piątek, 25 lipca 2014

Muzyczne podróże - IRON MAIDEN (cz. III)

Siedemdziesiąt cztery.

Dziś krótko, bo trzeba skończyć co się zaczęło.

 Trzecia odsłona podróży z IRON MAIDEN.


Virtual XI” 1998. To był bardzo zły czas na wydanie takiej płyty. Nie dosyć, że heavy metal w ogóle był wtedy w odwrocie, to trasa promująca „X factor” pokazała, że z Blaze'm Ironi daleko nie zajadą. Do tego jeszcze ta koszmarna okładka. Ogólnie wszędzie pokutuje opinia, że zespół napisał materiał pod nowego wokalistę, stąd płyta banalna, prosta, słaba. Tradycyjnie, nie mogę się zgodzić. To co zawsze przeszkadzało mi w tej płycie to brzmienie. Plastikowe, mdłe, pozbawione mocy. A przecież taki otwierający „Futureal” to naprawdę nośny kawałek! Później, niestety, jest „The Angel and the Gambler”, który nie dość, że jest jednym z najsłabszych i najgłupszych kawałków w historii Żelaznej Dziewicy, to jeszcze ciągnie się przez prawie dziesięć minut i został wybrany na singiel promujący płytę. Gorszego samobója nie można sobie było strzelić. Taki „Don't Look to the Eyes of the Stranger” też jest niepotrzebnie rozciągnięty, ale jednak to numer przebojowy, że nie wspomnę o świetnym „The Clansman”. Nie mogę zupełnie nic zarzucić „Lighting Strikes Twice”; „The Educated Fool” czy „When Two Worlds Collide”. Świetne teksty, sprawnie złożone utwory, które może nie rzucają na kolana jak najsłynniejsze klasyki grupy, ale żadnego wstydu kapeli nie przynoszą. No i wreszcie zamykające całość „Como Estais Amigos”. Pod durnowatym tytułem kryje się piękny balladowy numer, w którym Bailey czuje się jak u siebie. Powiem bezczelnie. Poza wspomnianym „Aniołkiem i Hazardzistą” nie ma tu słabych utworów, a zespół choć był tutaj w punkcie krytycznym, poradził sobie naprawdę dobrze. Podejrzewam, że kolejny album z Blaze'm byłby strzałem w dziesiątkę. Presja jednak była zbyt duża. Błażej musiał odejść, tym bardziej, że na horyzoncie pojawili się nowi/starzy bohaterowie. W kwestii wspominek dodam tylko, że podczas trasy promującej „Virtual XI” widziałem ajronów po raz pierwszy na żywo. W Katowicach. Byłem w siódmym niebie.

Brave New World” 2000. Do zespołu po latach solowej tułaczki i wyrzekania się metalu powrócił Bruce Dickinson, a wraz z nim Adrian Smith. Głupio było wyrzucić wtedy Janicka, więc skład do dziś (14 lat!!!!) pozostał niezmieniony. Broniłem „Virtuala”, ale ten album po prostu rzucił mnie na kolana. Widać, że tutaj wszyscy starali się dać z siebie jak najwięcej, warto jednak zauważyć, że muzyka metalowa znów zaczęła przeżywać pewien renesans. Nieistotne. Panowie trafili idealnie. Absolutnie kultowy, hymnowy „The Wicker Man”, który do dziś zawsze poprawia mi humor, tytułowy hicior, czy balladowy „Blood Brothers” (mój pierwszy cover ajronów, którego nauczyłem... dzieci w Domu Kultury). A oprócz tego zaskakująco mocne „The Fallen Angel” czy „The Mercenary”. No i obok nich rozbudowane, potężne kompozycje „Ghost of The Navigator”, „Dream of Mirrors” czy absolutnie wspaniały „The Nomad”. To, jak się okazało, była zapowiedź późniejszej drogi grupy. Nieważne, że ostatnie dwa kawałki zawsze dosłuchuję (nie twierdzę, że są słabe, czy złe, ale po pierwszych ośmiu killerach, po prostu jedynie dają radę). To był wielki powrót ajronów i dla mnie ich ostatnia wielka płyta. Ach, na promocji tej płyty też byłem w Katowicach. Nie da się opisać tych emocji.

Dance of Death” 2003. Zespół pewien siebie, osiągnął wszystko co mógł, powrócił w chwale i jeszcze nagrał kolejną (czwartą) koncertówkę. No i zaczął kombinować. „Dance of Death” odepchnął mnie już tandetną okładką. Co to za kicz? Kto to wymyślił? Po co? Potem „Wildest Dreams”, „Rainmaker”, „No More Lies”, kawałki tak proste i banalne, że gdyby nie fakt, że śpiewał je Bruce, wszyscy by znów narzekali jak za czasów Blaze'a. No dobra, „Rainmaker” jeszcze daje radę, ale refren „No More Lies” po prostu mnie dobija. Może to i tak lepiej, niż w przypadku „Age of Innocence” czy „New Frontier”, o których zapominam zaraz jak się skończą. Kompletnie nijakim utworem jest też „Gates of Tomorrow”. Nie to słabe, ni wybitne. Ot, jest po prostu. A przecież potencjał w grupie wciąż jest. Mamy niezłe „Face In The Sand”, absolutnie wspaniałe „Montsegur” (który przypomina mi najlepsze czasy „Piece of Mind”), piękne i rozbudowane „Dance of Death” i dramatyczne „Paschendale”. No i na deser całkowicie akustyczny „Journeyman”. Można było? Można. Ale się śpieszyło i zamiast płyty świetnej, dostaliśmy pół znakomitej i pół aby było. No i co? I tak kupiły to miliony, powstała kolejna koncertówka, a zespół pojechał w trzy trasy, z czego na dwóch grał numery z pierwszych czterech, a potem pięciu płyt. Byłem i w Chorzowie w 2005, i w Warszawie w 2008. Ale za tą płytą dalej nie przepadam.

A Matter Of Life And Death” 2006. No i proszę. Po kilkudziesięciu latach grania zespół się znudził i postanowił zacząć szukać nowego stylu. Skutek? Album, który pewnie miliard młodzieży uważa za znakomity i większość starych fanów, która myśli - „ale o co chodzi?”. Krótko mówiąc, ajroni nigdy nie brzmieli tak ciężko. Momentami nawet ciężej niż ówczesna Metallica. Brzmienie, surowe i ostre, powala. Co więcej, mniej tu tradycyjnych melodyjek, a sam album jest w większości przypadków bardzo ponury. Nic dziwnego, skoro koncept dotyczył wojny, głównie tej II-giej. Światowej. Problem w tym, że ja dalej nie mogę się przekonać do połowy kompozycji. Otwierający „Different World” to znów jakaś porażka. Nie mogę uwierzyć, że stworzyli go ci sami ludzie, którzy napisali „Aces High” czy „The Wicker Man”. Przecież chyba wiedzą, jak otwierać płyty? Nie będę tu pisał nic o takim „The Pilgrim” czy „The Legacy”. Są. Są też inne numery. Ale nie wyróżniają się ani na tle dorobku grupy, ani co gorsza konkurencji. Znalazły się tu jednak kompozycje, do których wracam często. Takimi są mocny i ciężki „The Reincarnation of Benjamin Breeg” (świetny riff!) czy monumentalny „Brighter Than a Thousand Sun”. Ale perełki, dla których zawsze ściągam tę płytę z półki są „These Colours Don't Run” (wspaniały refren, cudowne budowanie nastroju) i „For The Greater Good of God”. Rany, co to za kompozycja! Jak się rozwija, jak Bruce tu śpiewa! Dla takich numerów oddałem serce metalowi. Szkoda, że znów jest to płyta nierówna. A może po prostu tak inna i trudna, dla takiego Mamonia jak ja?

The Final Frontier” 2010. I mamy zwycięzcę na najgorszą okładkę w historii grupy. Bez wątpienia koszmar i poroniony pomysł umiejscawiania Eddiego jako Aliena. Nie dziękuję. Wiadomo, że każdy by kupił płytę nawet gdyby na okładce był wychodek Murraya, ale szanujmy się, no! Ostatni jak do tej pory album majdenów, jak widać, przerwy między płytami coraz dłuższe, coraz więcej zaś koncertówek. Czyżby rzeczywiście miał to być ostatni ich album? Oby nie, bo znów jest inny od poprzednich. Harris z ekipą brnie dalej w poszukiwanie nowego stylu, zwiększając ciężar, ale i zmieniając strukturę kompozycji, zbliżając zespół do grania bardziej klasycznie hard rockowego, a czasem bardzo progresywnego. Heavy metalu tu coraz mniej. Charakterystyczne ajronowanie mamy w banalnym „The Alchemist”. Bardzo nietypowo zaczyna się „Satellite 15... The Final Frontier”, po to by stać się klasycznym hard rockowcem, który ni grzeje, ni ziębi. „El Dorado” to już banał kompletny, choć przyznać trzeba, że bardzo chwytliwy. O „Isle of Avalon”, „The Talisman” i „The Man Who Would Be King” powiem tylko tyle, że ciągną się straszliwie. Za to „Starblind” i zamykający całość „When The Wild Wind Blows” to już perełki. Wspaniałe, rozbudowane kompozycje, które czarują klimatem i nastrojem. No cóż. Ironi to jednak mistrzowie. Na koniec zaś zostawiłem dwa moje ulubione numery z tej płyty: „Mother of Mercy” i „Coming Home”. Jeden bardzo ciężki, drapieżny wręcz; drugi przepięknie balladowy. Niby wszystko wspaniale, ale oba brzmią, jakby wydarte z solowych płyt Dickinsona. O co więc chodzi? Powiem krótko, przez cztery lata przyzwyczajałem się do tej płyty, lubię ją najbardziej z trzech ostatnich. Jestem gotów na kolejne przyswajanie pomysłów pana Harrisa i spółki. Hallo! Panie Harris? Proszę nową płytę. Koncertówek i składanek mam już za dużo.

Ostatnia uwaga na koniec. Mimo iż można odnieść wrażenie, że narzekam na ostatnie albumy Iron Maiden, to jednak zespół i tak pozostaje moim ulubionym. Bo nawet jak oni szukają i się gubią, to im to jakoś tak dobrze wychodzi. Zresztą, są od 39 lat na scenie i nigdy z niej nie zeszli. Ciągle w największych trasach, ciągle oddani fanom i wierni muzyce, którą kochają. Nigdy nie nagrali płyty złej, niepotrzebnej, słabej. No cóż. Nie ma lepszych. I już. 
Up the Irons!

Tyle na dziś. Przeczytałem dwie książki (znakomity „Pan na Wisiołach: Mroczne Siedlisko” Pawła Kulpy i „Wirus” Guillermo Del Toro i Chucka Hogana, ale o tym napiszę kiedy indziej, bo zaraz trzeba jechać do Szczecinka...

Bez odbioru.

3 komentarze:

  1. Witam! Jak ja czekałem na ten wpis :) Widzę, że nie wszyscy starzy fani IM, wylewają na wiadro pomyj za nowe płyty, które ja bardzo lubię, no ale to może kwestia wieku. Osobiście do okładki "The Final Frontier" nic nie mam, ale też sam album jest dla mnie sentymentalny, bo był to pierwszy album Dziewicy, który dostałem od dziadka w dniu premiery. No i też, przy okazji promocji tego krążka zaliczyłem pierwszy koncert IM pod barierkami. Jeżeli chodzi o kwestię kawałków, to mam zdanie bardzo podobne do Pana. "Satellite 15..." ma też świetny klimat i nawet bym się ucieszył, gdyby był otwieraczem na przyszłorocznej trasie :) AMOLAD - to już mój, chyba, ulubiony album. The Legacy uwielbiam w szczególności, bo był to pierwszy kawałek, który nauczyłem się grać na basie. Benjamin bez dwóch zdań świetny (aż go muszę włączyć). Okładka "Dance of Death" w zmierzeniu Stephena miała być, zdaje się, "przykuwająca uwagę", a wyszło, jak to Pan ładnie ujął, kiczowato. Władka do albumu zresztą też była kiczem. No i tak, album zrobiony na pół gwizdka, tutaj też się zgodzę ;) Choć za "Paschendale" i "Dance of Death" mogę wybaczyć. Przy kawałkach z "Brave New World" także odkrywałem IM. "The Ghost of Navigator" było słuchane do... wiadomo do czego ;) Szkoda, że przy promocji też płyty miałem niespełna 6 lat. Inaczej, jak zwykle, okupowałbym barierkę ;) A co do "Virtual XI" to powiem szczerze, znam tylko 2 utwory. Pierwszy z nich to "The Angel and the Gambler", który odrzucił mnie od dalszego słuchania. Drugi to "The Clansman" oglądany/słuchany w wykonaniu Dickinsona z Rock In Rio. Oj, to była moc.

    Jeżeli prawdą jest, co niektórzy powiadają, to następny album powinien wyjść już w przyszłym roku. Na nową koncertówkę bym się nie pogniewał, ale w obecnej sytuacji raczej nie ma na nią co liczyć.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam! Cieszę się bardzo, że moje posty wywołują taką reakcję. Koncertówek mnie wystarczy, bo notorycznie zbieram każdą płytę jaką Ironi wydadzą, i szczerze powiem mam dość składanek i koncertówek, na których jest ciągle to samo :) Nie żeby mnie się to nie podobało, ale jest tyle płyt, które chciałbym kupić, a pieniędzy co roku coraz mniej... Ale co tam! Up the Irons!

      Usuń
  2. Ja akurat kupowanie składanek sobie daruję. Posiadam tylko jedną, w dodatku darowaną. Za to koncertowe DVD, to już zupełnie inna bajka :) Lecz to prawda, prawie na każdym to samo.
    Swoją drogą, czytając przez weekend Pańskie "Satellite 15" nie mogłem się odnieść wrażeniu, że inspiracją poniekąd była ta piosenka ;) I jeszcze te nazwy statków. Notabene, po przeczytaniu tytułu, od razu w głowie zaczął mi śpiewać Bruce... "Satelliste 15" bardziej mi się podobał niż "Kat". Właściwie po tym drugim spodziewałem się srogich i wymyślnych tortur, a było dość spokojnie :) Wyciągnąłem dziś ze skrzynki "Złego początki". Bardzo dziękuję za książkę i miłą dedykację :)

    OdpowiedzUsuń