Dziewięćdziesiąt pięć.
Tym razem będzie
troszeczkę dłużej, bo dawno mnie tu nie było. Minęły dwa
najbardziej zapracowane miesiące mojego życia, osiągnąłem w nich
stan czterech godzin snu na dobę i absolutny brak wolnego weekendu.
Do tego większość z nich wiązała się z rozjazdami. Niniejszym
jednak najbliższy (znamienne, że pierwszy listopada), będzie
wreszcie weekendem dla mnie wolnym. Jak to się odbiło na zdrowiu
psychicznym i fizycznym nie zdradzę.
Powoli nadrabiam
zaległości (tradycyjne już) w większości redakcji, bo w Grabarzu
i Horror Online udało mnie się utrzymać jeszcze ciągłość, czas
na Atmospheric, Dziką Bandę i... h.p.lovecraft.pl, do którego
powracam po ostatnich rozmowach z Mateuszem Kopaczem. Najważniejsze
jednak dla mnie jest teraz zamknięcie spraw literackich. Ostro cisnę
nową rzecz z Robertem (i nie jest to „Nienasycony”, który
chwilowo leży odłogiem), muszę też napisać wreszcie ostatni (a
właściwie przedostatni) rozdział trzeciego tomu BHO. Premiera pod
koniec listopada w Szczecinku, więc muszę się sprężać.
Wszystkie inne projekty literackie chwilowo są zawieszone, nie mam
czasu załatwiać spraw z Wolfenweldem i bajkami, nie wiem czy
„Horror Klasy B” zdąży pojawić się w tym roku. W tym tygodniu
spróbuję tego dopilnować, albo chociaż się zorientować. Bez
sensu czekać z tym dłużej, ale tego czasu by się wszystkim zająć
ciągle brak.
Muzycznie leżę
odłogiem tak, że cieszę się jak raz na kilka dni złapię gitarę
w rękę, żeby choć palce rozruszać. WILCY wciąż czekają na
wydanie (i nie sądzę, żeby wyszli w tym roku), ACRYBIA czeka na
wszystkich gości. Nie chcę nikogo poganiać, bo wolę poczekać i
mieć wszystko zrealizowane tak jak zamarzyłem. Na razie jest Andy z
EMPHERIS i CONQUEST ICON, Moloch z ZOROMR z solówkami, za bębnami
starzy kumple: Reggi i Kozak, a czekam na jeszcze trzy niezwykłe
osoby. I wiem, że warto. Tym bardziej, że i za brzmienie będzie
odpowiadał facet, który odczarował na nowo jeden z najlepszych
krążków metalowych naszej rodzimej sceny. Wyszło niedawno,
reedycja miażdży. Nie zdradzę więcej. DAMAGE CASE po ostatnim
koncercie w Toruniu się nie widziało, więc nie wiem co z płytą,
czy czymkolwiek innym. Za dużo rock n' rolla się robi. Może
wreszcie znajdę czas by domknąć projekt death metalowy, który
zmontowałem z Panem Przemkiem (a co, czas to w końcu ujawnić). Ale
doba za krótka.
W ostatnich tygodniach
prócz pracy zwyczajowej odbyłem też z żoną kilka podróży
służbowych, zwiedzając Kraków, Warszawę i Lidzbark Warmiński. Z
DC byłem jeszcze miesiąc temu w Toruniu, ale to miasto akurat znam
aż nad wyraz dobrze. Nie będę się rozpisywał jak świetnie
bawiłem się na Kfasonie w grodzie Kraka, długo by wymieniać
wszystkich, których pozdrawiam, cieszę się, że spotkałem, itp.
Było wspaniale i za to dziękujemy wszystkim, którym to się
należy. Wiecie, kim jesteście. Warszawa to już inna bajka, byłem
tam trzeci raz, ale pierwszy raz miałem okazję zwiedzić Starówkę,
Zamek Królewski i Pałac Łazienkowski. Zachwyt nie przemija. W Warszawie byliśmy odebrać nagrody, jakie
moja żona zdobyła ze swoją klasą w ogólnopolskim konkursie
prozdrowotnym po roku ciężkiej pracy (przodując w dwóch etapach i
ostatecznie zdobywając jeszcze Grand-Prix).
Dziś znów życie
pozmieniało mi plany i zamiast rozpisywać się dalej rzuciło w wir
dodatkowych robót. Dlatego kończę, bo i tak już przesadziłem z
długością. Poniżej lista filmów z ostatniego miesiąca
(obejrzana kątem oka) i książek z podróży (długie trasy
pociągiem i busem pomagają nadrobić zaległości czytelnicze):
Na tapecie:
FILMY:
„Coś” Matthijs
van Heijningen Jr. Ogólnie jestem przeciwny remake'om, co nie
jest żadną tajemnicą. A „Coś” jest jednym z moich ulubionych
horrorów, choć dopiero w drugiej dziesiątce. Niemniej, nie miałem
pozytywnych oczekiwań w przypadku tej wersji, która miała być
prequelem do wielkiego dzieła Carpentera. Bardzo przyjemnie się
zaskoczyłem. Film naprawdę poradził sobie z klimatem i nastrojem,
jak również i stopniem obrzydliwości. Sprawnie też połączył
się z oryginałem, choć wątek ze statkiem kosmicznym był nieco
przekoloryzowany. Konkluzja jest prosta. To dobry film, godzien swego
tytułu, ale efekty cyfrowe nie umywają się do odrażających
efektów z oryginału. No i zaskoczeń nie ma już tak dużych (nic
nie przebije sceny reanimacji). Warto obejrzeć.
„Plan Ucieczki”
Mikael Hafstrom. Stallone i Schwarzenegger w jednym filmie po raz
kolejny. Czyli dwóch starych pierdzieli, tfu... twardzieli
zamkniętych w ultranowoczesnym więzieniu, z którego nie da się
uciec. Jeden jest tutaj wrobionym w odsiadkę specem od łamania
zabezpieczeń, drugi więziennym twardzielem. To że się zakumplują
i rozwalą wszystko co stanie na ich drodze jest oczywiste. To że
będzie przy tym sporo zabawy i dużo jajcarskich tekstów na miarę
lat 80-tych, to również. Średniak, ale rozrywkowy.
„Nie bój się
ciemności” Troy Nixey. Przyznaję, że dałem się przekonać
nazwiskiem Guilermo Del Torro krzyczącym do mnie z okładki wydania
DVD. Przyznaję, że nie widziałem oryginału z lat 70-tych, a
historia opowiedziana tutaj jest całkiem przyjemna (w sensie
niesamowitości) i dwadzieścia lat temu mógłbym to uznać za
klimatyczne. Niestety, efekty specjalne kierują pozycję w stronę
Critersów i Gremlinów niż Labiryntu Fauna. Niezły film, bo dobrze
zagrany (szczególnie przez żeńską i dziecięcą część obsady),
ale spodziewałem się dużo więcej.
„Transformers”
Michael Bay. Pierwsza udana adaptacja filmowa komiksu o robotach
zmieniających się w samochody. Całe uniwersum jest tak rozległe,
że nie będę się wdawał w szczegółowe opisy. Ot, złe roboty
(Deceptikony) chcą zdobyć artefakt (Wszechiskrę), który spadł
lata temu na Ziemię. Przy okazji zamierzają ją zniszczyć.
Przeciwko nim stają dobre roboty (Autoboty), a we wszystko mieszają
się młodzi i ładni aktorzy (Shia LaBeouf i Megan Fox). To film
ewidentnie młodzieżowy i odczuwam to coraz boleśniej z upływem
lat i kolejnych seansów. Ale sceny walk i przemian robotów do dziś
robią na mnie wrażenie. Film leciał sobie spokojnie podczas innych
prac domowych i zerkałem na niego z politowaniem, by w finale znów
się zagapić. Czyli magia kina działa.
„Transformers:
Zemsta Upadłych” Michael Bay. Tu
już nie działa. Nawalono multum robotów (w jedynce było
kilkanaście, tutaj jest prawie 50!), wszystko co chwilę wybucha i
się wali, humor jest już ewidentnie gimnazjalny, a fabuła trzyma
się w całości tylko dzięki solidnemu budżetowi. Efekciarstwo
ponad wszystko. Gdy obejrzałem go kiedyś wyleciał mi z pamięci.
Zapamiętałem tylko scenę z piramidą Cheopsa i fakt, że słabe to
było. Jak bardzo utwierdziłem się dopiero teraz. Znów pracowałem,
a film leciał, ale i tych spojrzeń było mniej, i zagapień wcale.
Jeśli nowa część jest jeszcze słabsza, to ja nie chcę tego
oglądać.
„Trylogia Nolana”
No, bo my już tak z żoną mamy. Jak dużo pracy, a chcemy, żeby
nam coś grało, to leci „Batman”. I tak przez trzy dni
przeleciała trylogia Nolana, bo ją uwielbiamy. Pisałem o niej już
kilkakrotnie, więc dodam tylko tyle, że najszybciej starzeje się
trójka i wypada najsłabiej w zestawieniu. Szkoda, bo powtórzę po
raz kolejny, potencjał komiksowej historii był o wiele bardziej
dramatyczny i złożony niż pełna logicznych wpadek opowiastka z
„Mroczny Rycerz Powstaje”.
KSIĄŻKI:
„Armagedon” Graham
Masterton. Kolejna kontynuacja „Manitou”, czyli wielki powrót
Misquamacusa. Piąty w dużej powieści, szósty w ogóle. I jakoś
tak najmniej przekonujący i najbardziej naciągany. Połowa Ameryki
ślepnie, szerzą się katastrofy, zamieszki i zniszczenia. A ja
miałem wrażenie, jakby Masti posplatał jakiś thriller
katastroficzny (które mu wychodzą nieźle), z jakimś wątkiem
nadprzyrodzonym (które mu wychodzą różnie) i dorzucił Indian i
Misquamacusa (bo to się sprzeda). Nawet Harry Erskine nie jest tak
zabawny jak zwykle. Zdecydowanie najsłabsza część cyklu.
„Colorado Kid”
Stephen King. Bardzo dziwna książka autora znanego z horrorów
i fantastyki. Tym razem mamy do czynienia z kryminałem, ale
kryminałem bardzo odmiennym od innych. Więcej napisać nie mogę,
żeby nie zdradzić szczegółów tej króciutkiej, szczególnie jak
na Kinga historyjki opowiedzianej przez dwóch starych dziennikarzy.
Intrygująca rzecz.
„Buick 8” Stephen
King. O, to też jest dziwna książka, choć tym razem to
horror. Ale horror, w którym w zasadzie nic się nie dzieje.
Tytułowy samochód, ukryty w policyjnym magazynie, to w
rzeczywistości brama do innego wymiaru. To co u Mastiego było by
punktem wyjścia do masakry trzech stanów i dwóch stosunków
seksualnych z młodymi kobietami, z których co najmniej jedna ma
ogromne piersi, u Kinga jest studium pracy policjantów, którzy
radzą sobie z wielkim, niemal rodzinnym sekretem, wspominając w
opowieściach niektóre niezwykłe zdarzenia. Groza jest tutaj
podskórna, niewidoczna, pulsująca gdzieś w podświadomości.
Książka bardziej wymagająca i niekoniecznie dla każdego
czytelnika.
„Wendigo” Graham
Masterton. Znów demony Indian, ale tym razem bez Misquamacusa.
Młoda kobieta zostaje napadnięta i cudem unika próby podpalenia.
Zbrodniarze porywają jednak jej dzieci. Wszystko wskazuje na to, że
odpowiedzialny za napaść jest były mąż kobiety. Ta, nie mogąc
doczekać się pomocy ze strony FBI i policji, wzywa na pomoc
tytułowego Wendigo. Logicznie cała książka rozłazi się co
najmniej w kilku miejscach, ale jest szybko, mocno i brutalnie.
Bardzo dynamiczne czytadło na parę godzin. Jak ktoś lubi Mastiego,
brać w ciemno.
„Duch Ognia”
Graham Masterton. Tu znów rasowy Masterton, tym razem jednak
mamy do czynienia z nietypową ghost story. Jest tu bardzo brutalnie
i mocno, całość zaś gna mocno do przodu trzymając w napięciu,
które, niestety, siada w finale. Klasycznie Masti zaserwował
świetną i ostrą książkę, którą rozłożył banalną końcówką.
Warto przeczytać, ale ten finał...
„Prędzej świnie
zaczną latać” Mark Blake. Biografia Pink Floyd, która
udowodniła mi, czego jeszcze nie wiedziałem o tym zespole. Może
nie było tak źle, ale wpływ kokainy na ich twórczość był mi
zupełnie obcy, wreszcie poznałem też kilka zatajonych dotąd
faktów. Oczywiście, pewne rzeczy znów gryzą się z innymi
faktami, ale pewnych rzeczy nie rozwikła się już pewnie nigdy.
Więcej wkrótce w większej recenzji
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Dobry wieczór :) Prelekcja na Kfasonie była bardzo ciekawa, tylko szkoda, że nie zdołał się Pan wyrobić w czasie, no ale może następnym razem się uda :) Szkoda również stojącego w miejscu " Wolfenwelda ", ale o tym już kiedyś pisałem. Właściwie na niego czekam bardziej niż na BHO. 2 część Transformersów oglądałem z trudem, za to 1 swego czasu uczyłem się na pamięć. Zachęcony pańską recenzją przeczytałem " Koronę śniegu i krwi " i przypadła mi do gustu, a nawet bardzo spodobała. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń