niedziela, 15 czerwca 2014

Lovecraft, Wałęsa i cyfrowej Alicji koniec

Sześćdziesiąt osiem.
Dziś znów bez introwertycznych ucieczek, choć z drugiej strony ujawniam swój zachwyt nad książką i filmem w sposób, który mówi o mnie dość dużo... 


KSIĄŻKA:
      „H.P. Lovecraft - Biografia”. S.T. Joshi. Wreszcie ukończyłem to niewątpliwie wybitne dzieło. Ale czy można być obiektywnym wobec książki, która w tak szczegółowy, drobiazgowy i obiektywny (w większości przypadków) sposób na ponad 1000 stron opisuje życie mojego ulubionego pisarza? Czy można być obiektywnym, jeśli redakcję tej książki przeprowadził mój przyjaciel i współautor – Robert Cichowlas? I po raz trzeci spytam o obiektywizm, gdy tłumaczem jest największy znawca i specjalista od H.P.L-a, Mateusz Kopacz, którego chciałbym nazwać przyjacielem, niestety, nie starcza mi czasu, erudycji i oczytania by równać się z jego poziomem... Powtórzę jednak, biografia Lovecrafta autorstwa Joshiego to rzecz wybitna. Spowodowała, że na całe mnóstwo rzecz spojrzałem inaczej, ba, wciąż analizuję różne jej aspekty czy to w kategoriach filozofii czy literatury. Wstydzę się tego, że lat temu dziesięć sam uważałem się za speca od Loviego, bo tak naprawdę nie wiedziałem NIC. I cieszę się, że rok temu, gdy podjąłem decyzję o napisaniu popularno-naukowej książki związanej z Lovecraftem, postanowiłem najpierw dokładniej przysiąść do badań, na które mi czasu nie starczyło. Pomysł zamierzam ruszyć znowu, ale na pewno będzie to wyglądało inaczej niż planowałem. No i na pewno będę musiał prosić o pomoc specjalistów :)
        Zawsze to mówiłem, zawsze podkreślałem, że Samotnik z Providence (ha, samotnik, dobre sobie) to człowiek niezwykły, którego dzieła zmieniły oblicze literatury i grozy. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak wybitnym, złożonym, ale i błądzącym był człowiekiem. Z biografii wyłania się bowiem postać geniusza, kompletnie zagubionego w swoim własnym świecie, nie potrafiącego często odnaleźć się w realiach świata rzeczywistego. Jest to lektura imponująca i wstrząsająca, która odmienia życie. Tak jak twórczość Loviego, tak jak on sam. Nawet tyle lat po śmierci, swoją osobowością i wypowiedziami wpływa na innych. A przede wszystkim skłania do przewartościowania wielu aspektów własnego życia. Tak wielu, że wgłębiać się tutaj nie będę. Chcę tylko zwrócić uwagę na jedną rzecz, która dzięki Mateuszowi Kopaczowi, wydawnictwu SQN i paru innym osobom ostatnio zaczyna docierać do polskich czytelników. Lovecraft nie był ojcem i mistrzem horroru. On był mistrzem słowa pisanego, a jego żywiołem były listy, które są wprost niewiarygodną kopalnią wiedzy, spostrzeżeń i filozoficznych odniesień. Groza? Opowiadania? To tylko dodatek do wybitnej twórczości epistolarnej. Warto by jeszcze wspomnieć o wierszach, ale rozbije mi to całkiem akapit i wpis...


FILM:
        „Wałęsa: Człowiek z nadziei” Andrzej Wajda. Nie przepadam za polskim kinem. Szczególnie w wydaniu Wajdy, który zawsze tworzył filmy nad wyraz patetyczne. Ale może ja po prostu do nich nie dojrzałem? Pamiętam, że wbrew wszystkim, „Pan Tadeusz”, mnie się podobał. Do tego filmu zabierałem się jednak długo i nie byłem pewien, czy chcę go zobaczyć. Przekonał mnie kumpel z pracy, co więcej, sam przyniósł własną kopię DVD, żeby mnie zachęcić. No i obejrzałem.
     Przykre patrzeć, czy raczej uświadamiać sobie, jak szybko zapomina się o tym co złe było, jak szybko znieważa się tych, którzy o wolność i spokój naszych czasów walczyli. Bo i ja w pewnym momencie o Wałęsie myślałem różne rzeczy, szczególnie gdy wyskakiwał mi zewsząd ze swoją rodziną i głupkowatymi wypowiedziami. Potem zniknął, a jego sława też mocno przygasła. A wystarczyło kilka pierwszych minut, by wszystkie wspomnienia dzieciństwa i młodości powróciły i uderzyły mocną falą. Wajda nie ukrywa, że tym filmem wystawił pomnik Wałęsie. Pomnik często przekoloryzowany, bo wiele scen nigdy w rzeczywistości nie zaistniało. A jednak jest to obraz, który z chęcią polecę innym, z radością puszczę swym dzieciom gdy dorosną, a swoim uczniom ze starszych klas w odpowiednim momencie. Bo Wałęsa jest taki jak pokazał, jak zagrał go tutaj wybitnie Robert Więckiewicz. Może i prosty, by nie rzec prostacki, ale pewien swych racji, swej walki o wolną Polskę. To co było potem, różne mniejsze lub większe skandale z dziećmi czy w programach telewizyjnych nie przesłonią tego co dla naszego kraju uczynił. I taki pomnik ja szanuję i doceniam. Doceniam też to co zrobił Wajda. Znakomita realizacja, zdjęcia i aktorstwo, to już standard w przypadku tego reżysera. Fakt, że akcja rozgrywa się w miejscach, w których bywałem wielokrotnie (Stocznia Gdańska na ten przykład) tylko wzmocniło moją empatię. Ale absolutnym mistrzostwem jest muzyka. Wajda zrezygnował z klasycznej, orkiestrowej oprawy, która ściskałaby patosem gdy trzeba, a dodawała animuszu w innych momentach. Zamiast tego wykorzystał nieśmiertelne utwory z epoki, które mówią same za siebie i subtelniej podkreślają wymowę. Bo czy gniewne protest songi Brygady Kryzys, Aya RL, czy wreszcie evergreen Chłopców z Placu Broni „Wolność-kocham i rozumiem” nie wyraża więcej niż nadęta orkiestra dęta? Czy trzeba więcej pokazać, gdy w trakcie strajku w stoczni w tle łupie Proletaryat ze swoim „Hej, naprzód marsz?”. Zabawne, ale Wajda nakręcił właśnie swój najlepszy film w moim mniemaniu. Za humor, za pomnik, za muzykę i podejście. Wielkie brawa. Ja jestem świadom pewnych nagięć, umowności i tego, że ten film ma bardzo dużo wad, które nie zapewnią mu miejsca pośród klasyków. Ale ma tę wspomnianą w tytule nadzieję, chęć do życia i walki o swoje, która czyni go dla mnie wyjątkowym. Bo takie filmy też są potrzebne.

GRA:


„Alice: Madness Returns”. Wreszcie skończyłem. Uff. Początek był średniawy, końcówka duużo lepsza. Szczegóły w recenzji na HO.

Tyle na dziś.
Bez odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz