Trzydzieści cztery.
Dziś nie będzie o niczym konkretnym,
gdyż myśli kłębią mnie się w głowie przeróżne, a nie chcę
wpadać w pseudonaukowe tony jak to co poniektórzy na swych blogach
czynią. Sentymentalnych wycieczek również czynić nie zamierzam,
bo to nie miejsce po temu. Na dłuższe przemyślenia na temat
literatury, horroru, czy czasu wolnego (jest coś takiego) też
przyjdzie pora. Wpis, ot tak, dla porządku, żebym nawyku nie stracił.
Dziś zapisałem się na kolejny kurs, którego
sekretów na razie nie zdradzę. Nauka hiszpańskiego pozwala mi na
tę chwilę zapytać o drogę do kościoła i hotelu. Zaiste
niezbędne umiejętności. Tym samym w Krakowie rozmowy z rodowitymi
Hiszpanami sprowadziły się do „no etiendo” i „dilo inglese
por vavour”. Czy jakoś tak. Nieważne. Na szczęście żona mi pomogła wybrnąć z tych potyczek językowych.
Dla porządku (mojego,
niczyjego innego) przegląd rzeczy na tapecie. Po co? Bo to mój blog
i mój pamiętnik. Mam zamiar wykorzystać to do własnych statystyk
i analiz.
Na tapecie
FILMY:
„Omen” Richarda Donnera.
Ponieważ na Krakonie ominęła mnie prelekcja Jarosława Urbaniuka o
horrorze satanistycznym, a potrzeba równowagi związana z wizytą w
Częstochowie była ogromna, tedy sięgnąłem po ową nigdy nie
starzejącą się perłę kinematografii, jaką jest „Omen” z
Gregory Peckiem w roli głównej. Czy może być bardziej
przerażający horror odwołujący się do kultury chrześcijańskiej
niż ten, w którym rodzi się Antychryst i przez zakłamanych księży
zostaje jako niemowlę podrzucony robiącemu karierę senatorowi?
Może i jest to „Egzorcysta”, ale nie o tym i nie teraz. Genialny
scenariusz, pełen stopniowo odkrywanej tajemnicy, gwałtowne zwroty
akcji i niesamowicie upiorne sceny zgonów ofiar małego Antychrysta,
wsparte genialną muzyką Jerry'ego Goldsmitha czynią ten film
arcydziełem. Scena z psami na cmentarzu to już w ogóle wisienka na
torcie w tym genialnym dziele. Wracam do tego filmu co jakiś czas i
chyba nigdy nie przestanę. Fakt, że mam wydanie wraz z kolejnymi
trzema częściami i remake'iem o czymś świadczy. Że nigdy tych
pozostałości nie oglądam - również.
„Nędznicy” Toma Hoopera. I
w takich chwilach wychodzi z człowieka burak. Znaczy się ze mnie.
Wspaniały, absolutnie rewelacyjny film oparty na prozie Victora
Hugo, opowiadający wzruszającą i wstrząsającą historię
„świętego zbrodniarza” Jean Van Jeana i ścigającego go Jarves
należy do klasyki gatunku, musical zaś od kilkudziesięciu lat jest
absolutnym rekordzistą kasowym. Ja przyznaję, kapitalne zdjęcia,
wstrząsające sceny, poruszający scenariusz. Ale jakoś nie mogłem
się otrząsnąć, że oni do mnie cały czas śpiewają. I to nie
byle jacy oni, ale Hugh Jackman i Russell Crowe. Nie żeby robili to
źle, ale nie mogłem się przyzwyczaić, że Wolverine i Gladiator
stoją i śpiewają do siebie. I to nie tak, że ja nie lubię
musicali. „Skrzypek na dachu” czy „Moulin Rouge” należą do
moich ulubionych filmów. Ale jak napisałem. Wychodzi ze mnie burak
i sztuka owa za wysoką dla mnie się być zdaje.
KSIĄŻKI:
„Trauma” Grahama Mastertona.
Niezwykła to książka tegoż autora. Thiller nie horror.
Opowiada historię Bonnie, która zajmuje się sprzątaniem na
miejscach zbrodni. Ostatnie kilka przypadków jest wyjątkowo
brutalnych i przerażających. Intrygujący pomysł, świetne
wykonanie. Potwierdzam, że jest to jedna z najciekawszych i
najlepszych książek Mastertona. Replikowskie wydanie rozszerzyło
ją o dwa dodatkowe opowiadania: „Bazgroły” i „Szamański
kompas”. Z jednej strony, miły prezent, z drugiej rozbija to nieco
ponury realistyczny wydźwięk głównego tekstu. Polecam.
„Wylęgarnia” Roberta
Cichowlasa. Chwalić książkę autora, z którym właśnie
napisało się inną to takie trochę niesmaczne. Dlatego skrytykuję,
że zbiór ów zawiera swoisty „the best off” Roberta, znalazły
się tu bowiem teksty świeże, jak i pochodzące z czasów
zamierzchłych, rozrzucone tu i ówdzie. I cieszy mnie to, bo miło
było sobie odświeżyć kultowe „Przedstawienie”, wciągnąć
się w mroczne „Odgłosy Cytadeli” czy zachwycić rewelacyjną
wprost historią tytułową. A że niekoniecznie w moje gusta
trafiają teksty typu „Krwavissimo!” czy „Zasiedlenie” to już
inna bajka. Jaki Cichowlas jest, każdy wie. Tutaj mamy świetny
przykład - dla każdego coś strasznego. Warto mieć na półce.
„Album” Krzysztofa
Maciejewskiego. Takie zbiorki miażdżą. Udowadniają mi, że
nie powinienem parać się słowem pisanym, ani nawet za głośno
mówić jaki jest mój zawód wyuczony (i wykonywany). Krzysztof
ociera się o geniusz w swoich opowiadaniach oprócz niezwykłych
fabuł tworząc absolutnie rewelacyjne konstrukcje zdaniowe, genialne
sploty myśli i niewiarygodne węzły słów. To nie jest lektura dla
każdego. Przeciętny czytelnik załamie się, przygnieciony
barokowymi opisami, czy poetycko brzmiącymi akapitami. A ja
zachwyciłem się do tego stopnia, że „połknąłem” lekturę
naraz, nie mogąc się oderwać. Szkoda tylko, że im dalej w las,
tym większe pole do popisu zyskiwał absurd, bo pierwsze teksty
(włącznie ze znaną mi już wcześniej „Biblioteką rąk”)
znacząco sugerowały moje błędne myślenie, że Krzysztof nie
powinien pisać horrorów, bo się marnuje. Jeśli ma to robić w
taki sposób, niech pisze. Boję się tylko, że środowisko horroru
nie jest jeszcze gotowe na tak inteligentną literaturę.
„Bond Leksykon” Kamila M.
Śmiałkowskiego. No przecież. Chyba nikogo to nie dziwi.
Wspaniała lektura dla każdego bondomaniaka, w tym i mnie. Niemal
wszystko o wszystkim co dotyczy serii, a ponadto arcyciekawe
felietony na temat poszczególnych filmów autorstwa profesorów,
dziennikarzy, blogerów i Łukasza Orbitowskiego. Wspaniała rzecz.
GRY:
„Fallout” Ponieważ
otrzymałem od żony „Fallout: New Vegas” sprężyłem się
wreszcie by ukończyć kultową jedyneczkę po raz szósty (?). I
znów poraził mnie ponury i absolutnie rewelacyjny finał. Na śmierć
zapomniałem również o upiornym Nadzorcy w Katedrze. Jak nic nie
była to ostatnia wizyta w świecie pierwszego „Fallouta”. Jak
tylko znajdę chwilę czasu znów tam wrócę z inną postacią. Najlepsza gra wszech czasów. No, i jeszcze "Planescape: Torment" i "Wiedźmin".
„Dead Island” Wreszcie
kupiłem. Czekałem na wersję z poprawkami, a dostałem niemal za
darmo w CD-Action. No i wsiąkłem. Dla porównania „Dead Rising”
każda odsłona przyciągała mnie na kilka (naście) minut, po to by
ewentualnie męczyć się przy nich w celach recenzenckich. „Dead
Island” to mistrzostwo gatunku w dziedzinie walk z zombie na
rozległym terenie. Naprawdę ogromna wyspa tropikalna, wspaniały
kurort wypoczynkowy i hordy żywych trupów. Kombinacje broni (co
znajdziesz tym możesz walczyć), różne zachowania agresorów,
pułapki, klimat osaczenia no i gore... Jest więc gra, w którą
chce się grać, a nie powstała 10 lat temu i nie jest „Wiedźminem”.
Brawo.
„Fallout 2” Skończyłem
jedynkę, zaistalowałem dziś dwójkę. Przyznam, że nie ukończyłem
jej nigdy, a nie grałem w nią dłużej niż godzinę. Bo to nie to
co pierwsza. Sprawdzimy czy starczy mi zapału tym razem.
Tyle na dziś.
Bez odbioru.
O, też obecnie Roba czytam. Na zmianę z Kingiem i Twoim ebookiem. Doborowe towarzystwo ^^
OdpowiedzUsuńFaktycznie - imponujące ;) A co Kinga przerabiasz?
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńtrzeba trochę przemęczyć tę pierwszą godzinę Fallout 2 albo pierwsze dwie-trzy godziny, że tak się wyrażę, a potem nie można się oderwać. przynajmniej miałem tak ja i wszyscy moi znajomi.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie za poradę - spróbuję wytrwać :) Pozdrawiam
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń