Siedemdziesiąt
cztery.
Dziś
krótko, bo trzeba skończyć co się zaczęło.
Trzecia odsłona podróży z IRON MAIDEN.
„Virtual XI” 1998.
To był bardzo zły czas na wydanie takiej płyty. Nie dosyć, że
heavy metal w ogóle był wtedy w odwrocie, to trasa promująca „X
factor” pokazała, że z Blaze'm Ironi daleko nie zajadą. Do tego
jeszcze ta koszmarna okładka. Ogólnie wszędzie pokutuje opinia, że
zespół napisał materiał pod nowego wokalistę, stąd płyta
banalna, prosta, słaba. Tradycyjnie, nie mogę się zgodzić. To co
zawsze przeszkadzało mi w tej płycie to brzmienie. Plastikowe,
mdłe, pozbawione mocy. A przecież taki otwierający „Futureal”
to naprawdę nośny kawałek! Później, niestety, jest „The Angel
and the Gambler”, który nie dość, że jest jednym z najsłabszych
i najgłupszych kawałków w historii Żelaznej Dziewicy, to jeszcze
ciągnie się przez prawie dziesięć minut i został wybrany na
singiel promujący płytę. Gorszego samobója nie można sobie było
strzelić. Taki „Don't Look to the Eyes of the Stranger” też
jest niepotrzebnie rozciągnięty, ale jednak to numer przebojowy, że
nie wspomnę o świetnym „The Clansman”. Nie mogę zupełnie nic
zarzucić „Lighting Strikes Twice”; „The Educated Fool” czy
„When Two Worlds Collide”. Świetne teksty, sprawnie złożone
utwory, które może nie rzucają na kolana jak najsłynniejsze
klasyki grupy, ale żadnego wstydu kapeli nie przynoszą. No i
wreszcie zamykające całość „Como Estais Amigos”. Pod
durnowatym tytułem kryje się piękny balladowy numer, w którym
Bailey czuje się jak u siebie. Powiem bezczelnie. Poza wspomnianym
„Aniołkiem i Hazardzistą” nie ma tu słabych utworów, a zespół
choć był tutaj w punkcie krytycznym, poradził sobie naprawdę
dobrze. Podejrzewam, że kolejny album z Blaze'm byłby strzałem w
dziesiątkę. Presja jednak była zbyt duża. Błażej musiał
odejść, tym bardziej, że na horyzoncie pojawili się nowi/starzy
bohaterowie. W kwestii wspominek dodam tylko, że podczas trasy
promującej „Virtual XI” widziałem ajronów po raz pierwszy na
żywo. W Katowicach. Byłem w siódmym niebie.
„Brave New World”
2000. Do zespołu po latach solowej tułaczki i wyrzekania się
metalu powrócił Bruce Dickinson, a wraz z nim Adrian Smith. Głupio
było wyrzucić wtedy Janicka, więc skład do dziś (14 lat!!!!)
pozostał niezmieniony. Broniłem „Virtuala”, ale ten album po
prostu rzucił mnie na kolana. Widać, że tutaj wszyscy starali się
dać z siebie jak najwięcej, warto jednak zauważyć, że muzyka
metalowa znów zaczęła przeżywać pewien renesans. Nieistotne.
Panowie trafili idealnie. Absolutnie kultowy, hymnowy „The Wicker
Man”, który do dziś zawsze poprawia mi humor, tytułowy hicior,
czy balladowy „Blood Brothers” (mój pierwszy cover ajronów,
którego nauczyłem... dzieci w Domu Kultury). A oprócz tego
zaskakująco mocne „The Fallen Angel” czy „The Mercenary”. No
i obok nich rozbudowane, potężne kompozycje „Ghost of The
Navigator”, „Dream of Mirrors” czy absolutnie wspaniały „The
Nomad”. To, jak się okazało, była zapowiedź późniejszej drogi
grupy. Nieważne, że ostatnie dwa kawałki zawsze dosłuchuję (nie
twierdzę, że są słabe, czy złe, ale po pierwszych ośmiu
killerach, po prostu jedynie dają radę). To był wielki powrót
ajronów i dla mnie ich ostatnia wielka płyta. Ach, na promocji tej
płyty też byłem w Katowicach. Nie da się opisać tych emocji.
„Dance of Death”
2003. Zespół pewien siebie, osiągnął wszystko co mógł,
powrócił w chwale i jeszcze nagrał kolejną (czwartą)
koncertówkę. No i zaczął kombinować. „Dance of Death”
odepchnął mnie już tandetną okładką. Co to za kicz? Kto to
wymyślił? Po co? Potem „Wildest Dreams”, „Rainmaker”, „No
More Lies”, kawałki tak proste i banalne, że gdyby nie fakt, że
śpiewał je Bruce, wszyscy by znów narzekali jak za czasów
Blaze'a. No dobra, „Rainmaker” jeszcze daje radę, ale refren „No
More Lies” po prostu mnie dobija. Może to i tak lepiej, niż w
przypadku „Age of Innocence” czy „New Frontier”, o których
zapominam zaraz jak się skończą. Kompletnie nijakim utworem jest
też „Gates of Tomorrow”. Nie to słabe, ni wybitne. Ot, jest po
prostu. A przecież potencjał w grupie wciąż jest. Mamy niezłe
„Face In The Sand”, absolutnie wspaniałe „Montsegur” (który
przypomina mi najlepsze czasy „Piece of Mind”), piękne i
rozbudowane „Dance of Death” i dramatyczne „Paschendale”. No
i na deser całkowicie akustyczny „Journeyman”. Można było?
