Dwadzieścia siedem.
No i stało się. Wakacje.
Nie sposób wyrazić jak bardzo ich
potrzebowałem i jak bardzo liczę, że podładuję akumulatory w
najbliższych tygodniach. Jeszcze tylko doczekać do piątku, gdy
formalnościom stanie się zadość i niewątpliwie będziemy
świętować z rodzinką czas wolny. Jak? Zobaczymy. Niewątpliwie
wybierzemy się z żoną na MY DYING BRIDE i TIAMAT, bo takich okazji
się nie przepuszcza (ja wiem, że pojutrze Iron Maiden w Gdańsku,
ale widziałem ich już cztery razy i cena biletu też robi swoje).
Może pojedziemy z całą rodzinką na Krakon. Piszę może, bo choć
jestem oficjalnym gościem, wciąż nie wiem co/gdzie/kiedy. A
ponieważ inni wiedzą, lekką paranoję już sieję. A u mnie to
wystarczy by nie wyjść z domu przez tydzień. Przynajmniej w
teorii, bo bułek przez allegro nie przesyłają, a dzieci na
zewnątrz jakoś lubią wychodzić. (Po co? Po co? Ja się pytam?
Można przecież balkon otworzyć!).
Od soboty po sieci krąży
„Zombiefilia”, bestsellerowa antologia o zombie, w której
znalazło się moje jedno opowiadanie i teksty m.in. Krzysztofa T.
Dąbrowskiego, Aleksandry Zielińskiej, Dawida Kaina, Marcina
Podlewskiego, Magdaleny M. Kałużyńskiej i całej plejady młodych
gniewnych. Przyznam, że jeszcze nie czytałem. Ale innym nie bronię.
Ja poczekam. Sporo innych rzeczy jest na głowie.
Uparcie wstrzymuję dalszy ciąg „BHO”.
Z lenistwa, żeby nie było. Muszę przysiąść do paru rzeczy, a
nie miałem kiedy. Teraz natomiast nastał czas relaksu. Przynajmniej
w teorii. Na dniach ogarnę zaległe recenzje do wszystkich redakcji
i wtedy stanie się on rzeczywistością. I mniej więcej wtedy,
czyli może pod koniec przyszłego tygodnia Stonka i Maks wpadną w
kolejne, bardziej spektakularne, ale zdecydowanie mniej mroczne
tarapaty (trzeba się przygotować na finał w tomie trzecim).
Tymczasem są już wstępne terminy premiery „Pradawnego zła”
Roberta Cichowlasa i mojego, gdzie pokażemy naprawdę makabryczne i
chore oblicze horroru. Żeby było weselej w hołdzie klasykom: H.P.
Lovecraftowi, S. Grabińskiemu i... J. Herbertowi. No i jeszcze
zdradzę, że opowiadanie „Smak miłości”, które wydarłem ze
swojego zachomikowanego zbiorku będzie miało premierę w...
Czechach. Jesienią, w przedziwnej antologii, o której jeszcze nic
napisać nie mogę. I bez obaw. Ten tekst to pełnokrwisty, brutalny
horror. Gorzej natomiast, że mam zamówienie na pięć kolejnych
tekstów do rozmaitych miejsc. Czas się brać za robotę, bo
nieładnie oczekujący zbiorek odchudzać.
Na tapecie:
FILM:
„Dobry, zły i brzydki” Sergio
Leone. Najlepszy western wszech czasów. I będę się przy tym
upierał i nie przekona mnie nikt, że jest inaczej. Koronacja
„trylogii dolara”, gdzie Clint Eastwood rozwinął do perfekcji
rolę milczącego „dobrego” rewolwerowca, gdzie Lee van Cleef
stworzył mistrzowski czarny charakter, a i tak cały film kradnie im
Eli Walach jako przewrotny i podstępny, w gruncie rzeczy zaś
fałszywy i pocieszny Tuco. Rewelacyjny, rozbudowany i realistyczny
(w odróżnieniu od amerykańskich bajeczek o kowbojach i szeryfkach)
scenariusz, wymieszany z historycznym tłem brutalnej i krwawej wojny
secesyjnej, wszechobecny brud i brak pozytywnych wzorców czynią z
tego filmu dzieło niezapomniane, o którym można by i należy pisać
godzinami. Wybitne zdjęcia, niezapomniane kreacje i właśnie to
wyjątkowe podejście do kanonu westernu sprawiło, że nawet na
zachodzie zwrócono uwagę na taki sposób przedstawiania historii o
rewolwerowcach. A Eastwood rozpoczął niewiarygodną karierę.
Dodajmy do tego jeszcze absolutnie perfekcyjną muzykę Ennio
Morricone i mamy film genialny. A utwór „Ecstasy of Gold” udało
mi się nawet dwa razy usłyszeć na żywo - raz przed Metallicą
jako ich klasyczne „intro” w Warszawie, drugi raz na koncercie
samego Morricone w Gdańsku.
KSIĄŻKI:
„On” Łukasz Henel –
kolejny polski autor literatury grozy, który kroczy ścieżką
bardziej tradycyjną, unikając (na szczęście) popularnych obecnie
eksperymentów lub nadmiernego epatowania brutalnością. Jest tu
bardzo dużo ze Stefana Dardy, niemało z klasyki, a całość wypada
zaskakująco dobrze. Więcej już wkrótce w recenzji na Horror
Online.
„Joyland” Stephen King. W
zasadzie nie ma co pisać, bo dopiero zacząłem i przeczytałem
ledwie stokilkadziesiąt stron. Ale i tak już jestem zachwycony.
Potem napiszę więcej.
GRY:
Skoro wolnego i relaksu mnie się
zachciało, to kupiłem sobie dwie nowe gry („Resident Evil 5” i
„Mafia II”), po czym udowodniłem sobie, że jednak ze mnie Mamoń
i oldschoolowiec, bo zainstalowałem sobie:
„Diablo”. Tak. Pierwsza
część klasycznego hack n' slash'a, który średnio raz w roku jest
przeze mnie ukańczany. I mimo lat, grafika wciąż się jakoś
broni, a klimat niszczy wszystkie pochodne i epigońskie gry w
gatunku. Dwójka już tego klimatu nie ma i choć ukończyłem ją
niegdyś z obowiązku, drugi raz uczynić tego nie potrafię. Choć
czasem próbuję. Trójki nie uznaję w ogóle. Jeszcze dziś idę na
Króla Leorica.
„Fallout”. Zgadza się.
Oldschoolu ciąg dalszy. Absolutnie najlepszy RPG wszech czasów, z
niesamowitym klimatem, światem postapokalipsy i ścieżkami rozwoju
postaci. Grafika mocno oberwała, szczególnie bez stosownych patchy,
ale bieganie za Waterchipem wciąż ekscytuje mnie tak samo jak
przeszło piętnaście lat temu. Ukończyłem dotąd ledwie trzy razy
(średnio raz na pięć lat), więc w porównaniu do „Diablo”
wypada to blado. Tym razem jednak planuję rozpędzić się aż do
trójki, a może i dalej (dziś nawet trzymałem w rękach „New
Vegas”, ale odłożyłem na półkę. Takie jakieś... nowoczesne
to...).
Ja nawet płyty jak sobie ostatnio
kupiłem, to TIAMAT „Summerian Cry” z 1989 i MORBID ANGEL
„Blessed Are The Sick” z 1991. Jak widać, zatrzymałem się w
swojej młodości i na topie nie jestem w ogóle.
Tyle na dziś.
Odbiór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz