poniedziałek, 10 listopada 2014

Większe recenzje - PRĘDZEJ ŚWINIE ZACZNĄ LATAĆ - Mark Blake

PRĘDZEJ ŚWINIE ZACZNĄ LATAĆ
Pigs Might Fly. The Inside the Story of Pink Floyd
Mark Blake
Wydawnictwo Sine Qua Non
stron: 540
 6/6
Z Pink Floyd jest u mnie podobnie jak z Metallicą. Przeczytałem chyba wszystko, co jest dostępne na rynku i opisuje losy danych formacji* i w zasadzie nie spodziewałem się niczego więcej odnaleźć w „Prędzej świnie zaczną latać”. Sądząc po rozmiarach spodziewałem się wprawdzie drobiazgowości na miarę „O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd” Wiesława Weissa, ale i tak Mark Blake zaskoczył mnie pieczołowitością odtwarzania faktów z życia jednego z najwybitniejszych zespołów rockowych wszech czasów. Resztę zrobiły te fakty. Od dziś, po raz kolejny inaczej patrzę na tę grupę. Nie bez powodu podtytuł książki brzmi: „prawdziwa historia”. Prawda czasem boli. Tak też jest i tym razem.

Pink Floyd to formacja, której niezwykłości opisać nie sposób, chociaż próbowałem to czynić i tutaj na swoim blogu w dziale „Muzyczne Podróże” i to aż trzykrotnie. Przez blisko trzydzieści lat eksplorowali niezbadane rejony muzyki rockowej, od psychodelii po progresję i art-rock. W zasadzie trudno znaleźć w dzisiejszych czasach coś, co choćby przypadkiem nie zostało wymyślone i nagrane przez Gilmoura, Watersa, Wrighta i Masona. Na przestrzeni lat sprzedali ponad 200 000 000 albumów, stając się tym samym jednym z najpopularniejszych zespołów wszech czasów.

Opowieść o Pink Floyd musi rozpocząć się w latach czterdziestych ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii, gdzie na świat przyszli główni bohaterowie tej opowieści. Ludzie nie całkiem pasujący do wizerunku rockmanów, bowiem ułożeni, wykształceni i zadbani, pozornie bez większych problemów. I choć ich drogi krzyżowały się od dzieciństwa niemalże, to jednak minęło sporo czasu, nim panowie zebrali się w piątkę (!) pod jednym szyldem. Wtedy Pink Floyd miał już na koncie debiutancką płytę, niemal w całości stworzoną przez charyzmatycznego i wizjonerskiego Syda Barretta, David Gilmour natomiast miał już liczne doświadczenia muzyczne, powodzenie u kobiet i szczerze zazdrościł sukcesu kolegom. O ile Nick Mason i Richard Wright jedynie dobrze bawili się w zespół, o tyle Roger Waters walczył do upadłego o ocalenie formacji i wyprowadzenie jej na prostą. A wszystko to w rytm psychodelicznych dźwięków i w barwach pląsających świateł. Kwestie narkotyków dyplomatycznie przemilczę. Tym razem.

Przyznaję bez bicia, co zresztą zaznaczałem już wielokrotnie w swoich opiniach o Pink Floyd, że przypisałem się do obozu Gilmour'owskiego, stojąc tym samym w opozycji do megalomańskich i apodyktycznych zachowań Watersa ciągnących się od drugiej połowy lat siedemdziesiątych do finału w sądzie. Ale ta książka sprawiła, że zacząłem w wielu momentach rozumieć frustrację i gniew Rogera, podziwiać jego determinację i współczuć jego niepowodzeniom. Jednocześnie ganić niezdecydowanie Wrighta (które przerodziło się w depresję), swobodę Masona (który przez wzgląd na słabe umiejętności dostosowywał się do decyzji innych), czy nałogi Gilmoura (który, ku memu ogromnemu zdumieniu, okazał się kokainistą niemal do końca zespołu). Mark Blake nie wybiela nikogo. Widać wyraźne jego umiłowanie do zespołu i drobiazgowość, z jaką zbiera fakty (życiorys Syda jest tak szczegółowy, że można z niego wyciąć osobną książkę), ale osąd zostaje pozostawiony czytelnikowi. A skoro ja mogłem sądzić samemu, to się zaskoczyłem, bo wyobraźnię mam bujną.

Najbardziej ujmujący w tej historii jest fakt, że w gruncie rzeczy zespół tworzyli kulturalni, wykształceni Anglicy, którzy w większości przypadków dusili emocje w sobie. Jakże przejmujące są rozdziały, w których trwa praca nad albumami „The Wall” i „The Final Cut”, gdzie zespół w zasadzie już nie istniał, ale mimo to, osoby przebywające wtedy w studio widzieli jedynie wspólnie pracujących muzyków, którzy nie zapominali o obowiązujących uprzejmościach. Dziś z perspektywy czasu i Gilmour i Waters twierdzą, że może pewne rzeczy wyglądałyby inaczej, gdyby wszyscy byli bardziej wylewni i od razu wyjaśniali problemy, a nie swoim zwyczajem próbowali je przeczekać. Te nostalgiczne wyznania pobrzmiewają ponurą nutą, bo od początku książki widać, że autor liczył, mimo wszystko, że Flojdzi jeszcze się zejdą. Od momentu gdy zachwyca się występem na „Live Aid”, aż po występ na cześć Syda Barretta, kiedy to liczono, że znów uda się zebrać wszystkich muzyków na jednej scenie. Los dopisał ostatnie akapity tej historii, choć dziś mamy niezwykłą okazję usłyszeć ostatnie dźwięki Richarda Wrighta, na niespodziewanie wydanej po latach przerwy płycie „Endless River”. Cokolwiek jednak trafiło na tę płytę, to dla mnie historia Pink Floyd zaczyna się wraz z pierwszymi dźwiękami „The Piper At The Gates of Dawn” a kończy z wybrzmiewającymi nutami „High Hopes” z „Division Bell”. I to jest historia idealna, czy raczej powinienem napisać – kompletna, podobnie jak ta opisana w tej, rzeczywiście wyczerpującej biografii. Cieszy mnie również fakt, że polskie posłowie nie zapomniało o takich wydarzeniach jak koncert Gilmoura w Gdańsku, gdzie miałem okazję być i usłyszeć ostatni raz wykonane przez Davida i Richarda „Echoes”. Jest to lektura, którą każdy szanujący się fan Pink Floyd przeczytać musi.






*Odrobinę przekoloryzowałem. Nie czytałem najważniejszej być może książki o Pink Floyd, wspomnień Nicka Masona. Ale zawsze trzeba zostawić sobie coś na później.

1 komentarz:

  1. Co do koncertu w Gdańsku, Echoes było dla mnie najpięknięszym momentem koncertu... coś wspaniałego. A tak poza tym, nigdy nie zapomnę z czasów mojego dzieciństwa muzyki Pink Floyd na szpulach mojego ojca i wujków, a także mojego wujka, który zrobił nam mały, domowy koncert na czerwonym fenderze grając m.in kawałki Floydów, zresztą jest wielkim fanem do dzisiaj. Ten zespół na zawsze będzie mi się kojarzył z tamtymi, rodzinnymi czasami, tak już pozostanie :) Pozdrawiam, Jacek.

    OdpowiedzUsuń