Siedemdziesiąt siedem.
Ten zespół musiał pojawić się w muzycznych podróżach. Metallica. Nie obchodzi mnie co kto o nich myśli, jaka jest dziś ich pozycja, w ogóle nie interesują mnie opinie na ich temat. Ja zawdzięczam im poniekąd wszystko, bowiem to był pierwszy zespół, który pochłonął mnie całkowicie, to ich pierwsze cztery albumy uczyłem się na pamięć, potem próbowałem je grać. I tak dalej. Historia jakich wiele. Na początku lat 90-tych nie dało się nie być ich fanem (choć znam takich co się oparli). Wielu okazało się sezonowcami (czyli żadni z nich fani), wielu zostało zaś wiernymi do końca. Dla mnie stali się początkiem, bo od nich powędrowałem w cięższe i brutalniejsze rejony (kiedyś "Master of Puppets" wyznaczał dla mnie granicę brutalności, a "Whiplash" to już był łomot, ha!). I chociaż minęły lata, nic się nie zmieniło w moim pojmowaniu Metalliki. Jak widzę Jamesa, albo słyszę solo Kirka, zaraz mnie się weselej robi. I zawsze wnerwiał mnie Lars. Nic nie poradzę. Ale Metallikę uwielbiam i już. A więc bez przynudzania.
Muzyczne podróże
METALLICA cz.I
okres metalowy
„Kill'em All”
1983. Kwintesencja thrash metalu, album, który zrewolucjonizował
ciężką muzykę, wyznaczył nowe kierunki, przesunął granice
ciężaru i szybkości, oraz ten, na którym Metallica się
skończyła. Według niektórych. Według mnie, jest to płyta o tyle
wspaniała, co nierówna. I to w dosłownym znaczeniu. Lars stuka po
tych bębenkach jak popadnie, a czasem jak wypadnie. Nie powiem, ma
to swój cudowny urok, ale nie ma sensu udawać, że każdy utwór to
potęga geniuszu. Czasem jest po prostu szczeniacko-prostacko. Ot,
choćby w otwierającym całość „Hit the Lights”, czy
uwielbianym przez wielu, a kompletnie, ale to kompletnie
niezrozumiałym przeze mnie od zawsze na zawsze „Jump in the Fire”.
Znaczy, to nie jest zły utwór, ale jest po prostu zwyczajny, a na
całym albumie prawie każdy kawałek jest lepszy. Czy to dziki
„Whiplash” czy genialny w swej prostocie „Motorbreath”. Żeby
jeszcze pogorszyć swoją opinię, dodam, że „Seek & Destroy”,
choć kultowy dla wielu (wszystkich?) dla mnie też jest kawałkiem
poprawnym. I tak było od zawsze. Ale za to „Phantom Lord” (to
solo! Ten riff pod nie, potem to zwolnienie i znów uderzenie ciężaru
– niby wszystko tak proste, a tak perfekcyjne!) czy „No Remorse”
i „Four Horseman”? Moje ulubione kompozycje, pełne rozbudowanych
riffów, złożonych aranżacji i świetnie rozwijanego klimatu. Tak,
znać w nich rękę Mustaine'a. Coś pominąłem? Oczywiście, „Metal
Militia” - bardzo lubię takie konkretne, proste przyłożenie z
przytupem, bez zbędnej filozofii, które idealnie kontrastuje z
wyżej wspomnianymi numerami. No i „(Anasthesia) Pulling Teeth”,
rewelacyjne solo basowe niezrównanego Cliff'a Burtona, które
przechodzi we wspomnianą wcześniej młóckę „Whiplash”. To
jest rewelacyjna płyta, chociaż słychać, że pierwsza, jakże
młodzieńcza i buntownicza. Ani brzmienie nie ma pojęcia jak
wyrazić to co kipi w głośnikach, ani zespół nie wie jeszcze do
końca co chce przekazać (nie ukrywajmy, teksty są głupie), ani
jak. Tylko Burton zdaje się wiedzieć czego chce od swego
instrumentu, Hetfield gra jak umie (czyli dobrze i oryginalnie), ale
śpiewa, czy raczej krzyczy jak mu hormony zabuzują. Jest w tym
gniew, ale i dużo przypadku. Hammet już grać solówki umiał
świetne, gorzej, że wszystkie w tej samej skali i poza schemat z
pierwszej płyty w zasadzie nigdy nie wyszedł. No i Lars. Jak byłem
dzieciakiem, to myślałem, że to najlepszy perkusista świata, a
Kill'em All wymiata pod względem bębnów. Ale mnie wtedy radowało
choćby przejście w „Motorbreath”. Dziś słyszę, jak biedne
jest to stukanie... Ja wiem, sprytne podziały taktów, synkopy...
Ale dziś już takie granie wrażenia nie robi. Za to płyta, wciąż,
jak najbardziej. Dla jednych, bo będzie zaskoczeniem, że Metallica
grała i brzmiała tak dziko, dla innych, bo to jedyny album, gdzie
ekipa grała prawdziwy thrash, a dla mnie, bo sentymentu nie da się
wyplenić.
„Ride the Lighting”
1984. Kumpel miał w podstawówce oryginalną koszulkę tzw. all-print. Z zachodu. Nierealne w tamtych czasach. Zazdrościłem mu jak cholera. Do dziś takiej nie mam. Ale mam za to CD "first press" z roku wydania. Do rzeczy jednak. O ile poprzednik był albumem, na którym chłopaki zagrali
co umieli i patrzyli co się wydarzy, to tutaj mamy już do czynienia
z przemyślanym, rozbudowanym i pod względem kompozycyjnym i
koncepcyjnym dziełem. Tak, dziełem, bo tutaj chłopaki spięli się
najmocniej jak się dało i nagrali płytę znakomitą. W gruncie
rzeczy, wszystkie utwory tutaj są znakomite, a niektóre wręcz
mistrzowskie. Najsłabiej wypada „Trapped Under Ice” i „Escape”,
ale gdybym kiedyś skomponował tak fenomenalne „słabe” utwory,
to przestałbym grać na gitarze. Nie ukrywajmy jednak. Bledną one
przy kultowym „Creeping Death”, powalającym „Ride the
Lighting”, czy arcy-ciekawej etiudzie instrumentalnej „Call of
Ktulu”. Oczywiście, chodzi o TEGO Cthulhu, a w utworze znów
działał Mustaine (porównajcie wstęp do „Hangar 18”). Okazuje
się, że Rudy miał niepodważalny wpływ na wczesną Metallicę (są
przesłanki, że pierwsze solo w „Fade to Black” również on
wymyślił). No właśnie, „Fade to Black”, pierwsza i najlepsza
ballada Metalliki z dwiema solówkami, których uczyłem się lata. I
„For Whom The Bell Tolls” - największy hit z tej płyty, który
miałem okazję sprofanować na debiucie Acrybii. Na szczęście
wersja ta została zapomniana, a Metallica pokazała, że wielka
przyszłość przed nimi. James nauczył się śpiewać, ale nie
przestał być zadziorny, gdy trzeba. Kirk solówki sadził
przewidywalne, ale jakże emocjonujące, a Lars wiedząc, że nigdy
nie nauczy się grać na dwie stopy, grał wolniej niż wszyscy
ówcześni i dzisiejsi wymiatacze. Ale za to z jakim pomysłem i
mocą! A gdy trzeba było, to jednak tymi kopytkami zamieszał.
Dowodem niech będzie „Fight Fire With Fire”. Mistrzowskie intro,
wściekłe tempo i agresja, jakiej na albumach Metalliki nigdy już
się nie znalazło. Burton to mistrz i konia z rzędem temu, kto
odtworzy wszystkie jego zagrywki i smaczki. Absolutnie znakomita
płyta, zawsze mam problem, żeby zdecydować, czy to ją uważam za
moją ulubioną, czy jednak:
„Master of Puppets”
1986. To była pierwsza płyta Metalliki jaką usłyszałem.
Byłem bodajże w szóstej klasie podstawówki, a słuchałem wtedy
takich rzeczy, że nie napiszę publicznie. Ale gdy usłyszałem
„Battery”, spadły mi kapcie z nóg i do dziś goszczą tam
glany. To były czasy, kiedy za ekstremę uznawałem tempa drugiej
połowy „Sanitarium”, „Damage Inc” czy „Battery” właśnie.
Nie rozumiałem wtedy motorycznej, upiornej kompozycji „The Thing
That Should Not Be”, którą dziś uważam za jeden z najlepszych
muzycznych hołdów dla H.P. Lovecrafta. Ale takie arcydzieła jak
„Disposable Heroes” czy „Leper Messiah” do dziś wywołują u
mnie przyśpieszone bicie serca. Nieważne, czy jestem na koncercie
samej Metalliki, czy na przykład klubowym Hectic Shadows (grupa z
Kościerzyny, która tak gra covery Iron Maiden, Megadeth i Metalliki
właśnie), od razu lecę pod scenę i wykrzykuję całe refreny.
Taki klimat. W kwestii klimatu mamy świetną balladę „Welcome
Home (Sanitarium)” i arcydzieło (bezwzględne i bezapelacyjne)
muzyki instrumentalnej - „Orion”. No i kawałek tytułowy. Dzieło
sztuki, które mistrzowsko lawiruje między klimatami wczesnego
thrashu, po przepiękne zwolnienie i mocne uderzenie w drugiej
części. Ech, coverowało się to również i z moimi dziećmi w
Domo-kulturowej Szkole Rocka, jak i w Acrybii. Znów niekoniecznie
udanie, ale zawsze uwielbiam grać ten numer. A płyta nigdy mnie się
nie znudzi. Klasyk.
„... and Justice For
All” 1988. Płyta bez basu. Burton zginął tragicznie w
wypadku autobusu, a na jego miejsce przyszedł Jason Newstead.
Chłopaki od razu dali mu odczuć, że jest mniej ważny, do tego
stopnia, że na płycie w ogóle nie słychać niskich dźwięków.
Dziś modne jest kopanie tej płyty, gloryfikacja Jasona, itp., itd.
Mam to gdzieś. Mam do niego przeogromny sentyment, bowiem jest to
pierwszy album Metalliki, jaki sobie kupiłem. Jeszcze na pirackiej,
podwójnej kasecie. Jako bonus była tutaj cała epka „Garage Days
Re-Revisited”. Oczywiście bez żadnej informacji. Jakże się
zdziwiłem, kiedy później kupiłem sobie kompakt i brakowało tam
pięciu utworów! Wróćmy jednak do głównej płyty. Bardzo wolnej,
rozbudowanej, dla niektórych przewlekłej. Nie ukrywajmy, poza
instrumentalnym „To Live is To Die” i przebojowym-balladowym
„One”, wszystkie utwory są rozciągnięte ponad miarę. Ale, co
ważne, wszystkie te aranżacje mają sens i mnie osobiście nie
przeszkadza, że taki utwór tytułowy ma prawie dziesięć minut.
Uwielbiam „Blackend”, uwielbiam „Eye of the Beholder”,
uwielbiam „Harvester of Sorrow”. Ech, ja uwielbiam całą płytę.
Znam na pamięć każdy dźwięk i do dziś mogę wyrecytować każdy
tekst. Nie będę obiektywny. To ostatnia prawdziwie wielka płyta
Metalliki, ostatni ich wielki metalowy album. Zakończony zaskakująco
szybkim „Dyeres Eve”. Dlaczego o nim wspominam? Bo niedawno
okazało się, że bardzo szybkie partie bębnów zostały nagrane
przez kogoś innego, bo sam Lars nie był w stanie zagrać w takim
tempie. Coś w tym jest, bowiem kompozycji Metallica nigdy nie
wykonała na żywo. Nie jest to jednak ważne. Ważne jest to, że
choćby Metallica skończyła nagrywać płyty po tych czterech
albumach, nie musiałaby robić już nic więcej. Metalowy szczyt
zdobyli. Wynaleźli thrash i przez cztery kolejne albumu przeprowadzili jego pełną ewolucję od punkowo-speedowych łupanek po majstersztyk rozbudowanych aranżacji, za które zawsze gatunek thrash metalu uwielbiałem i uwielbiam. Bezgranicznie i bezkrytycznie. Jak wszystkie pierwsze albumy Metalliki. Jednak i mimo wszystko.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz