Siedemdziesiąt trzy:
Krótko, bo zmęczony jestem.
Pochłonęły mnie w ostatnich czasach literackie projekty, o których
mówić nic nie będę, bo potem zapeszę jak zawsze i znów coś się
ukaże w 2057. Tak, mówię o „Wolfenweldzie”, „Horrorze klasy
B” i kilku innych rzeczach, które miały wyjść w tym roku. Nie
mówię, że nie wyjdą, ale już takiej pewności nie mam. Na pewno
w tym miesiącu zobaczycie papierową wersję „Bóg Horror
Ojczyzna: Wszystko spłonie”, a w październiku tom trzeci. W
weekend ukończyłem nagrania gitar na nowy album Damage Case,
oficjalnie też skończyliśmy nagrania instrumentów na dziesiątą
(!) płytę Acrybii. Dlatego teraz krótko o tym co było oglądane i
czytane. Więcej lansu innym razem.
FILM:
„Likwidator” Jee-woon Kim. Pod
kolejnym idiotycznym tytułem (polscy dystrybutorzy nigdy się nie
zmienią), ukrywa się triumfalny powrót Arnolda Schwarzeneggera do
kina akcji. Dlaczego triumfalny? Bo Arnie chociaż stary, wciąż
jary. I chociaż fabuła jest straszliwie przewidywalna, to jednak
oglądanie dostarcza tak wielkiej frajdy, że jest to film, do
którego jeszcze nieraz wrócimy z małżonką. O czym? Ano FBI
ucieka niezwykle niebezpieczny złoczyńca i próbuje się przedostać
do Meksyku przy udziale swojej mini armii. Pech (dla niego), że
przeprawę zaplanował w sennym miasteczku, gdzie szeryfem jest
Arnie. Co gorsza, ma właśnie dzień wolny. Dużo strzelanin,
pościgów, akcji i wybornego aktorstwa, bo Arnolda wspiera między
innymi Forest Whitaker, Luis Guzman i Peter Stormare. Akcenty
podkpiwające z dorobku gwiazdy kina (choćby scena z mieczem Conana
Barbarzyńcy) bezcenne. Wyborny, relaksacyjny film. Na takiego
Arniego czekałem całe lata.
KSIĄŻKI:
„Nawałnica Mieczy: Krew i Złoto”
George R.R. Martin. O ile przez poprzedni tom przebijałem się z
trudem, tak ten zassał mnie od samego początku, wyprał i wypluł
dopiero kiedy go ukończyłem. Od razu posypuję sobie głowę
popiołem i przepraszam za narzekania na poprzednika. Widać
wyraźnie, że oto wydawcy rozdzielili ogromne tomiszcze na dwie
części (by zlitować się nad czytelnikiem). Część pierwsza
„Nawałnicy Mieczy” trzyma poziom, ale to część druga miażdży
gwałtownymi zwrotami akcji i brutalnym obejściem z bohaterami.
Oczywiście, znów coś, gdzieś kojarzy się z historycznymi
wydarzeniami, ale jest napisane w taki sposób, że nie pozwala o tym
myśleć, tylko sprawia, że z zapartym tchem gna się do następnych
stron. I żeby, po swojemu, wcisnąć kij w mrowisko – czy jeszcze
komuś oprócz mnie przeszkadzają elementy fantastyczne w cyklu?
Może nie tyle co przeszkadzają, ale nie są niezbędne. Takie
narzekanie. Książka znakomita, cykl wybitny, skończyły mi się
tomy na półce. Czyli jest źle. Muszę zdobyć kolejne cztery tomy!
„Spustoszenie” Bernard Cornwell.
Wstyd się przyznać, ale dotąd jedynie słyszałem o autorze,
nigdy nie zetknąłem się z jego twórczością. „Spustoszenie”
też odleżało swoje na półce w kolejce do czytania. Ale gdy już
się za nie zabrałem, potrzebowałem dwóch wieczorów by je
ukończyć. Richard Sharpe to dzielny żołnierz brytyjskich
strzelców, których autor rzuca w wir historycznych bitew na
przełomie XVIII i XIX wieku. Konkretny tom jest środkiem cyklu
(wiedza o poprzednich nie jest niezbędna), i opowiada o słynnej
bitwie pod Porto w 1809 roku, kiedy zjednoczone oddziały
Brytyjczyków i Portugalczyków starły się z wojskami Napoleona.
Fabułą jest jednak intryga, której Sharpe staje się mimowolnym
uczestnikiem. Wyborna akcja, świetnie poprowadzone postacie, a
przede wszystkim absolutnie kapitalne sceny bitewne (z perfekcyjnym
odwzorowaniem realiów i zasad funkcjonowania ówczesnej broni
palnej) sprawiły, że już teraz dodaję Cornwella do autorów,
którym w przyszłości będę musiał poświęcić więcej czasu, a
kolejne tomy przygód Sharpe'a na pewno prędzej czy później trafią
na moją półkę.
„Czarne krowy” Roland Topor.
Mistrza absurdu, groteski i krótkiej formy przedstawiać nikomu
nie trzeba. Zawsze uwielbiałem jego czarny humor, a jego „Cafe
Panika” skłoniła mnie nawet do rozpoczęcia przed laty własnego
cyklu „Tawerna pod Kolorową Papugą”. Chyba ze cztery
opowiadania z tej serii gdzieś się nawet ukazały, ale opuśćmy
zasłonę milczenia. Wróćmy do „Czarnych krów”. To Topor
jakiego lubię, a więc momentami przezabawny, momentami przedziwny,
bardzo często skłaniający do refleksji. Krótko mówiąc
„połknąłem” książkę w parę godzin. Jedyne zastrzeżenie,
że w tej ostatniej książce autora „Chimerycznego lokatora” czy
„Najpiękniejszej pary piersi na świecie” ów charakterystyczny
humor zszedł nieco na drugi, a czasem i trzeci plan, ustępując
miejsca refleksji i inteligentnej krytyce. A może to po prostu ja
się starzeję i głupieję? Nie ukrywajmy, lata swojego największego
prosperity intelektualnego mam już za sobą. Niestety. Z człowieka
wykształconego życie uczyniło mnie wykształciuchem...
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz