środa, 23 lipca 2014

Takie tam od zmęczonego wykształciucha

Siedemdziesiąt trzy:
Krótko, bo zmęczony jestem. Pochłonęły mnie w ostatnich czasach literackie projekty, o których mówić nic nie będę, bo potem zapeszę jak zawsze i znów coś się ukaże w 2057. Tak, mówię o „Wolfenweldzie”, „Horrorze klasy B” i kilku innych rzeczach, które miały wyjść w tym roku. Nie mówię, że nie wyjdą, ale już takiej pewności nie mam. Na pewno w tym miesiącu zobaczycie papierową wersję „Bóg Horror Ojczyzna: Wszystko spłonie”, a w październiku tom trzeci. W weekend ukończyłem nagrania gitar na nowy album Damage Case, oficjalnie też skończyliśmy nagrania instrumentów na dziesiątą (!) płytę Acrybii. Dlatego teraz krótko o tym co było oglądane i czytane. Więcej lansu innym razem.

FILM:

Likwidator” Jee-woon Kim. Pod kolejnym idiotycznym tytułem (polscy dystrybutorzy nigdy się nie zmienią), ukrywa się triumfalny powrót Arnolda Schwarzeneggera do kina akcji. Dlaczego triumfalny? Bo Arnie chociaż stary, wciąż jary. I chociaż fabuła jest straszliwie przewidywalna, to jednak oglądanie dostarcza tak wielkiej frajdy, że jest to film, do którego jeszcze nieraz wrócimy z małżonką. O czym? Ano FBI ucieka niezwykle niebezpieczny złoczyńca i próbuje się przedostać do Meksyku przy udziale swojej mini armii. Pech (dla niego), że przeprawę zaplanował w sennym miasteczku, gdzie szeryfem jest Arnie. Co gorsza, ma właśnie dzień wolny. Dużo strzelanin, pościgów, akcji i wybornego aktorstwa, bo Arnolda wspiera między innymi Forest Whitaker, Luis Guzman i Peter Stormare. Akcenty podkpiwające z dorobku gwiazdy kina (choćby scena z mieczem Conana Barbarzyńcy) bezcenne. Wyborny, relaksacyjny film. Na takiego Arniego czekałem całe lata.

KSIĄŻKI:


Nawałnica Mieczy: Krew i Złoto” George R.R. Martin. O ile przez poprzedni tom przebijałem się z trudem, tak ten zassał mnie od samego początku, wyprał i wypluł dopiero kiedy go ukończyłem. Od razu posypuję sobie głowę popiołem i przepraszam za narzekania na poprzednika. Widać wyraźnie, że oto wydawcy rozdzielili ogromne tomiszcze na dwie części (by zlitować się nad czytelnikiem). Część pierwsza „Nawałnicy Mieczy” trzyma poziom, ale to część druga miażdży gwałtownymi zwrotami akcji i brutalnym obejściem z bohaterami. Oczywiście, znów coś, gdzieś kojarzy się z historycznymi wydarzeniami, ale jest napisane w taki sposób, że nie pozwala o tym myśleć, tylko sprawia, że z zapartym tchem gna się do następnych stron. I żeby, po swojemu, wcisnąć kij w mrowisko – czy jeszcze komuś oprócz mnie przeszkadzają elementy fantastyczne w cyklu? Może nie tyle co przeszkadzają, ale nie są niezbędne. Takie narzekanie. Książka znakomita, cykl wybitny, skończyły mi się tomy na półce. Czyli jest źle. Muszę zdobyć kolejne cztery tomy!

Spustoszenie” Bernard Cornwell. Wstyd się przyznać, ale dotąd jedynie słyszałem o autorze, nigdy nie zetknąłem się z jego twórczością. „Spustoszenie” też odleżało swoje na półce w kolejce do czytania. Ale gdy już się za nie zabrałem, potrzebowałem dwóch wieczorów by je ukończyć. Richard Sharpe to dzielny żołnierz brytyjskich strzelców, których autor rzuca w wir historycznych bitew na przełomie XVIII i XIX wieku. Konkretny tom jest środkiem cyklu (wiedza o poprzednich nie jest niezbędna), i opowiada o słynnej bitwie pod Porto w 1809 roku, kiedy zjednoczone oddziały Brytyjczyków i Portugalczyków starły się z wojskami Napoleona. Fabułą jest jednak intryga, której Sharpe staje się mimowolnym uczestnikiem. Wyborna akcja, świetnie poprowadzone postacie, a przede wszystkim absolutnie kapitalne sceny bitewne (z perfekcyjnym odwzorowaniem realiów i zasad funkcjonowania ówczesnej broni palnej) sprawiły, że już teraz dodaję Cornwella do autorów, którym w przyszłości będę musiał poświęcić więcej czasu, a kolejne tomy przygód Sharpe'a na pewno prędzej czy później trafią na moją półkę.

Czarne krowy” Roland Topor. Mistrza absurdu, groteski i krótkiej formy przedstawiać nikomu nie trzeba. Zawsze uwielbiałem jego czarny humor, a jego „Cafe Panika” skłoniła mnie nawet do rozpoczęcia przed laty własnego cyklu „Tawerna pod Kolorową Papugą”. Chyba ze cztery opowiadania z tej serii gdzieś się nawet ukazały, ale opuśćmy zasłonę milczenia. Wróćmy do „Czarnych krów”. To Topor jakiego lubię, a więc momentami przezabawny, momentami przedziwny, bardzo często skłaniający do refleksji. Krótko mówiąc „połknąłem” książkę w parę godzin. Jedyne zastrzeżenie, że w tej ostatniej książce autora „Chimerycznego lokatora” czy „Najpiękniejszej pary piersi na świecie” ów charakterystyczny humor zszedł nieco na drugi, a czasem i trzeci plan, ustępując miejsca refleksji i inteligentnej krytyce. A może to po prostu ja się starzeję i głupieję? Nie ukrywajmy, lata swojego największego prosperity intelektualnego mam już za sobą. Niestety. Z człowieka wykształconego życie uczyniło mnie wykształciuchem...

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz