Sześćdziesiąt pięć.
Nie
ma czasu na nic, więc tylko dla przejawu aktywności, ciąg dalszy
moich rozważań o Iron Maiden.
Co
innego może jutro.
IRON
MAIDEN cz. 2
„Somewhere in Time” (1986).
To był czas, kiedy IRON MAIDEN znajdowało się na absolutnym
szczycie heavy metalu. I moment, w którym zespół uświadomił
sobie, że nagrywając wciąż w tym samym stylu strzelą sobie w
stopy. Dlatego na kolejnym wydawnictwie zmienili formułę, z jednej
strony dociążając całość, z drugiej wprowadzając dużo
nowoczesności poprzez zastosowanie syntezatorów gitarowych. I oto
pojawił się album bardzo niedoceniony, bowiem na tej płycie nie ma
ani jednego słabego numeru, a całość, od jednej z najlepszych
okładek w historii grupy, po futurystyczny koncept wypada naprawdę
znakomicie. A to, że wiele osób uznało ten album za lekki ukłon w
stronę szerszej publiczności? Bzdura. Szczególnie z perspektywy
czasu. Trudno mi tu wyróżnić jakieś utwory szczególnie, bo to
pierwsza z płyt ajronów, na której podobają mnie się naprawdę
wszystkie kompozycje po kolei i żadna nie sprawia wrażenie zbędnej.
Gdybym jednak musiał, to wskażę „Wasted Years” (za kapitalną
zagrywkę, tekst i solo Adriana), „The Loneliness of The Long
Distance Runner” (za galopady i tekst ponownie) i „Alexander the
Great” (za całokształt).
„Seventh Son of the
Seventh Son” (1988). Album uznawany przez wiele osób za najważniejszy
i najlepszy. W tym również za szefa grupy, Steve'a Harrisa. Moja
opinia jest zgoła odmienna. Dość powiedzieć, że lata temu, gdy
dopiero zaczynałem przygodę z muzyką metalową i namiętnie
zasłuchiwałem się METALLICĄ, SLAYEREM, MEGADETH, a powoli łykałem
SEPULTURĘ i OBITUARY, postanowiłem zbadać, co to jest to IRON
MAIDEN. Okładki mówiły jedno, muzyka drugie. Pożyczyłem od
kumpla ten album i po trzecim numerze poddałem się. Na dobre dwa,
czy trzy lata skreśliłem ajronów z listy metalowego „must have”.
Dlaczego? Bo tu grupa poszła jeszcze dalej w rozmiękczaniu
stylistyki, a syntezatory zdominowały całość albumu. Dziś
doceniam taki zabieg. Szczególnie, że zespół próbował odświeżyć
formułę. Te akustyczne wstawki, mroczny środek kompozycji
tytułowej ocierający się wręcz o geniusz, wielki koncept
tekstowy, no i niebanalne umiejętności muzyków przekładające się
na imponującą technikę (sokówki w rewelacyjnym „Infinite
dreams” czy zagrywki basowe w „Only the Good Die Young”), czy
też wspaniałą melodykę (refreny „The Evil That Man Do” czy
„The Clairvoyant”). To bardzo dobry album, rzetelny i maksymalnie
przebojowy. I to jest chyba jego największa wada. Ajroni dotarli do
punktu, gdzie metal ociera się o pop, a w takim „Can I Play With
Madness” w tę stylistykę wpada. I choć zawsze drę się „Up
the Irons”, czterokrotnie widziałem ich na żywo i chętnie
pojechałbym raz jeszcze, to tej kompozycji chronicznie nie znoszę.
I nikt mi nie wmówi, że jest dobra. Albo, że to heavy metal.
„No Prayer For The
Dying” (1990). Zespół przechodził poważny kryzys. Jak już się
jest na szczycie i nie można zdobyć więcej, trzeba walczyć, żeby
się utrzymać. Zostać wiernym sobie i jednocześnie oryginalnym. A
przede wszystkim pozostać grupą ludzi, których bawi wspólne
tworzenie muzyki, a nie produkowanie kolejnych hitów. Tempa nie
wytrzymał Adrian Smith, który zrezygnował z muzyki metalowej i
rozpoczął karierę solową. Jego miejsce zajął cyrkowiec Janick
Gers. To bardzo dobry gitarzysta, który od lat głupieje, skacze i
biega po scenie. I jakoś mnie w tym wszystkim nie przekonuje. Bo o
ile i Murray i Smith posiadają własny, unikalny styl, to Gers jest
wybornym technikiem, który zagra wszystko, ale czy coś swojego?
Dobra, wracam do albumu. Został nagrany na spokojnie i niejako byle
jak. Zespół za wszelką cenę chciał powrócić do beztroskich
czasów grania bez hiperprodukcji i megakonceptów, które dominowały
na ostatnich kilku płytach. Miało być bardziej surowo i
oldschoolowo. I niby jest. I niby te refreny nie są złe. I te riffy
niezgorsze. Ale takie „Mother Russia” brzmi jak autoparodia.
„Holy Smoke” to już w ogóle drętwy żart. Brzmienie to
kompletna porażka. Radzi sobie jako tako przebojowy „Running
Silent Running Deep”, a poza tym, na szczęście znalazły się
tutaj jeszcze utwór tytułowy i wykradziony z solowej płyty
Dickinsona „Bring Your Daughter... To The Slaughter”. Oba
znacznie odstające od dotychczasowych utworów grupy, ale i od
reszty kiepskich kompozycji z tego albumu. Czas pokazał, że
zapowiedziały niejako dalsze drogi formacji.
„Fear of the Dark” (1992).
Zespół poszedł po rozum do głowy i przestał wydziwiać z
brzmieniem, okrzepł w latach 90-tych i wkroczył w nie z hukiem.
Dowodem na to otwierający killer „Be Quick Or Be Dead”. Przebój
jakby wykradziony Judas Priest, niemniej robiący mocne wrażenie.
Potem przebojowy „From Here To Eternity”, który zadowoli
wszystkich fanów melodyki i jazdy na motorach, a później
miniarcydzieło: „Affraid To Shoot Strangers”. Dlaczego mini?
Bowiem daleko mu do klasycznych pozycji grupy, a jednak swymi
unikalnymi solówkami i wyjątkowym klimatem wyróżnia się na tyle,
że jest jedną z moich ulubionych kompozycji zespołu. Większość
ludzi ma problem z tym albumem, bo rzeczywiście, nie jest on typowym
„ajronowaniem”, zespół wyraźnie stara się dopasować do
czasów i odnaleźć złoty środek. Dowodem choćby klasyczna (i
absolutnie wspaniała) ballada „Wasting Love” czy oparty na
stylistyce AC/DC „Weekend Warrior”. A mnie właśnie ta
różnorodność poparta świetnym brzmieniem, klasycznym, rockowym
pazurem zachwyciła od początku. Zachwyca też Dickinson, który
planował już odejść z zespołu, a więc na ostatniej płycie
dwoił się i troił, by zadowolić i kumpli z zespołu i fanów. A
to zadziornie pokrzyczy, a to mrocznie pomruczy, coś zarecytuje,
śpiewa i w stylu podniosłym i patetetycznym. Przyznam – to mój
pierwszy album Iron Maiden jaki kupiłem i zajeżdżałem go do
upadłego pod koniec szkoły podstawowej. Nie ma tu złej kompozycji,
a że większość to solidny hard rock, a nie heavy metal? Mnie to
nie przeszkadza. Poza tym, według zasady, że dobra płyta musi się
świetnie zacząć (wspomniany „Be Quick...”), i fenomenalnie
skończyć, to ta jest chyba najlepszym na to dowodem. Finałowy
„Fear of The Dark” to absolutny klasyk, punkt obowiązkowy
każdego koncertu i powiedzmy szczerze, jedno z największych
arcydzieł grupy. Piękne pożegnanie z Dickinsonem.
„The X Factor” (1995). Pechowy
album dla grupy, bo raz, że nagrany po długiej przerwie, kiedy
przez scenę rockową przewaliła się fala zatęchłego death
metalu, bluźnierczego blacku, a rock zdominował bunt grunge. Dla
zespołu pokroju Iron Maiden nie byłoby to problemem (wszak
przetrwali wszelkie zawirowania i zmiany mody muzycznej), ale był to
też pierwszy album nagrany bez Dickinsona, a co gorsza, z Blaze'm
Bailey'em. I nie chodzi o to, że to zły wokalista. Wszak Sabaton od
lat udowadnia, że nie trzeba umieć śpiewać, by podbijać serca
fanów. A Blaze'a lubię, bo solowe płyty „The Man Who Would Not
Die” czy „Promise and Terror” pokazują, że świetnie sobie
radzi, na dwóch koncertach z nim bawiłem się świetnie, a i
prywatnie okazał się super gościem. Problem w tym, że zastąpić
Bruce'a się nie da. No i jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że
Blaze raczej sobie podśpiewuje, niż ekspresyjnie drze paszczę, jak
to robił jego poprzednik, to Bailey nie ma szans. I powiem to z
żalem, ale on właśnie rozkłada na łopatki jedną z najlepszych
płyt ajronów. Takie utwory jak „Sign of the Cross”, „Lord of
the Flies”, „Fortunes of War”, „Blood on the World's Hands”
czy „Judgement of Heaven” to petardy, rewelacyjnie zagrane i
zaaranżowane. Do tego teksty, nigdy wcześniej nie były tak
mroczne, tak zaangażowane i osobiste. To wyjątkowy i przełomowy
album, który nie został należycie doceniony z prostej przyczyny.
Cały patos i potęgę kompozycji rozkłada śpiew Blaze'a, który
tutaj sam nie mógł chyba dać sobie rady z całością. To co w
innym czasie, pod innym szyldem okazałoby się hitem, tutaj
zachwiało potężnym do tej pory pomnikiem Żelaznej Dziewicy. O ile
upadek jej jeszcze nie groził, pojawiły się pęknięcia, a Steve
Harris pewnie zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo mu
zależało, by nowym wokalistą był ktoś, kto kompletnie nie
przypomina poprzednich frontmanów. Ach, i jeszcze ta okładka! Ja
uwielbiam horrory i makabrę, ale tak naturalistyczny Eddie też
pewnie zaskoczył, niekoniecznie miło wszystkich fanów. To świetna
okładka, ale czy do tego zespołu?
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Wracam właśnie z ich koncertu w Budapeszcie i tu wpis o nich :) Też nie lubię "Can I play with madness", bo dla mnie to po prostu idiotyczna piosenka, ale jakoś na koncercie nie jestem w stanie się oprzeć, by nie śpiewać refrenu. "Mother of Russia" ma fajny początek, ale środek utworu totalnie leży. Brzmieniowo "No Prayer..." też jest takie, bo płytę nagrywali w szopie Harrisa obok jego domu w Essex. Janick Gers - lubię gościa. Nie, nie dlatego, że ma polskie korzenie - lubię tą energię na scenie i wesołe uosobienie. Albumowa wersja "Fear of the Dark" dla mnie jest okropna. Może dlatego, że na samym początku usłyszałem wersję live. Blaze trafił do IM, bo Steve powiedział, że "jest to angielski zespół i tylko Anglicy będą w nim grali" ;) Taka ksenofobia. Trochę żal mi Baley'a, bo rola, którą dostał była naprawdę bardzo ciężka. I tak, na solowych płytach brzmi bardzo dobrze, choć nie słucham go regularnie. A swoją drogą, wybiera się Pan do Poznania na koncert? Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWitam! Niestety, finanse nie pozwolą mi znów zobaczyć ekipy Harrisa :) Tak, wiem i domu w Essex i historii Blaze'a. Szkoda i jego i "The X factor", bo dla mnie to jeden z najlepszych albumów grupy. Gdyby jeszcze zmienić wokalistę... Pozdrawiam!
Usuń