wtorek, 3 czerwca 2014

Muzyczne podróże - IRON MAIDEN cz. 2

Sześćdziesiąt pięć.
Nie ma czasu na nic, więc tylko dla przejawu aktywności, ciąg dalszy moich rozważań o Iron Maiden.
Co innego może jutro.

IRON MAIDEN cz. 2


Somewhere in Time” (1986).  To był czas, kiedy IRON MAIDEN znajdowało się na absolutnym szczycie heavy metalu. I moment, w którym zespół uświadomił sobie, że nagrywając wciąż w tym samym stylu strzelą sobie w stopy. Dlatego na kolejnym wydawnictwie zmienili formułę, z jednej strony dociążając całość, z drugiej wprowadzając dużo nowoczesności poprzez zastosowanie syntezatorów gitarowych. I oto pojawił się album bardzo niedoceniony, bowiem na tej płycie nie ma ani jednego słabego numeru, a całość, od jednej z najlepszych okładek w historii grupy, po futurystyczny koncept wypada naprawdę znakomicie. A to, że wiele osób uznało ten album za lekki ukłon w stronę szerszej publiczności? Bzdura. Szczególnie z perspektywy czasu. Trudno mi tu wyróżnić jakieś utwory szczególnie, bo to pierwsza z płyt ajronów, na której podobają mnie się naprawdę wszystkie kompozycje po kolei i żadna nie sprawia wrażenie zbędnej. Gdybym jednak musiał, to wskażę „Wasted Years” (za kapitalną zagrywkę, tekst i solo Adriana), „The Loneliness of The Long Distance Runner” (za galopady i tekst ponownie) i „Alexander the Great” (za całokształt).


Seventh Son of the Seventh Son” (1988). Album uznawany przez wiele osób za najważniejszy i najlepszy. W tym również za szefa grupy, Steve'a Harrisa. Moja opinia jest zgoła odmienna. Dość powiedzieć, że lata temu, gdy dopiero zaczynałem przygodę z muzyką metalową i namiętnie zasłuchiwałem się METALLICĄ, SLAYEREM, MEGADETH, a powoli łykałem SEPULTURĘ i OBITUARY, postanowiłem zbadać, co to jest to IRON MAIDEN. Okładki mówiły jedno, muzyka drugie. Pożyczyłem od kumpla ten album i po trzecim numerze poddałem się. Na dobre dwa, czy trzy lata skreśliłem ajronów z listy metalowego „must have”. Dlaczego? Bo tu grupa poszła jeszcze dalej w rozmiękczaniu stylistyki, a syntezatory zdominowały całość albumu. Dziś doceniam taki zabieg. Szczególnie, że zespół próbował odświeżyć formułę. Te akustyczne wstawki, mroczny środek kompozycji tytułowej ocierający się wręcz o geniusz, wielki koncept tekstowy, no i niebanalne umiejętności muzyków przekładające się na imponującą technikę (sokówki w rewelacyjnym „Infinite dreams” czy zagrywki basowe w „Only the Good Die Young”), czy też wspaniałą melodykę (refreny „The Evil That Man Do” czy „The Clairvoyant”). To bardzo dobry album, rzetelny i maksymalnie przebojowy. I to jest chyba jego największa wada. Ajroni dotarli do punktu, gdzie metal ociera się o pop, a w takim „Can I Play With Madness” w tę stylistykę wpada. I choć zawsze drę się „Up the Irons”, czterokrotnie widziałem ich na żywo i chętnie pojechałbym raz jeszcze, to tej kompozycji chronicznie nie znoszę. I nikt mi nie wmówi, że jest dobra. Albo, że to heavy metal.


No Prayer For The Dying” (1990). Zespół przechodził poważny kryzys. Jak już się jest na szczycie i nie można zdobyć więcej, trzeba walczyć, żeby się utrzymać. Zostać wiernym sobie i jednocześnie oryginalnym. A przede wszystkim pozostać grupą ludzi, których bawi wspólne tworzenie muzyki, a nie produkowanie kolejnych hitów. Tempa nie wytrzymał Adrian Smith, który zrezygnował z muzyki metalowej i rozpoczął karierę solową. Jego miejsce zajął cyrkowiec Janick Gers. To bardzo dobry gitarzysta, który od lat głupieje, skacze i biega po scenie. I jakoś mnie w tym wszystkim nie przekonuje. Bo o ile i Murray i Smith posiadają własny, unikalny styl, to Gers jest wybornym technikiem, który zagra wszystko, ale czy coś swojego? Dobra, wracam do albumu. Został nagrany na spokojnie i niejako byle jak. Zespół za wszelką cenę chciał powrócić do beztroskich czasów grania bez hiperprodukcji i megakonceptów, które dominowały na ostatnich kilku płytach. Miało być bardziej surowo i oldschoolowo. I niby jest. I niby te refreny nie są złe. I te riffy niezgorsze. Ale takie „Mother Russia” brzmi jak autoparodia. „Holy Smoke” to już w ogóle drętwy żart. Brzmienie to kompletna porażka. Radzi sobie jako tako przebojowy „Running Silent Running Deep”, a poza tym, na szczęście znalazły się tutaj jeszcze utwór tytułowy i wykradziony z solowej płyty Dickinsona „Bring Your Daughter... To The Slaughter”. Oba znacznie odstające od dotychczasowych utworów grupy, ale i od reszty kiepskich kompozycji z tego albumu. Czas pokazał, że zapowiedziały niejako dalsze drogi formacji.

Fear of the Dark” (1992).  Zespół poszedł po rozum do głowy i przestał wydziwiać z brzmieniem, okrzepł w latach 90-tych i wkroczył w nie z hukiem. Dowodem na to otwierający killer „Be Quick Or Be Dead”. Przebój jakby wykradziony Judas Priest, niemniej robiący mocne wrażenie. Potem przebojowy „From Here To Eternity”, który zadowoli wszystkich fanów melodyki i jazdy na motorach, a później miniarcydzieło: „Affraid To Shoot Strangers”. Dlaczego mini? Bowiem daleko mu do klasycznych pozycji grupy, a jednak swymi unikalnymi solówkami i wyjątkowym klimatem wyróżnia się na tyle, że jest jedną z moich ulubionych kompozycji zespołu. Większość ludzi ma problem z tym albumem, bo rzeczywiście, nie jest on typowym „ajronowaniem”, zespół wyraźnie stara się dopasować do czasów i odnaleźć złoty środek. Dowodem choćby klasyczna (i absolutnie wspaniała) ballada „Wasting Love” czy oparty na stylistyce AC/DC „Weekend Warrior”. A mnie właśnie ta różnorodność poparta świetnym brzmieniem, klasycznym, rockowym pazurem zachwyciła od początku. Zachwyca też Dickinson, który planował już odejść z zespołu, a więc na ostatniej płycie dwoił się i troił, by zadowolić i kumpli z zespołu i fanów. A to zadziornie pokrzyczy, a to mrocznie pomruczy, coś zarecytuje, śpiewa i w stylu podniosłym i patetetycznym. Przyznam – to mój pierwszy album Iron Maiden jaki kupiłem i zajeżdżałem go do upadłego pod koniec szkoły podstawowej. Nie ma tu złej kompozycji, a że większość to solidny hard rock, a nie heavy metal? Mnie to nie przeszkadza. Poza tym, według zasady, że dobra płyta musi się świetnie zacząć (wspomniany „Be Quick...”), i fenomenalnie skończyć, to ta jest chyba najlepszym na to dowodem. Finałowy „Fear of The Dark” to absolutny klasyk, punkt obowiązkowy każdego koncertu i powiedzmy szczerze, jedno z największych arcydzieł grupy. Piękne pożegnanie z Dickinsonem.


The X Factor” (1995). Pechowy album dla grupy, bo raz, że nagrany po długiej przerwie, kiedy przez scenę rockową przewaliła się fala zatęchłego death metalu, bluźnierczego blacku, a rock zdominował bunt grunge. Dla zespołu pokroju Iron Maiden nie byłoby to problemem (wszak przetrwali wszelkie zawirowania i zmiany mody muzycznej), ale był to też pierwszy album nagrany bez Dickinsona, a co gorsza, z Blaze'm Bailey'em. I nie chodzi o to, że to zły wokalista. Wszak Sabaton od lat udowadnia, że nie trzeba umieć śpiewać, by podbijać serca fanów. A Blaze'a lubię, bo solowe płyty „The Man Who Would Not Die” czy „Promise and Terror” pokazują, że świetnie sobie radzi, na dwóch koncertach z nim bawiłem się świetnie, a i prywatnie okazał się super gościem. Problem w tym, że zastąpić Bruce'a się nie da. No i jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Blaze raczej sobie podśpiewuje, niż ekspresyjnie drze paszczę, jak to robił jego poprzednik, to Bailey nie ma szans. I powiem to z żalem, ale on właśnie rozkłada na łopatki jedną z najlepszych płyt ajronów. Takie utwory jak „Sign of the Cross”, „Lord of the Flies”, „Fortunes of War”, „Blood on the World's Hands” czy „Judgement of Heaven” to petardy, rewelacyjnie zagrane i zaaranżowane. Do tego teksty, nigdy wcześniej nie były tak mroczne, tak zaangażowane i osobiste. To wyjątkowy i przełomowy album, który nie został należycie doceniony z prostej przyczyny. Cały patos i potęgę kompozycji rozkłada śpiew Blaze'a, który tutaj sam nie mógł chyba dać sobie rady z całością. To co w innym czasie, pod innym szyldem okazałoby się hitem, tutaj zachwiało potężnym do tej pory pomnikiem Żelaznej Dziewicy. O ile upadek jej jeszcze nie groził, pojawiły się pęknięcia, a Steve Harris pewnie zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo mu zależało, by nowym wokalistą był ktoś, kto kompletnie nie przypomina poprzednich frontmanów. Ach, i jeszcze ta okładka! Ja uwielbiam horrory i makabrę, ale tak naturalistyczny Eddie też pewnie zaskoczył, niekoniecznie miło wszystkich fanów. To świetna okładka, ale czy do tego zespołu?

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

2 komentarze:

  1. Wracam właśnie z ich koncertu w Budapeszcie i tu wpis o nich :) Też nie lubię "Can I play with madness", bo dla mnie to po prostu idiotyczna piosenka, ale jakoś na koncercie nie jestem w stanie się oprzeć, by nie śpiewać refrenu. "Mother of Russia" ma fajny początek, ale środek utworu totalnie leży. Brzmieniowo "No Prayer..." też jest takie, bo płytę nagrywali w szopie Harrisa obok jego domu w Essex. Janick Gers - lubię gościa. Nie, nie dlatego, że ma polskie korzenie - lubię tą energię na scenie i wesołe uosobienie. Albumowa wersja "Fear of the Dark" dla mnie jest okropna. Może dlatego, że na samym początku usłyszałem wersję live. Blaze trafił do IM, bo Steve powiedział, że "jest to angielski zespół i tylko Anglicy będą w nim grali" ;) Taka ksenofobia. Trochę żal mi Baley'a, bo rola, którą dostał była naprawdę bardzo ciężka. I tak, na solowych płytach brzmi bardzo dobrze, choć nie słucham go regularnie. A swoją drogą, wybiera się Pan do Poznania na koncert? Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam! Niestety, finanse nie pozwolą mi znów zobaczyć ekipy Harrisa :) Tak, wiem i domu w Essex i historii Blaze'a. Szkoda i jego i "The X factor", bo dla mnie to jeden z najlepszych albumów grupy. Gdyby jeszcze zmienić wokalistę... Pozdrawiam!

      Usuń