poniedziałek, 10 listopada 2014

Muzyczne podróże - Metallica cz.III

Czas już skończyć podróż z Metallicą, która zaczęła się hucznie wiele lat temu, a dziś przypomina związek, w którym namiętność umarła, ale została przyjaźń, szacunek i irytacja wywołana dziwacznymi nawykami i zachowaniami związanymi z menopauzą i kryzysem wieku średniego. A więc oto najmniej popularna z odsłon mojego bloga. Muzyczne podróże - Metallica, cz.III:

Metallica zagubiona

„St. Anger” (2003). To miała być płyta, na której Metallica tryumfalnie powraca do ciężkiego grania. Jaki to był tryumf to pokazuje film „Some Kind of Monster”, będący więcej wart niż ten wymęczony album niemal nieistniejącego wówczas zespołu, któremu dyktowali warunki producenci, adwokaci, psychologowie i psychiatrzy. To cud, że chłopaki w ogóle coś nagrali. Tylko dlaczego tak źle? Znów płyta bez basu. Newsted został niejako przymuszony do rezygnacji, a na jego miejsce próbował się wcisnąć Bob Rock, wygrywając jakieś popierdółki. Inna sprawa, że to co grają gitary też za dużego wyboru nie dawało. Ale jeśli odrzucić brzmienie (szczególnie perkusji, sprawa werbla jest tak znana, że nie będę się tu roztkliwiał), rozwlekłość niektórych kompozycji i kompletny brak solówek, to okaże się, że... to nie jest zła płyta. Jest tu nawet kilka niezłych numerów, gdyby je troszkę inaczej nagrać. Taki „Frantic” to bardzo dobry numer, który, niestety, co próbuje się rozpędzić, jest blokowany przez bębny, walące jak klapy śmietnikowe. „St. Anger” łupnie czasem jak trzeba, ale zaraz potem następują te dziwaczne, pseudo-country zwolnienia, które brzmią jakby zespół chciał się nastroić... Świetny skądinąd „All Within My Hands” momentami zalatuje System Of A Down. Całkiem nieźle kroczy sobie „Shoot Me Again”, jest jakaś ukryta moc w „Unnamed Feeling”, podoba mnie się klimat „Invisible Kid”. To nie jest zła płyta. Ale tak wymęczona i przeprodukowana. Czuć jak wielki wysiłek zespół włożył w to, żeby nagrać te poprawne kompozycje, gdy wcześniej z rozpędu tworzył arcydzieła. Gdyby nie fakt, że to Metallica, nie zajeżdżałbym cdeka po premierze i pewnie do dziś nie przekonałbym się do albumu.

„Death Magnetic” (2008). Kolejny wielki powrót... W przypadku Metallicy ten slogan już nie jest śmieszny. Tak jak i kolejne próby odświeżenia formuły. Trzeba jednak przyznać, że jest to płyta całkiem udana, zgrabnie odegrana i momentami przypominająca o czasach największej świetności grupy. Numery takie jak „Cyanide”, „All Nightmare Long”, czy „Broken, Beat & Scarred” to solidne łupanki, będące echem dawnych czasów i wielkiej klasy tego zespołu. Jak bardzo zespół szuka tego echa widać na przykładzie trzech kompozycji: „Suicide Redemption”, „The Day That Never Comes” i „My Apocalypse”. Kolejno wpisują się one w konwencję utworów świadczących o geniuszu formacji:: suit instrumentalnych („The Call of Ktulu”, „Orion”, „To Live is To Die”), rozpędzających się ballad („Fade To Black”, „Welcome Home (Sanitarium)”, „One”) i najszybszych uderzeń („Damage Inc”, „Dyers Eve” i poniekąd „Fight Fire With Fire”). I w każdym porównaniu obecna forma zespołu wypada gorzej, czego kulminacją jest tekst, zwrotki i solówka w „The Day That Never Comes”. Nie powiem, to jest niezły kawałek, nawet mnie się teraz przyczepił i brzęczy mi w głowie. W ogóle lubię tę płytę, może poza numerem „That Was Just Your Life” i średniawym „The End of The Line”. Bardzo przypadła mi natomiast do gustu trzecia część „The Unforgiven”, bo jest całkiem inna od poprzednich. Koniec końców Metallica prezentuje tu kawał solidnej muzyki, która powinna zadowolić zagorzałych fanów i młodzież, ale do kultowym albumom nie dorasta do pięt.

Lulu (2011) Próbowałem wyprzeć ze świadomości istnienie tego tworu, który nie ma żadnych podstaw nazwania go płytą muzyczną. Niestety, chociaż jest to projekt Lou Reeda i muzyków Metallicy, zdecydowano się sygnować to nazwą, która przykuje większą uwagę. A całość, ten dwupłytowy (!) monument okazuje się zlepkiem banalnych, nudnych i rozwlekłych riffów składających się na 9 utworów, w których nie dzieje się nic, poza tym, że Lou Reed bełkocze, a od czasu do czasu James coś krzyknie, udając młodzieniaszka. Rozumiem, że Ulrich i Hetfield marzyli o współpracy z Reedem, ale mogli to przecież nazwać jakoś inaczej. W ten sposób, nagrali najgorszą płytę w historii rocka i metalu. Zdecydowanie. Tu dwie legendy sięgają dna. To z kolei jedyny album Metallicy, którego nigdy nie kupię. W żadnej formie.

„Beyond Magnetic” (2012) Oficjalnie jest to epka, ale z drugiej strony, całość trwa ponad trzydzieści minut, więc jest dłuższa niż większość pełnych płyt Megadeth czy Slayera. I zdecydowanie gorsza. Aż nadto widać, że są to odrzuty z sesji „Death Magnetic”, zarówno bowiem brzmienie, jak i struktura bardzo przypomina ostatniego długograja Metallicy. Z tą różnicą, że wszystkie te kawałki są zdecydowanie dużo słabsze. Otwierający „Hate Train” ma moc, ciekawą strukturę riffów, zgrabne solówki, ale dużo w nim nieporadnej nowoczesności i bębnów Larsa, który nie może się zdecydować, czy grać szybko, czy wolno, czy może równo. Ciągnie się toto, nie wyrządzając krzywdy słuchaczowi, ale i nie dając wiele przyjemnego. „Just a bullet away” ma solidny, mocny riff, który czasem niepotrzebnie stoneruje. James, niestety, też ciągle śpiewa najlepiej jak potrafi, a więc w sposób zupełnie pozbawiony cechującego go niegdyś pazura. W utworze mamy ładny przerywnik w środku, który wraz z riffem prowadzącym czyni go najlepszym kawałkiem na materiale. Potem jest bowiem już tylko gorzej. „Hell and Back” to wręcz radiowy modern rock, z paroma ostrzejszymi zagrywkami. Zlepiony z wielu riffów, które zapomina się zaraz po ich wybrzmieniu. Znów ciągnie się to jak krówka i nic z tego nie wynika. Kończący epkę „Rebel of Babylon” wlecze się w nieskończoność i chociaż migną w nim czasem niezłe riffy, giną pod natłokiem miałkich bębnów i wokalu, który już nie daje rady udawać buntownika. Słychać, że zespół się stara i chce. Ale wyraźnie to się nie udaje. Nie wiem co przyniesie nowa płyta, oby jednak Metallica nie szła tą drogą.
I to tyle na dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz