czwartek, 17 lipca 2014

Małpy i King

Siedemdziesiąt dwa.
Wczoraj był pierwszy dzień od czasów niepamiętnych, kiedy nie robiłem nic. Naprawdę. Pojechaliśmy rano z żoną do kina, potem czytałem książkę, po obiedzie poszedłem spać i znów czytałem jedną, potem kolejną lekturę. A wieczorem, przez pół nocy, kolejną. Zapomniałem już co oznacza dzień prawdziwie wolny. Jak widać i mnie to dopadło. Oznacza to, że nabieram rozpędu przed dalszymi muzyczno-literackimi działaniami, z którymi muszę się wziąć do roboty ostro od jutra. Koncertów żadnych nie ma, bo chociaż chciałem zagrać jutro z kwidzyńskim CARNES, to życie pokrzyżowało plany. Może kiedy indziej chłopaki. Tymczasem w sobotę kolejne podejście do „dwójki” DAMAGE CASE, a na co dzień coraz mocniejsze kroki stawia nowy album ACRYBII, która została ostatecznie duetem. Długa historia i nie na teraz. Ostrzejsze granie wciąż w powijakach, ale to dobrze, jak się odleżakuje nieco. Tym bardziej, że myślę już o trzecim solowym albumie. Dosyć o muzyce, której i tak nikt nie słucha.
Literacko zapięliśmy z Robertem Cichowlasem naszych „Utrapionych”. Reszta w rękach wydawcy. Zobaczymy co będzie. Oczywiście pracujemy dalej nad kolejną wspólną książką, mamy też rozgrzebane inne teksty i solo, i razem. Nie ma co o nich teraz pisać. „Bóg Horror Ojczyzna 2” na papierze może jednak wyjdzie w tym miesiącu, a wtedy zdradzę sekrety o tomie trzecim.
Tyle na dziś, bo po wczorajszym odpoczynku czas się wziąć ostro do roboty.
A na tapecie:



KSIĄŻKI:

Pan Mercedes” Stephen King. Na stare lata mistrzowi horroru zachciało się spróbować innego gatunku. Tak mówią. Uważam to za bzdurę, bowiem i wcześniej King pisał rzeczy odległe od grozy o lata świetlne i nie jest to tak całkiem inne od jego dotychczasowej prozy. Faktem jest, że w tym roku nie czytałem równie emocjonującej książki, a czytałem sporo. Gra jaką prowadzi psychicznie chory Morderca z Mercedesa z emerytowanym policjantem wciąga tak, że ma się ochotę przeczytać książkę od deski do deski. Mocne uderzenie na początek, a potem napięcie wzrasta (jakkolwiek wyświechtanie brzmi ten frazes, ale jednak!), gnając do finału, przy którym nawet moja żona dziwiła się, że tak mnie zassało, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Od lat tak nie miałem. Brawo, panie King. Piękna, wzruszająca, diabelnie ekscytująca lektura.

Nawałnica Mieczy. Stal i Śnieg” George R.R. Martin. Czyli Gry o Tron ciąg dalszy. Przyznaję, autor mota jak się da, a jego intrygi naprawdę czasem są imponujące. W większości przypadków jednak sprawiają wrażenie komplikacji mających na celu wydłużenie serii. Wciąż potrafi wstrząsnąć wieloma scenami, przywykłych do milusiego, elfiego fantasy, niezaznanych w historii czytelników może zszokować okrucieństwem wojny, dworskich intryg i powszechnego rozpasania. O ile jednak tom pierwszy autentycznie mnie wciągnął, ten już czytałem siłą rozpędu. Doszedłem nawet do bezczelnego wniosku, że wiedza historyczna przeszkadza mi czerpać przyjemność z lektury, bo ta, odarta z tej otoczki, zaczyna okazywać się nie tak wybitna jak niektórzy chcieli by ją widzieć. Podkreślam, to naprawdę dobra książka, bardzo przemyślana, wielowątkowa i rozbudowana. Na pewno najlepsze fantasy od kilkunastu lat. Ale ten tom ujawnia syndrom zjadania ogona. Zobaczę, co przyniesie następny.

Stephen King - Sprzedawca strachu” Robert Ziębiński. Wreszcie znalazłem czas by przeczytać ową lekturę obowiązkową kingofilów. I również będę podkreślał ową obowiązkowość. Autor napisał tak naprawdę minibiografię Kinga widzianą przez pryzmat jego adaptacji filmowych, świetnie komentując zarówno jego dzieła, jak i (w większości przypadków nieudane) ekranizacje. Momentami bardzo mi to przypominało „Leksykon Filmowego Horroru” Bartka Paszylka, co w żadnym wypadku nie jest zarzutem. Dość powiedzieć, że książkę połknąłem naraz, za jednym wieczornym podejściem. Odkryłem, że o ile z książek Kinga przeczytałem w zasadzie niemal wszystko, to z filmami mam jeszcze trochę zaległości. Będę je musiał ponadrabiać. Nie muszę się zgadzać ze wszystkimi opiniami Roberta, ale nie mogę przejść obojętnie obok tak świetnie, z humorem i pasją napisanej książki. Polecam.

FILMY:

Skazani na Shawshank” Frank Darabont. Historia mężczyzny osadzonego w więzieniu o zaostrzonym rygorze ujawnia niezwykły talent Kinga do snucia opowieści obyczajowych, a ta ekranizacja należy do jednej z moich ulubionych. Kreacje Morgana Freedmana i Tima Robinsa mogę oglądać... często, może nie na okrągło. Nic więc dziwnego, że gdy przypadkiem zobaczyłem, że film „idzie” w telewizji, to zaraz z żoną określiliśmy jasno plany na wieczór. I ja wiem, że film, podobnie jak opowiadanie jest w gruncie rzeczy prostą, przyjemną i pełną ciepła opowieścią, nijak mającą się do prawdziwych historii więziennych. Ale opowieść ta ma w sobie tyle nadziei i optymizmu, którego tak często mi brak, że nie mogę się jej wyprzeć. Nieważne, co napisał o niej Robert Ziębiński, hehe.

Geneza Planety Małp” Rupert Wyatt. Przed kinowym seansem postanowiłem z małżonką zarwać noc i przypomnieć sobie reboota serii z roku 2011. Moja miłość do oryginalnej części pierwszej jest znana. Niechęć do czterech sequeli i remake'u również. Ale przyznaję, że ta właśnie część zasługuje na miano prawdziwej kontynuacji. Oczywiście, ma się to nijak do oryginału z 1967 roku, ale z wiadomych przyczyn. „Planeta Małp” była oryginalnym filmem, zamkniętym w jednej historii, której opowiadanie na nowo tylko szkodzi. Potwierdził to idiotyczny sequel z 1970, potem było jeszcze gorzej. „Geneza...” fabularnie najbliższa jest części trzeciej i szczególnie czwartej. To w „Ucieczce z Planety Małp” pojawia się historia wyjaśniająca bunt małp i upadek człowieka (co nie ma sensu biorąc pod uwagę oryginalną „Planetę...”), w „Podboju Planety Małp” obserwujemy historię dziwnego wirusa, który uśmiercił wszystkie zwierzęta na ziemi, a z małp uczynił niewolników ludzi. Cezar, syn inteligentnych małp prowadzi je do buntu. Film miał potencjał, ale bijąca z niego taniość i przemontowane zakończenie popsuły prawie wszystko. Wyatt dostrzegł jednak potencjał historii i opowiedział o Cezarze, szympansie, który na skutek eksperymentów mających wynalezienie leku na Alzheimera staje się nad wyraz inteligentny. Gdy doświadcza okrucieństwa ludzi, gdy widzi jak traktują oni więzionych w klatkach i laboratoriach naczelnych, postanawia poprowadzić rebelię. Krótko mówiąc, to co nie udało się we wszystkich sequelach i remake'u zrobiono tutaj. Pokazano prawdopodobną, a przy tym bardzo przejmującą historię, w której człowiek sam sprowadza na siebie zagładę. Co ważne, cały film to w gruncie rzeczy dramat z elementami science-fiction (eksperymentalne leki), dopiero ostatnie dwadzieścia minut to prawdziwa uczta batalii człekokształtnych przeciwko ludziom. Kiedy to obejrzałem po raz pierwszy, stwierdziłem, że jest to naprawdę niezłe kino. Dziś, po seansie numer dwa, mówię, że to film w swej klasie wyborny, a byłby najlepszym sequelem gdyby nie...

Ewolucja Planety Małp” Matt Revees. Zacierałem odnóża na myśl o tym filmie kiedy tylko usłyszałem, że w ogóle został zrealizowany. Po obejrzeniu trailera odliczaliśmy z żoną dni do premiery. I nie zawiedliśmy się (na premierze, oczywiście, nie byliśmy – nie znosimy tłumów, na porannym seansie byliśmy sami z parą naszych znajomych). Cóż mogę rzec. „Ewolucja...” dała nam to czego oczekiwaliśmy. Kapitalne post-apo, logicznie wynikające ze swego poprzednika, z niebanalnie poprowadzoną akcją, przede wszystkim zaś z absolutnie znakomitymi zdjęciami. O ile w poprzedniej części dało się odczuć cyfrowe efekty, szczególnie w przypadku mimiki naczelnych, tutaj aż chce się po seansie zacytować Ashtona Kutchera z „Różowych lat 70-tych”, który powiedział z głupkowatą miną granej przez siebie postaci: „Ale te małpy zagrały, nie?”. Trzeba jednak zaznaczyć, że aż tak bardzo oryginalna ta historia nie jest. Pomijając, że kończy się identycznie (!) jak „Podbój Planety Małp” (to samo ujęcie oczu Cezara, schody, dominacja naczelnych), to większość wątków zaczerpnięto z żałośnie ubogiej „Bitwy o Planetę Małp”. Koba jest po prostu odzwierciedleniem Generała Aldo, tu pojawiają się słynne prawa i zasady człekokształtnych. Jednak to co w 1973 roku było ubogą, pacyfistyczną opowiastką z tandetnymi efektami (a raczej ich brakiem), czterdzieści jeden lat później stało się miażdżącym kinem science-fiction. Reżyser wycisnął z pierwowzoru co się dało, dopisując wiele ważniejszych i ciekawszych wątków, nie zapominając o widowiskowości. Sceny ataków małp, ich polowanie, pojawianie się w lesie... Coś wspaniałego. Mógłbym pisać tak długo, ale może przyjdzie mi gdzieś to zrecenzować, więc krótko powiem - niewątpliwie, najlepszy film s-f tego roku (na razie), godny następca wyjątkowej serii w historii kina.

I już.
Bez odbioru.




1 komentarz:

  1. Hej. Temat koncertu w Kwidzynie wróci z początkiem września, gdy "...zawsze zaczyna się szkołą, a w knajpach zaczyna się picie" :) Będziemy w kontakcie.
    Czy można gdzieś w sieci zapoznać się z próbkami nowych materiałów DM i Acrybii?

    OdpowiedzUsuń