Można. Ale się śpieszyło i zamiast płyty świetnej, dostaliśmy
pół znakomitej i pół aby było. No i co? I tak kupiły to
miliony, powstała kolejna koncertówka, a zespół pojechał w trzy
trasy, z czego na dwóch grał numery z pierwszych czterech, a potem
pięciu płyt. Byłem i w Chorzowie w 2005, i w Warszawie w 2008. Ale
za tą płytą dalej nie przepadam.
„A Matter Of Life
And Death” 2006. No i proszę. Po kilkudziesięciu latach
grania zespół się znudził i postanowił zacząć szukać nowego
stylu. Skutek? Album, który pewnie miliard młodzieży uważa za
znakomity i większość starych fanów, która myśli - „ale o co
chodzi?”. Krótko mówiąc, ajroni nigdy nie brzmieli tak ciężko.
Momentami nawet ciężej niż ówczesna Metallica. Brzmienie, surowe
i ostre, powala. Co więcej, mniej tu tradycyjnych melodyjek, a sam
album jest w większości przypadków bardzo ponury. Nic dziwnego,
skoro koncept dotyczył wojny, głównie tej II-giej. Światowej.
Problem w tym, że ja dalej nie mogę się przekonać do połowy
kompozycji. Otwierający „Different World” to znów jakaś
porażka. Nie mogę uwierzyć, że stworzyli go ci sami ludzie,
którzy napisali „Aces High” czy „The Wicker Man”. Przecież
chyba wiedzą, jak otwierać płyty? Nie będę tu pisał nic o takim
„The Pilgrim” czy „The Legacy”. Są. Są też inne numery.
Ale nie wyróżniają się ani na tle dorobku grupy, ani co gorsza
konkurencji. Znalazły się tu jednak kompozycje, do których wracam
często. Takimi są mocny i ciężki „The Reincarnation of Benjamin
Breeg” (świetny riff!) czy monumentalny „Brighter Than a
Thousand Sun”. Ale perełki, dla których zawsze ściągam tę
płytę z półki są „These Colours Don't Run” (wspaniały
refren, cudowne budowanie nastroju) i „For The Greater Good of
God”. Rany, co to za kompozycja! Jak się rozwija, jak Bruce tu
śpiewa! Dla takich numerów oddałem serce metalowi. Szkoda, że
znów jest to płyta nierówna. A może po prostu tak inna i trudna,
dla takiego Mamonia jak ja?
„The Final Frontier”
2010. I mamy zwycięzcę na
najgorszą okładkę w historii grupy. Bez wątpienia koszmar i
poroniony pomysł umiejscawiania Eddiego jako Aliena. Nie dziękuję.
Wiadomo, że każdy by kupił
płytę nawet gdyby na okładce był wychodek Murraya, ale szanujmy
się, no! Ostatni jak do tej pory album majdenów, jak widać,
przerwy między płytami coraz dłuższe, coraz więcej zaś
koncertówek. Czyżby rzeczywiście miał to być ostatni ich album?
Oby nie, bo znów jest inny od poprzednich. Harris z ekipą brnie
dalej w poszukiwanie nowego stylu, zwiększając ciężar, ale i
zmieniając strukturę kompozycji, zbliżając zespół do grania
bardziej klasycznie hard rockowego, a czasem bardzo progresywnego.
Heavy metalu tu coraz mniej. Charakterystyczne ajronowanie mamy w
banalnym „The Alchemist”. Bardzo nietypowo zaczyna się
„Satellite 15... The Final Frontier”, po to by stać się
klasycznym hard rockowcem, który ni grzeje, ni ziębi. „El Dorado”
to już banał kompletny, choć przyznać trzeba, że bardzo
chwytliwy. O „Isle of Avalon”, „The Talisman” i „The Man
Who Would Be King” powiem tylko tyle, że ciągną się
straszliwie. Za to „Starblind” i zamykający całość „When
The Wild Wind Blows” to już perełki. Wspaniałe, rozbudowane
kompozycje, które czarują klimatem i nastrojem. No cóż. Ironi to
jednak mistrzowie. Na koniec zaś zostawiłem dwa moje ulubione
numery z tej płyty: „Mother of Mercy” i „Coming Home”. Jeden
bardzo ciężki, drapieżny wręcz; drugi przepięknie balladowy.
Niby wszystko wspaniale, ale oba brzmią, jakby wydarte z solowych
płyt Dickinsona. O co więc chodzi? Powiem krótko, przez cztery
lata przyzwyczajałem się do tej płyty, lubię ją najbardziej z
trzech ostatnich. Jestem gotów na kolejne przyswajanie pomysłów
pana Harrisa i spółki. Hallo! Panie Harris? Proszę nową płytę.
Koncertówek i składanek mam już za dużo.
Ostatnia uwaga na koniec.
Mimo iż można odnieść wrażenie, że narzekam na ostatnie albumy
Iron Maiden, to jednak zespół i tak pozostaje moim ulubionym. Bo
nawet jak oni szukają i się gubią, to im to jakoś tak dobrze
wychodzi. Zresztą, są od 39 lat na scenie i nigdy z niej nie
zeszli. Ciągle w największych trasach, ciągle oddani fanom i
wierni muzyce, którą kochają. Nigdy nie nagrali płyty złej, niepotrzebnej, słabej. No cóż. Nie ma lepszych. I już.
Up the
Irons!
Tyle na dziś.
Przeczytałem dwie książki (znakomity „Pan na Wisiołach: Mroczne
Siedlisko” Pawła Kulpy i „Wirus” Guillermo Del Toro i Chucka
Hogana, ale o tym napiszę kiedy indziej, bo zaraz trzeba jechać do
Szczecinka...
Bez odbioru.
Witam! Jak ja czekałem na ten wpis :) Widzę, że nie wszyscy starzy fani IM, wylewają na wiadro pomyj za nowe płyty, które ja bardzo lubię, no ale to może kwestia wieku. Osobiście do okładki "The Final Frontier" nic nie mam, ale też sam album jest dla mnie sentymentalny, bo był to pierwszy album Dziewicy, który dostałem od dziadka w dniu premiery. No i też, przy okazji promocji tego krążka zaliczyłem pierwszy koncert IM pod barierkami. Jeżeli chodzi o kwestię kawałków, to mam zdanie bardzo podobne do Pana. "Satellite 15..." ma też świetny klimat i nawet bym się ucieszył, gdyby był otwieraczem na przyszłorocznej trasie :) AMOLAD - to już mój, chyba, ulubiony album. The Legacy uwielbiam w szczególności, bo był to pierwszy kawałek, który nauczyłem się grać na basie. Benjamin bez dwóch zdań świetny (aż go muszę włączyć). Okładka "Dance of Death" w zmierzeniu Stephena miała być, zdaje się, "przykuwająca uwagę", a wyszło, jak to Pan ładnie ujął, kiczowato. Władka do albumu zresztą też była kiczem. No i tak, album zrobiony na pół gwizdka, tutaj też się zgodzę ;) Choć za "Paschendale" i "Dance of Death" mogę wybaczyć. Przy kawałkach z "Brave New World" także odkrywałem IM. "The Ghost of Navigator" było słuchane do... wiadomo do czego ;) Szkoda, że przy promocji też płyty miałem niespełna 6 lat. Inaczej, jak zwykle, okupowałbym barierkę ;) A co do "Virtual XI" to powiem szczerze, znam tylko 2 utwory. Pierwszy z nich to "The Angel and the Gambler", który odrzucił mnie od dalszego słuchania. Drugi to "The Clansman" oglądany/słuchany w wykonaniu Dickinsona z Rock In Rio. Oj, to była moc.
OdpowiedzUsuńJeżeli prawdą jest, co niektórzy powiadają, to następny album powinien wyjść już w przyszłym roku. Na nową koncertówkę bym się nie pogniewał, ale w obecnej sytuacji raczej nie ma na nią co liczyć.
Pozdrawiam!
Witam! Cieszę się bardzo, że moje posty wywołują taką reakcję. Koncertówek mnie wystarczy, bo notorycznie zbieram każdą płytę jaką Ironi wydadzą, i szczerze powiem mam dość składanek i koncertówek, na których jest ciągle to samo :) Nie żeby mnie się to nie podobało, ale jest tyle płyt, które chciałbym kupić, a pieniędzy co roku coraz mniej... Ale co tam! Up the Irons!
UsuńJa akurat kupowanie składanek sobie daruję. Posiadam tylko jedną, w dodatku darowaną. Za to koncertowe DVD, to już zupełnie inna bajka :) Lecz to prawda, prawie na każdym to samo.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, czytając przez weekend Pańskie "Satellite 15" nie mogłem się odnieść wrażeniu, że inspiracją poniekąd była ta piosenka ;) I jeszcze te nazwy statków. Notabene, po przeczytaniu tytułu, od razu w głowie zaczął mi śpiewać Bruce... "Satelliste 15" bardziej mi się podobał niż "Kat". Właściwie po tym drugim spodziewałem się srogich i wymyślnych tortur, a było dość spokojnie :) Wyciągnąłem dziś ze skrzynki "Złego początki". Bardzo dziękuję za książkę i miłą dedykację :)