środa, 30 lipca 2014

Muzyczne podróże - Metallica cz. I

Siedemdziesiąt siedem.
 Ten zespół musiał pojawić się w muzycznych podróżach. Metallica. Nie obchodzi mnie co kto o nich myśli, jaka jest dziś ich pozycja, w ogóle nie interesują mnie opinie na ich temat. Ja zawdzięczam im poniekąd wszystko, bowiem to był pierwszy zespół, który pochłonął mnie całkowicie, to ich pierwsze cztery albumy uczyłem się na pamięć, potem próbowałem je grać. I tak dalej. Historia jakich wiele. Na początku lat 90-tych nie dało się nie być ich fanem (choć znam takich co się oparli). Wielu okazało się sezonowcami (czyli żadni z nich fani), wielu zostało zaś wiernymi do końca. Dla mnie stali się początkiem, bo od nich powędrowałem w cięższe i brutalniejsze rejony (kiedyś "Master of Puppets" wyznaczał dla mnie granicę brutalności, a "Whiplash" to już był łomot, ha!). I chociaż minęły lata, nic się nie zmieniło w moim pojmowaniu Metalliki. Jak widzę Jamesa, albo słyszę solo Kirka, zaraz mnie się weselej robi. I zawsze wnerwiał mnie Lars. Nic nie poradzę. Ale Metallikę uwielbiam i już. A więc bez przynudzania.

Muzyczne podróże
METALLICA cz.I
okres metalowy


Kill'em All” 1983. Kwintesencja thrash metalu, album, który zrewolucjonizował ciężką muzykę, wyznaczył nowe kierunki, przesunął granice ciężaru i szybkości, oraz ten, na którym Metallica się skończyła. Według niektórych. Według mnie, jest to płyta o tyle wspaniała, co nierówna. I to w dosłownym znaczeniu. Lars stuka po tych bębenkach jak popadnie, a czasem jak wypadnie. Nie powiem, ma to swój cudowny urok, ale nie ma sensu udawać, że każdy utwór to potęga geniuszu. Czasem jest po prostu szczeniacko-prostacko. Ot, choćby w otwierającym całość „Hit the Lights”, czy uwielbianym przez wielu, a kompletnie, ale to kompletnie niezrozumiałym przeze mnie od zawsze na zawsze „Jump in the Fire”. Znaczy, to nie jest zły utwór, ale jest po prostu zwyczajny, a na całym albumie prawie każdy kawałek jest lepszy. Czy to dziki „Whiplash” czy genialny w swej prostocie „Motorbreath”. Żeby jeszcze pogorszyć swoją opinię, dodam, że „Seek & Destroy”, choć kultowy dla wielu (wszystkich?) dla mnie też jest kawałkiem poprawnym. I tak było od zawsze. Ale za to „Phantom Lord” (to solo! Ten riff pod nie, potem to zwolnienie i znów uderzenie ciężaru – niby wszystko tak proste, a tak perfekcyjne!) czy „No Remorse” i „Four Horseman”? Moje ulubione kompozycje, pełne rozbudowanych riffów, złożonych aranżacji i świetnie rozwijanego klimatu. Tak, znać w nich rękę Mustaine'a. Coś pominąłem? Oczywiście, „Metal Militia” - bardzo lubię takie konkretne, proste przyłożenie z przytupem, bez zbędnej filozofii, które idealnie kontrastuje z wyżej wspomnianymi numerami. No i „(Anasthesia) Pulling Teeth”, rewelacyjne solo basowe niezrównanego Cliff'a Burtona, które przechodzi we wspomnianą wcześniej młóckę „Whiplash”. To jest rewelacyjna płyta, chociaż słychać, że pierwsza, jakże młodzieńcza i buntownicza. Ani brzmienie nie ma pojęcia jak wyrazić to co kipi w głośnikach, ani zespół nie wie jeszcze do końca co chce przekazać (nie ukrywajmy, teksty są głupie), ani jak. Tylko Burton zdaje się wiedzieć czego chce od swego instrumentu, Hetfield gra jak umie (czyli dobrze i oryginalnie), ale śpiewa, czy raczej krzyczy jak mu hormony zabuzują. Jest w tym gniew, ale i dużo przypadku. Hammet już grać solówki umiał świetne, gorzej, że wszystkie w tej samej skali i poza schemat z pierwszej płyty w zasadzie nigdy nie wyszedł. No i Lars. Jak byłem dzieciakiem, to myślałem, że to najlepszy perkusista świata, a Kill'em All wymiata pod względem bębnów. Ale mnie wtedy radowało choćby przejście w „Motorbreath”. Dziś słyszę, jak biedne jest to stukanie... Ja wiem, sprytne podziały taktów, synkopy... Ale dziś już takie granie wrażenia nie robi. Za to płyta, wciąż, jak najbardziej. Dla jednych, bo będzie zaskoczeniem, że Metallica grała i brzmiała tak dziko, dla innych, bo to jedyny album, gdzie ekipa grała prawdziwy thrash, a dla mnie, bo sentymentu nie da się wyplenić.

Ride the Lighting” 1984. Kumpel miał w podstawówce oryginalną koszulkę tzw. all-print. Z zachodu. Nierealne w tamtych czasach. Zazdrościłem mu jak cholera. Do dziś takiej nie mam. Ale mam za to CD "first press" z roku wydania. Do rzeczy jednak. O ile poprzednik był albumem, na którym chłopaki zagrali co umieli i patrzyli co się wydarzy, to tutaj mamy już do czynienia z przemyślanym, rozbudowanym i pod względem kompozycyjnym i koncepcyjnym dziełem. Tak, dziełem, bo tutaj chłopaki spięli się najmocniej jak się dało i nagrali płytę znakomitą. W gruncie rzeczy, wszystkie utwory tutaj są znakomite, a niektóre wręcz mistrzowskie. Najsłabiej wypada „Trapped Under Ice” i „Escape”, ale gdybym kiedyś skomponował tak fenomenalne „słabe” utwory, to przestałbym grać na gitarze. Nie ukrywajmy jednak. Bledną one przy kultowym „Creeping Death”, powalającym „Ride the Lighting”, czy arcy-ciekawej etiudzie instrumentalnej „Call of Ktulu”. Oczywiście, chodzi o TEGO Cthulhu, a w utworze znów działał Mustaine (porównajcie wstęp do „Hangar 18”). Okazuje się, że Rudy miał niepodważalny wpływ na wczesną Metallicę (są przesłanki, że pierwsze solo w „Fade to Black” również on wymyślił). No właśnie, „Fade to Black”, pierwsza i najlepsza ballada Metalliki z dwiema solówkami, których uczyłem się lata. I „For Whom The Bell Tolls” - największy hit z tej płyty, który miałem okazję sprofanować na debiucie Acrybii. Na szczęście wersja ta została zapomniana, a Metallica pokazała, że wielka przyszłość przed nimi. James nauczył się śpiewać, ale nie przestał być zadziorny, gdy trzeba. Kirk solówki sadził przewidywalne, ale jakże emocjonujące, a Lars wiedząc, że nigdy nie nauczy się grać na dwie stopy, grał wolniej niż wszyscy ówcześni i dzisiejsi wymiatacze. Ale za to z jakim pomysłem i mocą! A gdy trzeba było, to jednak tymi kopytkami zamieszał. Dowodem niech będzie „Fight Fire With Fire”. Mistrzowskie intro, wściekłe tempo i agresja, jakiej na albumach Metalliki nigdy już się nie znalazło. Burton to mistrz i konia z rzędem temu, kto odtworzy wszystkie jego zagrywki i smaczki. Absolutnie znakomita płyta, zawsze mam problem, żeby zdecydować, czy to ją uważam za moją ulubioną, czy jednak:

Master of Puppets” 1986. To była pierwsza płyta Metalliki jaką usłyszałem. Byłem bodajże w szóstej klasie podstawówki, a słuchałem wtedy takich rzeczy, że nie napiszę publicznie. Ale gdy usłyszałem „Battery”, spadły mi kapcie z nóg i do dziś goszczą tam glany. To były czasy, kiedy za ekstremę uznawałem tempa drugiej połowy „Sanitarium”, „Damage Inc” czy „Battery” właśnie. Nie rozumiałem wtedy motorycznej, upiornej kompozycji „The Thing That Should Not Be”, którą dziś uważam za jeden z najlepszych muzycznych hołdów dla H.P. Lovecrafta. Ale takie arcydzieła jak „Disposable Heroes” czy „Leper Messiah” do dziś wywołują u mnie przyśpieszone bicie serca. Nieważne, czy jestem na koncercie samej Metalliki, czy na przykład klubowym Hectic Shadows (grupa z Kościerzyny, która tak gra covery Iron Maiden, Megadeth i Metalliki właśnie), od razu lecę pod scenę i wykrzykuję całe refreny. Taki klimat. W kwestii klimatu mamy świetną balladę „Welcome Home (Sanitarium)” i arcydzieło (bezwzględne i bezapelacyjne) muzyki instrumentalnej - „Orion”. No i kawałek tytułowy. Dzieło sztuki, które mistrzowsko lawiruje między klimatami wczesnego thrashu, po przepiękne zwolnienie i mocne uderzenie w drugiej części. Ech, coverowało się to również i z moimi dziećmi w Domo-kulturowej Szkole Rocka, jak i w Acrybii. Znów niekoniecznie udanie, ale zawsze uwielbiam grać ten numer. A płyta nigdy mnie się nie znudzi. Klasyk.

... and Justice For All” 1988. Płyta bez basu. Burton zginął tragicznie w wypadku autobusu, a na jego miejsce przyszedł Jason Newstead. Chłopaki od razu dali mu odczuć, że jest mniej ważny, do tego stopnia, że na płycie w ogóle nie słychać niskich dźwięków. Dziś modne jest kopanie tej płyty, gloryfikacja Jasona, itp., itd. Mam to gdzieś. Mam do niego przeogromny sentyment, bowiem jest to pierwszy album Metalliki, jaki sobie kupiłem. Jeszcze na pirackiej, podwójnej kasecie. Jako bonus była tutaj cała epka „Garage Days Re-Revisited”. Oczywiście bez żadnej informacji. Jakże się zdziwiłem, kiedy później kupiłem sobie kompakt i brakowało tam pięciu utworów! Wróćmy jednak do głównej płyty. Bardzo wolnej, rozbudowanej, dla niektórych przewlekłej. Nie ukrywajmy, poza instrumentalnym „To Live is To Die” i przebojowym-balladowym „One”, wszystkie utwory są rozciągnięte ponad miarę. Ale, co ważne, wszystkie te aranżacje mają sens i mnie osobiście nie przeszkadza, że taki utwór tytułowy ma prawie dziesięć minut. Uwielbiam „Blackend”, uwielbiam „Eye of the Beholder”, uwielbiam „Harvester of Sorrow”. Ech, ja uwielbiam całą płytę. Znam na pamięć każdy dźwięk i do dziś mogę wyrecytować każdy tekst. Nie będę obiektywny. To ostatnia prawdziwie wielka płyta Metalliki, ostatni ich wielki metalowy album. Zakończony zaskakująco szybkim „Dyeres Eve”. Dlaczego o nim wspominam? Bo niedawno okazało się, że bardzo szybkie partie bębnów zostały nagrane przez kogoś innego, bo sam Lars nie był w stanie zagrać w takim tempie. Coś w tym jest, bowiem kompozycji Metallica nigdy nie wykonała na żywo. Nie jest to jednak ważne. Ważne jest to, że choćby Metallica skończyła nagrywać płyty po tych czterech albumach, nie musiałaby robić już nic więcej. Metalowy szczyt zdobyli. Wynaleźli thrash i przez cztery kolejne albumu przeprowadzili jego pełną ewolucję od punkowo-speedowych łupanek po majstersztyk rozbudowanych aranżacji, za które zawsze gatunek thrash metalu uwielbiałem i uwielbiam. Bezgranicznie i bezkrytycznie. Jak wszystkie pierwsze albumy Metalliki. Jednak i mimo wszystko.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz