Sześćdziesiąt sześć.
Są dni kiedy nie chce się nic pisać,
bo strach, że się napisze za dużo.
Nie będzie więc żadnego co u mnie, nie mam też ochoty na autopromocję.
Nie będzie więc żadnego co u mnie, nie mam też ochoty na autopromocję.
Dziś krótko o filmach, które
obejrzałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Jak widać, jest tu
bardzo mamoniowo i sequelowo.
FILMY:
„Superman II”
Richard Donner, Richard Lester. Kapitalny film katastroficzny. Na
ziemię przybywa trzech pobratymców Kal Ela, w tym szalony generał
Zorg. Wszyscy dysponują takimi samymi mocami jak Człowiek ze Stali,
a ten tymczasem postanowił się uczłowieczyć i oddał serce Lois,
by zostać zwykłym śmiertelnikiem. Pamiętam, że byłem
dzieciakiem, kiedy wujek zabrał mnie na ten film do kina.
Powiedziałbym, że pewnie dlatego mam do niego taki sentyment. Ale
jeśli spojrzeć na to, że był kręcony razem z jedynką, a
współczesna wersja bardzo do niego nawiązuje, wypada tylko
powiedzieć, że to dobry film jest. I choć te wszystkie efekty
trącą już myszką, a większość akcji bardziej śmieszy, to
jednak jest to produkcja, na której nie sposób nie bawić się
dobrze. Żeby nie było za wspaniale, tak jak w pierwszej części
trzeba było coś zepsuć i Superman potrafił cofnąć czas, tak
tutaj potrafi pocałunkiem wywołać... amnezję. Opuszczam zasłonę
milczenia, bo mógł to być najlepszy Facet w majtkach na rajstopach
z Reevem.
„Superman III”
Richard Lester. Na ten film też zabrał mnie wujek. Ciekawe, czy
chciał zaimponować siostrzeńcowi, czy po prostu wstyd mu było iść
samemu. Nieważne. Ważne, że ten zachwycił mnie jeszcze bardziej,
a dziś dalej należy do ulubionych. Dlaczego? Bo tu już nikt nic
nie udaje. Richard Pryor sprawił, że film stał się pełnoprawną
komedią, co najlepiej udowadnia przezabawny początek pełen
slapstikowych gagów niczym z czarnobiałych komedii z Charlie
Chaplinem albo Flipem i Flapem. Fabuła? Genialny informatyk na
zlecenie szalonego milionera ma zabić Supermana tworząc kryptonit.
W wyniku pomyłki i niedopatrzenia stworzona skała zamiast uśmiercić
superbohatera czyni go złym. Albo po prostu ludzkim. Supcio więc
przestaje pomagać, za to chętnie rozrabia, również po pijaku.
Oczywiście, musi dojść do wewnętrznej walki, a potem wielkiego
finału z megakomputerem jako przeciwnikiem. Śmieszny to film. Z
każdym rokiem coraz śmieszniejszy, a dzięki temu coraz lepszy.
Tylko jak człowiek patrzy, że to lata 70-te, a technologia w
Stanach była taka jak u nas trzydzieści lat później...
„Piątek 13stego
part II” Ron Kurz. Sequel, który zrodził najdziwniejszą
serię horroru. Dlaczego najdziwniejszą? Będzie spoiler. W części
pierwszej matka mordowała młodzież w leśnym obozie, bo mściła
się za śmierć swego małego syna, który utopił się w wyniku
nieodpowiedzialności opiekunów. W części drugiej mamy
streszczenie poprzednika, a potem ktoś morduje (w jej własnym
mieszkaniu!!!) jedyną ocalałą z masakry w „Crystal Lake”.
Okazuje się, że Jason (ten utopiony chłopczyk) jest już duużym
facetem, od lat żyje sam w lesie (skąd więc trafił za jedyną
ocalałą??), i mści się na przypadkowych obozowiczach za śmierć
swojej matki. Tak, tej, która zginęła mszcząc się za jego
śmierć. Durne, prawda? A jednak twórcom udało się dość krwawo
i banalnie poprowadzić (niezbyt długą) całość do końca,
kopiując przy tym co się da z oryginału, włącznie z finałowym
pojawieniem się Jasona. Głupie to to, ale klimat lat 80-tych oddaje
znakomicie i wciąż pozostaje niezłym slasherem. Tylko ta fabuła...
„Piątek 13stego part III” Steve
Miner. Udało się raz, czemu nie mogłoby znowu? Jason nie
zginął więc w części poprzedniej, ale dalej metodycznie zabija
kolejnych idiotów, znaczy młodzież, która przyjechała nad
jezioro w celach... różnych. Idzie mu to bardzo dobrze, bo choć
film jest jeszcze bardziej absurdalny od poprzednika (w finale z
jeziora wychodzi Pamela – matka Jasona!), to po pierwsze Jason
tutaj wreszcie zaczyna szaleć z maczetą, po drugie, to tutaj wkłada
hokejową maskę, która stanie się jego odwiecznym atrybutem. Film
sam w sobie jest bardzo średnim, no dobra, kiepskim slasherem, ale
sprawił, że zaczęto myśleć nad częścią kolejną.
„Piątek 13stego part IV –
Ostatni Rozdział” Joseph Zito. No i ta pojawia się wraz z
odsłoną zatytułowaną „The Final Chapter”. Logiką nikt się
nie przejmuje, więc Jason grasuje dalej nad jeziorem, ale w
odległości od „swojego” obozu. Chyba po prostu metodycznie
wykańcza każdy napotkany. W tym akurat, oprócz kolejnej partii
chętnych do zabawy i rozbieranek młodzieńców i niewiast znajduje
się młody, wrażliwy chłopiec – Tommy (w tej roli już
rozpoznawalny, ale jeszcze stojący na progu wielkiej kariery Corey
Feldman. Stanie się on nemezis Jasona. Film poza częścią pierwszą
najlepszy w serii, bo choć niepozbawiony wad slasherów lat 80-tych,
potrafił wycisnąć z wyświechtanej fabuły coś ciekawego, a do
tego zapewnia godziwą rozrywkę wciśniętą w ramy standardowych
90-ciu minut. Po co robić dłuższe filmy?!
„Piątek 13stego part V – Nowy
początek” Danny Steinmann. Widać poprzednie sprzedały się
zbyt dobrze, by zrezygnować z kolejnej. I oto Jason powraca, tym
razem mordując pensjonariuszy młodzieżowego zakładu
resocjalizacyjnego. Oczywiście znajdującego się nad jeziorem.
Znamienny jest fakt, że jednym z pacjentów jest dorosły już Tommy
(dlaczego oni tak szybko rośli w latach 80-tych? W poprzedniej
części, nakręconej rok wcześniej chłopak ma lat 12, rok później
co najmniej 17-ście). Twórcy zaś uparcie starają się nam wmówić,
że to nie Jason (no bo to nie on, w końcu nie żyje, nie?) tylko
Tommy, któremu się w główce pomieszało. To mogłoby się udać,
bo sam pomysł nie był zły, ale aktorstwo i fatalna fabuła
rozbijają wszystko. Ta młodzież, która gra „lekko upośledzonych
świrów”, dobija sztucznością i idiotyzmem. I jeszcze ten mały
chłopak, który zawsze wyglądał dla mnie jakby się urwał z
jakiegoś Webstera albo Cosby Show, a przynajmniej chyba wydaje mu
się, że tam gra... Widać, że ktoś tu chciał zrobić
rzeczywiście nowy początek, tworząc naśladowcę Jasona. Pomysł
zacny, ale król jest tylko jeden. Niestety, ja muszę odpocząć od
serii. Uwielbiałem ją przed laty, pałowałem się każdą odsłoną,
ale chyba lata robią swoje. Na razie tylko dwie odsłony jako tako
zniosły próbę czasu...
„Hellraiser” Clive Barker.
Natomiast ten film nie zestarzeje się nigdy. Arcydzieło Clive'a
Barkera, które poraża pomysłowością i brutalnością. Czy raczej
obrzydliwością. Bo w końcu to gore jest, a więc pokaz
obrzydliwości, nie grozy. Jest to historia bardzo złego Franka,
który przez życie szukał rozkoszy cielesnych i znalazł je w...
Piekle. Udało mu się stamtąd uciec, ale by odzyskać ciało,
potrzebuje ofiar. Te dostarcza mu żona jego brata, zakochana w nim
Julia. I już samo to wystarczyłoby za mocny film, ale Barker
dorzucił tu jeszcze Cenobitów, absolutnie oryginalne demony, które
ścigają Franka i pojawiają się na wezwanie, którym jest kostka
Le Marchanda, otwarta przez Ashley, pasierbicę Julii. Chociaż
Cenobici pojawiają się na ekranie na krótko i dopiero po 60-ciu
minutach filmu, chociaż końcówka jest po prostu idiotyczna, film i
tak pozostanie dla mnie kultowym. I nie dam się przegadać.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz