Siedemdziesiąt dwa.
Wczoraj był pierwszy
dzień od czasów niepamiętnych, kiedy nie robiłem nic. Naprawdę.
Pojechaliśmy rano z żoną do kina, potem czytałem książkę, po
obiedzie poszedłem spać i znów czytałem jedną, potem kolejną
lekturę. A wieczorem, przez pół nocy, kolejną. Zapomniałem już
co oznacza dzień prawdziwie wolny. Jak widać i mnie to dopadło.
Oznacza to, że nabieram rozpędu przed dalszymi muzyczno-literackimi
działaniami, z którymi muszę się wziąć do roboty ostro od
jutra. Koncertów żadnych nie ma, bo chociaż chciałem zagrać
jutro z kwidzyńskim CARNES, to życie pokrzyżowało plany. Może
kiedy indziej chłopaki. Tymczasem w sobotę kolejne podejście do
„dwójki” DAMAGE CASE, a na co dzień coraz mocniejsze kroki
stawia nowy album ACRYBII, która została ostatecznie duetem. Długa
historia i nie na teraz. Ostrzejsze granie wciąż w powijakach, ale
to dobrze, jak się odleżakuje nieco. Tym bardziej, że myślę już
o trzecim solowym albumie. Dosyć o muzyce, której i tak nikt nie
słucha.
Literacko zapięliśmy z
Robertem Cichowlasem naszych „Utrapionych”. Reszta w rękach
wydawcy. Zobaczymy co będzie. Oczywiście pracujemy dalej nad
kolejną wspólną książką, mamy też rozgrzebane inne teksty i
solo, i razem. Nie ma co o nich teraz pisać. „Bóg Horror Ojczyzna
2” na papierze może jednak wyjdzie w tym miesiącu, a wtedy
zdradzę sekrety o tomie trzecim.
Tyle na dziś, bo po
wczorajszym odpoczynku czas się wziąć ostro do roboty.
A na tapecie:
KSIĄŻKI:
„Pan Mercedes”
Stephen King. Na stare lata mistrzowi horroru zachciało się
spróbować innego gatunku. Tak mówią. Uważam to za bzdurę,
bowiem i wcześniej King pisał rzeczy odległe od grozy o lata
świetlne i nie jest to tak całkiem inne od jego dotychczasowej
prozy. Faktem jest, że w tym roku nie czytałem równie
emocjonującej książki, a czytałem sporo. Gra jaką prowadzi
psychicznie chory Morderca z Mercedesa z emerytowanym policjantem
wciąga tak, że ma się ochotę przeczytać książkę od deski do
deski. Mocne uderzenie na początek, a potem napięcie wzrasta
(jakkolwiek wyświechtanie brzmi ten frazes, ale jednak!), gnając do
finału, przy którym nawet moja żona dziwiła się, że tak mnie
zassało, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Od lat tak nie
miałem. Brawo, panie King. Piękna, wzruszająca, diabelnie
ekscytująca lektura.
„Nawałnica Mieczy.
Stal i Śnieg” George R.R. Martin. Czyli Gry o Tron ciąg
dalszy. Przyznaję, autor mota jak się da, a jego intrygi naprawdę
czasem są imponujące. W większości przypadków jednak sprawiają
wrażenie komplikacji mających na celu wydłużenie serii. Wciąż
potrafi wstrząsnąć wieloma scenami, przywykłych do milusiego,
elfiego fantasy, niezaznanych w historii czytelników może zszokować
okrucieństwem wojny, dworskich intryg i powszechnego rozpasania. O
ile jednak tom pierwszy autentycznie mnie wciągnął, ten już
czytałem siłą rozpędu. Doszedłem nawet do bezczelnego wniosku,
że wiedza historyczna przeszkadza mi czerpać przyjemność z
lektury, bo ta, odarta z tej otoczki, zaczyna okazywać się nie tak
wybitna jak niektórzy chcieli by ją widzieć. Podkreślam, to
naprawdę dobra książka, bardzo przemyślana, wielowątkowa i
rozbudowana. Na pewno najlepsze fantasy od kilkunastu lat. Ale ten
tom ujawnia syndrom zjadania ogona. Zobaczę, co przyniesie następny.
„Stephen King -
Sprzedawca strachu” Robert Ziębiński. Wreszcie znalazłem
czas by przeczytać ową lekturę obowiązkową kingofilów. I
również będę podkreślał ową obowiązkowość. Autor napisał
tak naprawdę minibiografię Kinga widzianą przez pryzmat jego
adaptacji filmowych, świetnie komentując zarówno jego dzieła, jak
i (w większości przypadków nieudane) ekranizacje. Momentami bardzo
mi to przypominało „Leksykon Filmowego Horroru” Bartka Paszylka,
co w żadnym wypadku nie jest zarzutem. Dość powiedzieć, że
książkę połknąłem naraz, za jednym wieczornym podejściem.
Odkryłem, że o ile z książek Kinga przeczytałem w zasadzie
niemal wszystko, to z filmami mam jeszcze trochę zaległości. Będę
je musiał ponadrabiać. Nie muszę się zgadzać ze wszystkimi
opiniami Roberta, ale nie mogę przejść obojętnie obok tak
świetnie, z humorem i pasją napisanej książki. Polecam.
FILMY:
„Skazani na
Shawshank” Frank Darabont. Historia mężczyzny osadzonego w
więzieniu o zaostrzonym rygorze ujawnia niezwykły talent Kinga do
snucia opowieści obyczajowych, a ta ekranizacja należy do jednej z
moich ulubionych. Kreacje Morgana Freedmana i Tima Robinsa mogę
oglądać... często, może nie na okrągło. Nic więc dziwnego, że
gdy przypadkiem zobaczyłem, że film „idzie” w telewizji, to
zaraz z żoną określiliśmy jasno plany na wieczór. I ja wiem, że
film, podobnie jak opowiadanie jest w gruncie rzeczy prostą,
przyjemną i pełną ciepła opowieścią, nijak mającą się do
prawdziwych historii więziennych. Ale opowieść ta ma w sobie tyle
nadziei i optymizmu, którego tak często mi brak, że nie mogę się
jej wyprzeć. Nieważne, co napisał o niej Robert Ziębiński, hehe.
„Geneza Planety
Małp” Rupert Wyatt. Przed kinowym seansem postanowiłem z
małżonką zarwać noc i przypomnieć sobie reboota serii z roku
2011. Moja miłość do oryginalnej części pierwszej jest znana.
Niechęć do czterech sequeli i remake'u również. Ale przyznaję,
że ta właśnie część zasługuje na miano prawdziwej kontynuacji.
Oczywiście, ma się to nijak do oryginału z 1967 roku, ale z
wiadomych przyczyn. „Planeta Małp” była oryginalnym filmem,
zamkniętym w jednej historii, której opowiadanie na nowo tylko
szkodzi. Potwierdził to idiotyczny sequel z 1970, potem było
jeszcze gorzej. „Geneza...” fabularnie najbliższa jest części
trzeciej i szczególnie czwartej. To w „Ucieczce z Planety Małp”
pojawia się historia wyjaśniająca bunt małp i upadek człowieka
(co nie ma sensu biorąc pod uwagę oryginalną „Planetę...”), w
„Podboju Planety Małp” obserwujemy historię dziwnego wirusa,
który uśmiercił wszystkie zwierzęta na ziemi, a z małp uczynił
niewolników ludzi. Cezar, syn inteligentnych małp prowadzi je do
buntu. Film miał potencjał, ale bijąca z niego taniość i
przemontowane zakończenie popsuły prawie wszystko. Wyatt dostrzegł
jednak potencjał historii i opowiedział o Cezarze, szympansie,
który na skutek eksperymentów mających wynalezienie leku na
Alzheimera staje się nad wyraz inteligentny. Gdy doświadcza
okrucieństwa ludzi, gdy widzi jak traktują oni więzionych w
klatkach i laboratoriach naczelnych, postanawia poprowadzić rebelię.
Krótko mówiąc, to co nie udało się we wszystkich sequelach i
remake'u zrobiono tutaj. Pokazano prawdopodobną, a przy tym bardzo
przejmującą historię, w której człowiek sam sprowadza na siebie
zagładę. Co ważne, cały film to w gruncie rzeczy dramat z
elementami science-fiction (eksperymentalne leki), dopiero ostatnie
dwadzieścia minut to prawdziwa uczta batalii człekokształtnych
przeciwko ludziom. Kiedy to obejrzałem po raz pierwszy,
stwierdziłem, że jest to naprawdę niezłe kino. Dziś, po seansie
numer dwa, mówię, że to film w swej klasie wyborny, a byłby
najlepszym sequelem gdyby nie...
„Ewolucja Planety
Małp” Matt Revees. Zacierałem odnóża na myśl o tym filmie
kiedy tylko usłyszałem, że w ogóle został zrealizowany. Po
obejrzeniu trailera odliczaliśmy z żoną dni do premiery. I nie
zawiedliśmy się (na premierze, oczywiście, nie byliśmy – nie
znosimy tłumów, na porannym seansie byliśmy sami z parą naszych
znajomych). Cóż mogę rzec. „Ewolucja...” dała nam to czego
oczekiwaliśmy. Kapitalne post-apo, logicznie wynikające ze swego
poprzednika, z niebanalnie poprowadzoną akcją, przede wszystkim zaś
z absolutnie znakomitymi zdjęciami. O ile w poprzedniej części
dało się odczuć cyfrowe efekty, szczególnie w przypadku mimiki
naczelnych, tutaj aż chce się po seansie zacytować Ashtona
Kutchera z „Różowych lat 70-tych”, który powiedział z
głupkowatą miną granej przez siebie postaci: „Ale te małpy
zagrały, nie?”. Trzeba jednak zaznaczyć, że aż tak bardzo
oryginalna ta historia nie jest. Pomijając, że kończy się
identycznie (!) jak „Podbój Planety Małp” (to samo ujęcie oczu
Cezara, schody, dominacja naczelnych), to większość wątków
zaczerpnięto z żałośnie ubogiej „Bitwy o Planetę Małp”.
Koba jest po prostu odzwierciedleniem Generała Aldo, tu pojawiają
się słynne prawa i zasady człekokształtnych. Jednak to co w 1973
roku było ubogą, pacyfistyczną opowiastką z tandetnymi efektami
(a raczej ich brakiem), czterdzieści jeden lat później stało się
miażdżącym kinem science-fiction. Reżyser wycisnął z
pierwowzoru co się dało, dopisując wiele ważniejszych i
ciekawszych wątków, nie zapominając o widowiskowości. Sceny
ataków małp, ich polowanie, pojawianie się w lesie... Coś
wspaniałego. Mógłbym pisać tak długo, ale może przyjdzie mi
gdzieś to zrecenzować, więc krótko powiem - niewątpliwie,
najlepszy film s-f tego roku (na razie), godny następca wyjątkowej
serii w historii kina.
I już.
Bez odbioru.
Hej. Temat koncertu w Kwidzynie wróci z początkiem września, gdy "...zawsze zaczyna się szkołą, a w knajpach zaczyna się picie" :) Będziemy w kontakcie.
OdpowiedzUsuńCzy można gdzieś w sieci zapoznać się z próbkami nowych materiałów DM i Acrybii?