poniedziałek, 22 września 2014

Blog klasyczny, czyli mały wyskok z otchłani pracy - de profundis brzmi zbyt górnolotnie

Osiemdziesiąt siedem
           Od ostatniego wpisu minęły trzy tygodnie, od adnotacji blogowej jeszcze więcej. Znaczy to, że wrzesień okazał się wyjątkowo ciężkim i morderczym miesiącem. W zasadzie, nie licząc dwóch koncertów, które wydarzyły się w tak zwanym międzyczasie, praca zawodowa i obowiązki dodatkowe pochłonęły mnie na tyle, że pobiłem rekordy w niewysypianiu się i pracy ponad normę i formę. Szczegóły nie są teraz istotne. Tym bardziej, że mam teraz dosłownie kilka dni, gdy tempo nieco spadło, ale wcale się nie zanika. Mam jednak nadzieję, że najdalej za tydzień nieco uporządkuję tutejsze sprawy i będę wiedział coś o jakichkolwiek dalszych działaniach literacko muzycznych. Bo prace trwają.
     W tym tygodniu muszę natomiast ponadrabiać zaległości w redakcjach, szczególnie w Atmospheric Magazine, a na blogu pojawią się recenzje: „Niewidzialnej Korony” Elżbiety Cherezińskiej, „Vader: Wojna Totalna” Jarka Szubrychta, „Busem przez świat” Karola Lewandowskiego, „Wyspa na prerii” Wojciecha Cejrowskiego i „Upadek Gubernatora” Kirkmana i Bonamasy. Jak widać, z dumą donoszę o nawiązaniu współpracy również z wydawnictwem SQN. „Cieszymy się, Vince”.
           Na koniec jeszcze dwie informacje promocyjne, o które proszono mnie już jakiś czas temu, a ja z przepracowania, nie fałszywej skromności tego nie uczyniłem. Niniejszym nadrabiam:
Damage Case zagra w najbliższą niedzielę w Toruniu z ETERNAL DEFORMITY i HYPERIAL. Zapraszamy!


        Właśnie ukazał się e-book „Dziedzictwo Mastertona”, a w nim opowiadanie Roberta i moje - „Ofiary”. Kto jeszcze nie zna, nie czytał, zapraszam również.

              I tyle na dziś, dokumentacja i prace wszelakie wzywają. Dorzucam zaś klasyczny wątek na tapecie, ale przyznaję, że wszystkie tytuły pochodzą z końcówki sierpnia, ale nie miałem kiedy zamieścić o nich informacji. Nadrabiam. Choć już przypomniałem sobie o trzech filmach, o których nie napisałem...

FILMY:
„Zombie w samolocie” Scott Thomas. To nie zapowiadało się dobrze, a jednak film, choć sztampowy do bólu, potrafi wykrzesać z wyświechtanego schematu odrobinę emocjonującej rozrywki. Oczywiście, trzeba przymknąć oko na kilka fabularnych umowności (a więc dlaczego zwykłym samolotem pasażerskim jest przewożony tak niebezpieczny ładunek...), można się pośmiać z braku znajomości fizyki (wywoływanie eksplozji na pokładzie samolotu, by wybić zombie na jednym z poziomów). Ale w gruncie rzeczy twórcy odrobili wzorcowo lekcję z opowiadania o ataku zombie na niewielkiej, zamkniętej przestrzeni. Przymykam oko na naiwności i umowności. Jest krwawo, jest brutalnie, a żywe trupy wyglądają naprawdę dobrze. Idealne kino klasy B.

„Zombie Massacre” Luca Bori i Marco Ristori. O tym filmie z kolei nie da się powiedzieć nic dobrego. Nie wiem, czy coś wspólnego z całokształtem ma fakt, że Uwe Boll maczał palce jako producent tego „dzieła”, ale mogę stwierdzić na temat tego seansu dwie rzeczy. Jest dużo zombie i film jest bezdennie głupi. Nielogiczny scenariusz, drętwe aktorstwo, zwroty akcji niewiarygodnie durne, a postacie tak sztuczne, że w zasadzie tylko żal osób, które podjęły się próby wcielenia w te żałosne schematy, no i cyfrowe efekty specjalne, szczególnie zombiaki. Szkoda czasu, chyba, że ktoś jest absolutnym maniakiem filmów o żywych trupach. Ja jestem. Dlatego obejrzałem, w większości na podglądzie.


„Horda” Yannick Dahan i Benjamin Roher. A tu muszę przyznać, zaskoczyłem się bardzo pozytywnie. Hiszpańska produkcja o zombie, która spokojnie może równać się z filmami amerykańskimi, a jej jedynym problemem jest to, że porusza temat, w którym trudno powiedzieć coś oryginalnego. Ale kogo to obchodzi? Mamy świetnie zarysowane postaci, dobre aktorstwo i parę sprawnych zwrotów akcji. Fabuła jest prosta. Oto grupka tajniaków chce pomścić kumpla i w wielkim budynku planują zamordować wyjątkowo wrednego mafiozo. Szybko okazuje się, że wieżowiec jest opanowany przez zombie, a dawni wrogowie muszą stać się partnerami by przetrwać. Powtórzę. Zaskoczeń tu nie było żadnych, ale za to kawał naprawdę dobrego kina o żywych trupach.

KSIĄŻKA:
„Sekta” Graham Masterton. Masti w wydaniu thrillerowo-sensacyjnym. I chociaż chodzi o religijny fanatyzm i terroryzm za pomocą śmiertelnego wirusa, to nie obyło się bez scen erotycznych i dużej dawki nadprzyrodzonych zdarzeń, tutaj wyjaśnionych hipnozą. Zasadniczo, dobre czytadło, w wielu momentach ukazujące inne oblicze Mastertona. Niezła rozrywka na parę godzin i nic poza tym.

Tyle na dziś.
Bez odbioru

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz