzielnicy Birmingham, gdzie życie było tak niewiarygodnie beznadziejne, że czasem jedynym sposobem na wyrwanie się z szarej rzeczywistości była droga przestępcza, na którą zresztą bardzo szybko wkroczył Ozzy. Jedynym, który miał w życiu jakieś perspektywy i w miarę zamożnych rodziców, był Tommy Iommi. To ustawiło całą historię grupy na zawsze. Jeśli dorzucić do tego fakt, że Iommi zrezygnował z grania w Jethro Tull, by kontynuować działalność z kolegami z podwórka, oraz zaznaczyć, że przez całą szkołę podstawową znęcał się nad młodszym Ozzym, stanie się jasne, kto od początku rozdawał karty i jak bezlitosny był w prowadzeniu zespołu do wyznaczonego celu. Sam Osbourne przyznaje, że Iommi pięści zawsze miał ciężkie i często, bez ostrzeżenia puszczał je w ruch. Terror wewnątrz grupy, bezlitosny menadżer Don Adner, który potrafił porwać i torturować swoich przeciwników i kilku przestraszonych chłopaków z kompleksami, których nagle wypchnięto na wielką wodę. Wstrząs tym bardziej silny, że przyprawiony eskalacją posthippisowskiej epoki, gdzie alkohol, wszelkiej maści narkotyki i wolna miłość wciąż były na porządku dziennym. Jeśli jednak przeczytacie o imprezach Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, możecie się naprawdę przerazić, bowiem często muzycy poszczególnych formacji przekraczali wszelkie normy społeczne i moralne rozpędzając się daleko poza wszelką normalność. Nałogi zaś doprowadziły większość ekipy Sabbatów do utraty kontaktu z rzeczywistością, stoczenia się wprost niżej niż uliczni kloszardzi. Bo jak ocenić radość mangamentu, gdy do grupy dołączył Dio, że wreszcie w zespole jest ktoś, kto będzie w stanie udzielać wywiadów i jest gwarancja, że w jego trakcie nie zaśnie lub... nie narobi w spodnie? Jak wytłumaczyć, że na porządku dziennym było "żartobliwe" podpalanie przez Iommiego jednego z muzyków? Podpalanie, które skończyło się w końcu wizytą w szpitalu z bardzo ciężkimi obrażeniami.

„Black Sabbath: U bram piekła” to bardzo szczegółowa i obszerna historia grupy, która zmieniła historię rocka, a później na skutek ekscesów nałogowych i bezmyślnej pogoni za pieniądzem rozdrobniła swą markę na drobne. W tej książce znajdziecie przyczyny tego upadku i mozolną drogę ku odbudowie wizerunku, za którą w większości odpowiedzialna jest Sharon Osbourne, żona Ozzy'ego, która od lat wspiera karierę męża. Mogę tylko ponarzekać, że skoro opisano solową karierę Osbourne'a (skupiając się jednak na jej początkach), to zupełnie zmilczano solowe albumy Iommiego i Butlera. Dziwi to tym bardziej, że historię solową Dio opisano aż do tragicznego, smutnego, ale i wzruszającego końca.

Osobną sprawą są drobne lub większe wpadki redakcyjno-korektorskie, z których najdziwniejszą była wzmianka o nagrywaniu przez Gilliana i Sabbatów „osiemnastego” (!) albumu studyjnego. Są to jednak drobiazgi, które nie wpływają szczególnie na odbiór tej niezwykłej lektury. Niezwykłej, bo chyba nigdy dotąd nie miałem do czynienia z biografią tak szczerą i prawdziwą, w której uśmiech politowania miesza się autentycznym humorem, a niedowierzanie z zażenowaniem i niesmakiem. Mimo wszystko jednak, jest to biografia ciężka i mroczna jak muzyka Black Sabbath. Idealnie nieidealny obraz zespołu.

Na koniec kilka słów o wydaniu. Wydawnictwo „In Rock” od lat dba o czytelnika, jednak tym razem przeszli samych siebie. Kolorowe zdjęcia to już dziś standard, podobnie jak twarda oprawa. Gdy jednak odpakujecie swój egzemplarz z folii, dotknijcie okładki, dotknijcie liter... Nikt mi nie wmówi, że e-booki są lepsze. Ja zaś za swój egzemplarz dziękuję wydawnictwu.


1 komentarz:

  1. Black Sabbath lubię i wspominam jako jedną z pierwszych "cięższych" kapel, jakich słuchałem. Ozzy był z wokalistów z pewnościa najważniejszy i dla mnie brzmienie Sabbathów zawsze będzie brzmieć jego głosem. Ronnie kojarzyć mi się będzie zawsze z DIO, a mniej z Sabbathami, ale płyty też mieli dobre. Tylko że bardziej Dio, niż Black Sabbath. I to już nie to, tak do końca. Ale książka zapowiada się ciekawie, może sięgnę...

    OdpowiedzUsuń